Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom II/Pycha/Rozdział XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Ponieważ pan de Maillefort zaraz w bramie pałacu Rochaigue zapytał o pannę de Beaumesnil, do niej go więc wprost zaprowadzono.
Spostrzegłszy margrabiego i wybiegając ku niemu, Ernestyna zapytała
— I cóż? panie de Maillefort, przynosi pan dobrą wiadomość dla Herminji?
— Mam niejaką nadzieję...
— Jakie szczęście! Mogęż powiedzieć Herminji, którą wkrótce zobaczę, to, co od pana słyszę?
— Tak, powiedz jej pani, że może mieć nadzieję, ale jeszcze niezupełnie, a ponieważ o sobie samej zapominasz, moje dziecię, więc dodaję, że co do pana Oliwiera, najkorzystniejsze zebrałem wiadomości.
— Ah! zupełnie byłam tego pewna.
— Dowiedziałem się nawet pewnej i to szczególnej okoliczności; że z czasu swego urlopu umiał korzystać, i aby swemu wujowi cokolwiek dopomóc, był nawet w dobrach Beaumesnil pod Luzarches i tam wykonał niektóre roboty.
— Pan Oliwier? istotnie, to szczególne.
— A okoliczność ta, naprowadziła mnie na myśl szczęśliwą; bo jakkolwiek teraz równie jak i pani przekonany jestem, że lepszego i godniejszego wyboru uczynić nie mogłaś; postanowiłem przecież...
— Co takiego?
— Okoliczność ta, jest tak ważną, że pomyślałem jeszcze o jednej ostatniej próbie.
— Względem pana Oliwiera?
— Tak; cóż na to powiesz, moje dziecię?
— Postępuj pan, jak chcesz, panie de Maillefort; bynajmniej się o niego nie obawiam.
— Zresztą, sama będziesz świadkiem tej próby, moje dziecię; jeżeli Oliwier zwycięsko z niej wyjdzie, będziesz się mogła uważać za najdumniejszą, za najszczęśliwszą z kobiet; a wtenczas wszelka wątpliwość, co do twojej przyszłości zniknie. Jeżeli zaś ulegnie, ah! będzie to wtedy nowym dowodem, że i najszlachetniejsze charaktery częstokroć oprzeć się nie mogą pokusom. Wtenczas próba ta bardzo ważny za sobą pociągnie skutek.
— Jakiż?
— Po tej próbie, pan Oliwier, żadnego nie może mieć skrupułu co do zaślubin najbogatszej dziedziczki we Francji; a ty wiesz, moje kochane dziecię jak nas niepokoi jego delikatny i drażliwy charakter.
— Ah panie! pan jest naszym duchem opiekuńczym.
— Zatrzymaj się jeszcze cokolwiek, moje dziecię, zanim mi przyznasz zalety nadziemskiego ducha. Teraz o czem innem. Mówiłaś mi o bocznych schodach, które stąd prowadzą do pokoju twego opiekuna...
— Tak, panie; niektórzy zaufani przyjaciele przybywają do niego temi schodami, bez meldowania się.
— Wyśmienicie; ażeby sprawić niespodziankę baronowi, i ja użyję tego środka, prowadź mnie, moje dziecię.
Ernestyna poszła przed margrabią. Przechodząc przez pokój pani Lainé, rzekła do garbatego:
— Zawsze zapominałam powiedzieć panu, jakim sposobem, bez wiedzy mego opiekuna, wychodzić mogłam na wieczory do pani Herbaut. Te drzwi, które tu pan widzi, idą do oddzielnych tajemnych schodów, prowadzących na ulicę; od dawnego czasu drzwi te były zabite, jednakże udało się mojej ochmistrzyni otworzyć je, i tą to właśnie drogą wychodziłyśmy i powracały do domu.
— A czy te drzwi teraz znowu są zabite? — zapytał garbaty, uderzony tą okolicznością.
— Moja ochmistrzyni powiedziała mi, że je wewnątrz zamknęła.
— Moje kochane dziecię, twoja ochmistrzyni jest niegodziwa; pochlebiała ona tajemnniczym wydaleniom się twoim z domu i odwiedzinom do Herminji, gdybyś była miała jakie niegodne zamiary, byłaby ona ci i w tem usłużyła, nie możesz zatem pokładać w niej zaufania.
— Nie pokładam też najmniejszego, panie de Maillefort, i skoro tylko będzie w mojej mocy, mam zamiar, jak jej to zapewniłam, wynagrodzić ją sowicie za milczenie i uwolnić od obowiązków.
— Te drzwi, zapewniające tak łatwe wejście do twych pokojów, a będące pod zarządem tej kobiety, zdają mi się być rzeczą niebezpieczną — mówił garbaty z namysłem — dziś jeszcze musisz zawiadomić twego opiekuna, żeś przypadkowo odkryła to wyjście i prosić go, ażeby dla lepszego bezpieczeństwa kazał je zamurować, i to jak najspieszniej; inaczej żądaj, moje dziecię, zmiany mieszkania.
— Panie margrabio, życzeniom pana zadosyć uczynię; ale powiedz mi, proszę, jakie w tem widzisz niebezpieczeństwo?
— Jawnego niebezpieczeństwa wprawdzie nie przewiduję, moje kochane dziecię; ale naprzód, będzie to rękojmią przyszłości, ażeby drzwi te były zamurowane, a potem, sama ostrożność tego wymaga. Jednakże nie lękaj się bynajmniej. Do zobaczenia; teraz idę do twego opiekuna; obym mógł jak najprędzej przynieść ci dobre nowiny!
Wkrótce dostał się pan de Maillefort do salonu na drugiem piętrze; w zamku drzwi, będących przed nim, zobaczył klucz, wszedł dalej, minął galerję, otworzył drugie drzwi, i znalazł się w gabinecie pana de la Rochaigue.
Odwrócony tyłem ku margrabiemu, czytał z gazety raport posiedzenia izby parów; słysząc otwierające się drzwi, odwrócił się i spostrzegł garbatego, który w dobrym i wesołym humorze, skinąwszy głową, zawołał:
— Dzień dobry, kochany baronie, dzień dobry.
Pan de La Rochaigue nie był w stanie ani jednego słowa odpowiedzieć. Przechylony w swoim fotelu, trzymał ciągle gazetę w ściśniętej konwulsyjnie ręce, jak martwy, z otwartemi usty i oczyma, które zdziwienie i gniew bardziej jeszcze rozwarły, wlepił swój wzrok w margrabiego.
— Widzi pan, baronie, że postępuję z tobą, jak zaufani przyjaciele i korzystam z tego skrytego wejścia — mówił garbaty coraz weselszym głosem, przysuwając krzesło do komina.
Pan de La Rochaigue zaczerwienił się z oburzenia; jednakże, lękając się bardzo margrabiego, opamiętał się i powstając, rzekł:
— To jest nie do uwierzenia, to niesłychane, to okropne, że ja... zniewolony jestem... do zaszczytu widzenia pana u siebie, mój panie... po scenie, która między nami niedawno miała miejsce... i ja...
— Pozwól pan, kochany baronie; gdybym cię był prosił o chwilę rozmowy, byłbyś mi jej niezawodnie odmówił, nieprawdaż?
— O! niezawodnie, mój panie, gdyż...
— Chwyciłem się więc najlepszego środka, to jest, ażeby napaść na pana. Teraz, uczyń mi pan tę łaskę, siadaj i pozwól pogawędzić ze sobą po przyjacielsku.
— Po przyjacielsku! pan to może mówić, pan, który mnie od czasu poznania się naszego, prześladuje swemi szyderstwy, które mnie zresztą nie dręczą tak bardzo, bo je panu całem sercem oddaję — dodał baron, przybierając parlamentarną postawę. — Po przyjacielsku? pan, mój panie! pan, który niedawno, dla dopełnienia miary...
— Mój kochany baronie — rzekł garbaty, przerywając powtórnie panu de La Rochaigue — zna pan ową ulubioną krotochwilę Scribego pod tytułem: nienawiść kobiety?
— Mój panie, wcale nie widzę, jaką styczność...
— Zaraz się pan dowie, kochany baronie; w tej krotochwili pewna młoda i piękna kobieta, zdaje się prześladować nienawiścią pięknego mężczyznę, którego w duszy uwielbia.
— I cóż więc? mój panie?
— Co? mój kochany baronie; między nami ta tylko jest różnica, że pan nie jest młodym mężczyzną, a ja młodą kobietą, któraby pana uwielbiała; to wyjąwszy, stosunki moje względem pana, są ze wszech miar takie, jak owej pięknej kobiety w krotochwili Scribego.
— Powtarzam raz jeszcze, mój panie, ja...
— Mój kochany baronie, jedno tylko pytanie: Jest pan mężem stanu. Tak, czy nie? O! nie chodzi tu o to, abyś miał udawać niestosowną w tej chwili skromność, ale, żebyś mi pan sumiennie powiedział: czy się uważasz za męża stanu? czy nie?
Na te słowa, które nieskończenie pochlebiały jego ulubionej myśli, słaby baron zapomniał o swym gniewie, twarz jego ożywiła się widocznie; schował lewą rękę za wyłogi szlafroka, poruszając prawą i przybierając postać mówcy, tudzież ważąc głęboko wyrazy, majestatycznie odpowiedział:
— Jeżeli najgruntowniejsze, najściślejsze, najsumienniejsze badania wewnętrznego i zewnętrznego stanu Francji, jeżeli pewien dar wymowy i święta miłość rodzinnego kraju stanowią męża stanu, w takim razie, miałbym niejakie prawo do odgrywania takiej roli; tak, i... gdyby nie pan, mój panie, gdyby nie jego niepojęty napad na pana de Mormand, byłbym mógł wystąpić w tej roli — zawołali baron ze zdwojoną goryczą i niechęcią.
— Prawda, kochany baronie, i muszę panu wyznać, że z nieopisaną rozkoszą, za jednym zachodem, przeszkodziłem panu de Mormand, tej nikczemnej, sprzedajnej niegodziwej duszy, zaślubić pańską pupilkę i panu zostać parem Francji.
— Tak, zaspokoić moją śmieszną pychę, jakeś mi to pan w oczy powiedział; lecz ja z całą energją odrzucam to hańbiące twierdzenie! Moja pycha pod żadnym względem nie była śmieszną, mój panie.
— Pod każdym względem była śmieszną, kochany baronie!
— Co to ma znaczyć! przychodzi tu pan aby mnie obrażać?
— Wie pan, dlaczego pycha pana jest śmieszna i niestosowna, kochany baronie? Dlatego, żeś ją opierał na stronnictwie środkowem, gdzie polityczna wartość pana byłaby zupełnie zginęła.
— Jakto, panie, teraz pan mówi o mojej politycznej wartości, kiedy dawniej zawsze mnie prześladowałeś swymi docinkami?
— Nienawiść kobiety, kochany baronie, nienawiść kobiety. — I gdy pan de La Rochaigue z podziwem spoglądał na garbatego, ten mówił dalej. — Pan wie, kochany baronie, że nas zajmuje jedna myśl?
— Nie wiedziałem, panie, jednakże mnie to nie zastanawia; ludzie, zajmujący pewne stanowisko, powinni być urodzonymi, niezmiennymi, trwałymi reprezentantami wyobrażeń przeszłości.
— Dlatego też, kochany baronie, tem więcej byłem niezadowolony z kierunku, jaki nadałeś twemu życiu politycznemu, starając się o godność parowską.
— Wie pan, margrabio, — mówił pan de la Rochaigue, słuchając garbatego z coraz bardziej wzrastającem zajęciem — wie pan, że mnie nadzwyczaj, nieskończenie, nad wszelką miarę w podziwienie wprawiasz?
— Mój Boże! mówiłem sobie w duchu, jak też ten nieszczęśliwy pan de La Rochaigue jest zaślepiony, albo źle zawiadomiony! on słusznie pragnie minionym czasom nowe nadać życie i przyznać należy, że posiada wszystko, co do tego trzeba: urodzenie, talent, trafne pojęcie o formach rządu, nieskazitelną opinję..
Słysząc garbatego, wyliczającego te wszystkie przymioty polityczne, pan de La Rochaigue uśmiechał się nieznacznie; ale kiedy margrabia zatrzymał się, ażeby odetchnąć, wtedy już w całej okazałości pokazały się długie zęby barona.
Margrabia, spostrzegłszy tę oznakę jego wewnętrznego zadowolenia, mówił dalej:
— I gdzież to on chce zakopać tyle rzadkich przymiotów? gdzie, w izbie parów? która już jest przepełniona znakomitą szlachtą. I cóż się stanie? mimo posiadanych zalet, wyprą go stamtąd; niezawodnie uważać go będą za człowieka przekupionego dlatego, że swoje stanowisko polityczne winien będzie protekcji; a potem, owa energiczna wartość; przebacz mi, baronie, wyraz, którego użyję, gdyż tak sobie w duchu mówiłem, owa szorstkość namiętnego mówcy; wszystko to tłumaczone będzie na jego szkodę.
— Ależ, mój panie — zawołał baron z gniewnym wyrzutem — dlaczegóż mi pan tak późno o tem mówi?
Garbaty, jakgdyby nie słyszał zapytania pana de La Rochaigue, dodał:
— A jakażby to była różnica, gdyby ten nieszczęśliwy baron rozpoczął był swój zawód polityczny w izbie deputowanych! Nie faworami byłby do niego doszedł, nie, ale przez wolny wybór, przez wolę ludu! Jakąż siłę byłyby wtenczas zyskały jego słowa, słowa energicznego i wiernego reprezentanta upłynionych czasów. Wtedy, nie mogliby mu powiedzieć: zdanie pana jest tylko zdaniem klasy uprzywilejowanej, do której należysz; gdyż baron odpowiedziałby na to: Nie! moje zdanie jest zdaniem ludu, który mnie tu przysłał!
— Ależ, panie, to prawda, zupełna prawda, jednakże powtarzam, dlaczego mi pan tak późno o tem mówi?
— Jakto, baronie! dlaczego? Dlatego, żeś mi pan nigdy nie ufał i zawsze okazywałeś jakąś niechęć do mnie, przyznaj pan.
— Przeciwnie, margrabio! pan zdawałeś się zawsze mnie prześladować.
— Zdaje mi się, że tak jest; gdyż myślałem sobie, baron dosyć jest ślepym, kiedy pozwala zabrać sobie z przed nosa tak chlubną rolę! Zaprawdę, niech za to pokutuje, ciągle go będę prześladował; i dotrzymałem słowa. Przyszła nareszcie chwila, że mogłem panu przeszkodzić w spełnieniu największego głupstwa i przeszkodziłem.
— Ależ, margrabio, pozwól pan...
— Ależ, do djabła panie! pan nie należy do siebie, należy do stronnictwa, a nieszczęście, któreś sobie sam zgotował, spada na ludzi naszego kalibru; słowem, jesteś tylko samolubem.
— Panie, jedno słowo, jedno tylko słowo.
— Zarozumiałym jest ten, kto woli zawdzięczać stanowisko swoje protekcjom, jak wyborowi ludu.
— Ej! mój panie; panu łatwo mówić o wyborze ludu. Czy pan sądzi, że mównica, niech ona będzie jaka chce, jest tak łatwo przystępna, choćby nawet dla człowieka, posiadającego pewną polityczną wartość? Otóż, kiedy pan tak o mnie sądzi, wyznaję; pan nie wie, że ja już od lat dziesięciu ubiegam się o godność para!
— Ba! gdybyś pan chciał, nim miesiąc czasu upłynie, mógłbyś zostać deputowanym.
— Ja?
— Tak, pan; baron de La Rochaigue.
— Ja? deputowany? toby było wyśmienicie, margrabio. Ah! pan otworzyłeś moim myślom wielkie, obszerne, niezmierzone pole; ale powtarzam: deputowanym, jakto?
— Wyobraź pan sobie, baronie, że większość wyborców okręgu, w którym moje leżą dobra, mając teraz obierać deputowanego, wpadli na myśl zupełnego zjednoczenia i poruczyli mi zastąpienia ich w tej okoliczności.
— Panu, margrabio?
— Mnie; we własnej osobie. Wyobraź pan sobie, jakby sądzono o tych ludziach, gdyby ich, wedle ich reprezentanta uważano? Wystawianoby sobie, widząc mnie, że jestem pełnomocnikiem kolonji, założonej przez Poliszynela.
Ten dowcip margrabiego obudził wesołość barona, który ją objawił kilkakrotnem wyszczerzeniem swoich długich zębów.
— Gdyby mój okręg był przynajmniej górzystą okolicą — dodał margrabia, wskazując z szyderstwem na swój garb, ażeby barona w humorze utrzymać — wtedy wybór mojej osoby, miałby przynajmniej myśl jakąś.
— Prawdziwie margrabio — mówił pan de La Rochaigue z wzrastającą wesołością — pan żartuje z siebie samego z taką wesołością, z taką żywością...
— O! kochany baronie, powiedzże pan memu garbowi: niech żyje! bo pan może nie wie, ile masz jemu do podziękowania! co mówię? jak nasze stronnictwo będzie panu wdzięczne.
— Ja? nasze stronnictwo?... my mamy dla pańskiego... — i baron zatrzymał się — dla pańskiego... dla pańskiego wyrostu — mieć jakąś wdzięczność.
— Wyrost, baronie? to jest nadzwyczaj parlamentarnie; pan jest zrodzony do mównicy i jak mówiłem, jeżeli pan zechce, zanim miesiąc upłynie, będziesz deputowanym.
— Ale powtarzam, panie margrabio, objaśnij mnie pan, proszę bardzo.
— Nic prostszego; oto pan masz zamiast mnie zostać deputowanym.
— Pan żartuje...
— Bynajmniej. Jabym izbę pobudził do śmiechu, a pan ją zniewoli nasze stronnictwo skorzysta na tem, ja się obowiązuję przedstawić panu dwóch albo trzech delegowanych od moich wyborców, którzy już od lat kilku mają większość głosów w kolegjum wyborczem i doprowadzić ich do tego, że będziesz obrany przez nich, pan. Dziś jeszcze napiszę do nich; pojutrze przybędą tu koleją żelazną, a w dwa dni potem wszystko będzie skończone.
— Rzeczywiście, margrabio, nie wiem, czy marzę czy czuwam? pan, którego dotąd uważałem za nieprzyjaciela...
— Baronie, nienawiść kobiety; albo jeżeli pan chcesz, nienawiść politycznego przyjaciela.
— Nie mogę tego pojąć.
— Właśnie, mój kochany baronie, właśnie to dlatego, że zniweczyłem twoje niedorzeczne plany pozyskania godności para, przeszkadzając mu, ale skończmy już te wszystkie niepotrzebne wyrzuty. Jednakże, zapobiegając ułożonemu ożenieniu pupilki pana z tym nędznikiem, gotów jestem wyjednać dla pana wybór na deputowanego, i jednocześnie wydać także jego pupilkę za godnego młodzieńca, którego kocha i przez którego jest kochana.
Usłyszawszy te słowa, pan de La Rochaigue zerwał się z krzesła, wlepił niedowierzający wzrok w margrabiego i zawołał:
— Panie margrabio, byłem widzę jego igraszką i wpadłem jak głupiec w łapkę.
— W jaką łapkę, mój kochany baronie?
— Pańska: nienawiść kobiety, ten udany gniew, który obudziło w panu złe zastosowanie moich politycznych zamiarów, pana pochwały, pana propozycje zrobienia mnie deputowanym, wszystko to kryło w sobie tajemne zamiary; szczególnym trafem odgadłem je, demaskuję je, odkrywam je.
— Jeżeli pan zawsze jest tak przenikliwy, baronie, to zczasem niezawodnie zostaniesz ministrem spraw zagranicznych!
— Dosyć tych żartów, mój panie.
— Dobrze, kochany panie; jedno z dwojga: albo rzeczywiście natrząsałem się z pana, słuchając z zajęciem wszystkich jego pretensyj politycznych; albo widzę w panu prawdziwego męża stanu; wybierz pan jedno z tych dwóch przypuszczeń; dla pana, jest to rzeczą sumienia. Pozwól jednakże teraz przedmiot ten zwrócić do najzwyczajniejszego wyrażenia: dowiodę panu, że pupilka jego uczyniła bardzo trafny wybór; zezwól pan na jej małżeństwo, a ja każę pana obrać deputowanym; to będzie najlepszem.
— Aha! więc ten przedmiot ma dwie strony — rzekł baron drwiąco.
— Naturalnie. Przekazałem panu piękną, a teraz przypatrz się pan odwrotnej, brzydkiej. Pan, jego siostra i jego małżonka najniegodniej sprawowaliście powierzoną wam opiekę.
— Mój panie...
— Mam tego dowody, wszyscy troje zawiązaliście intrygi, alboście im dopomagali, których ofiarą miała być panna de Beaumesnil. Na to wszystko mam przekonywujące dowody, powtarzam panu, panna de Beaumesnil połączy się ze mną dla wykrycia waszych niegodziwości.
— I komuż to, mój panie, uczyni się to piękne doniesienie, jeżeli łaska?
— Radzie familijnej, której zwołania panna de Beaumesnil zażąda. Łatwo pan może odgadnąć, jakie będą skutki tego kroku, a skoro pan przekonany zostanie o niegodnem sprawowaniu obowiązków opiekuna, usuną pana od dalszej opieki.
— Zobaczymy, panie, zobaczymy.
— Zapewne; a chcąc to zobaczyć, pan zajmie najlepsze miejsce; teraz wybieraj pan: zezwolisz na ten związek, będziesz deputowanym; nie zezwolisz, odbiorę ci z takiem zgorszeniem, z taką hańbą opiekę, że twoje chciwe zamiary na zawsze zostaną zniweczone.
— Panie margrabio — odpowiedział baron z gorzką ironją — pan mnie obwinia, że moję pupilkę w własnych widokach chciałem wydać za mąż, a sam proponujesz mi właśnie uczynić to, co mi wyrzucasz?
— Kochany panie, temu porównaniu zbywa zupełnie na zdrowym rozsądku; pan chciałeś zaprzedać swoję pupilkę nędznikowi, ja zaś, ja pragnę ją wydać za dzielnego młodzieńca. I stawiam na zezwolenie pana pewną cenę, boś mi dowiódł, że zezwolenie twoje musi być okupione.
— Dlaczego, panie? jeżeli partja, którą pan proponuje dla panny de Beaumesnil, jest stosowną i ją uznam za takową?
— Młodzieniec, którego proteguję i którego panna de Beaumesnil pragnie zaślubić, jest pod każdym względem godny szacunku.
— Czy młodzieniec ten jednoczy w sobie wszystkie potrzebne warunki pod względem majątkowym i w stosunkach socjalnych?
— Jest to podporucznik, bez znakomitego imienia, bez majątku; ale najgodniejszy z całej znanej mi młodzieży. Kocha Ernestynę i jest przez nią kochany. Cóż pan ma do nadmienienia?
— Co mam do nadmienienia? Człowiek nie mający nic więcej prócz swej szpady, miałby ożenić się z najbogatszą dziedziczką we Francji?... Dajże też pan pokój! nigdy nie zezwolę na tak nierówne związki; pan de Mormand miał przynajmniej widoki zostać ministrem, posłem, prezesem Rady Stanu.
— Pan zapewne widzi, mój panie, że mu niejako czynię przymus, stawiając cenę na jego zezwolenie.
— Ale według zasad pana, działając z interesu, popełniłbym...
— Haniebny czyn. Ale cóż to znaczy, aby tylko szczęście Ernestyny przez to zapewnić.
— I mnie, który jestem zdolny spełnić czyn haniebny, mnie pan śmie przedstawić swoim wyborcom! — zawołał baron z triumfującą postawą — pan chcesz to polityczne zaufanie zdradzić, przedstawiając im, jako reprezentanta naszego stronnictwa, człowieka, który...
— Najprzód kochany baronie, moi wyborcy to głupcy; ja bynajmniej nie starałem się o ich głosy. Wyobrażali sobie, że będąc margrabią, muszę być koniecznie fanatycznym zwolennikiem ich zasad, tak jak ich nieboszczyk deputowany. Prosili mnie, ażebym im, w razie odmowy, wskazał kogokolwiek, którego niezawodnie przyjmą... Wskażę im kandydata ich stronnictwa, który będzie ich zastępcą; nie chwalę ja przez to bynajmniej pana, kochany baronie, jeżeli mówię, że pan ma conajmniej tyle wartości, ile ich nieboszczyk deputowany; reszta należy do pana; nie mam potrzeby wspominać panu, że żartowałem w tej chwili mówiąc: iż w naszych zdaniach jesteśmy zgodni; był to tylko środek zwrócenia rozmowy na uczynioną panu propozycję, którą jeszcze raz powtarzam. Teraz pewno mnie pan zapyta, dlaczego, mając pewne środki w ręku, nie przedsiębiorę zaraz kroków, dla odebrania panu opieki nad panną de Beaumesnil?
— Tak, panie, uczynię panu to zapytanie — mówił baron coraz więcej zamyślony.
— Odpowiedź moja będzie bardzo krótka, kochany panie; nie sądzę, ażeby między osobami, którymby powierzono tę opiekę, znalazł się człowiek z sercem i głową, któryby mógł pojąć, że najbogatsza dziedziczka nie Francji, może się połączyć z człowiekiem godnym, lecz bez imienia i majątku... Ponieważ trudnoby mi było mieć tyle wpływu na innego opiekuna, jak mam na pana, dlatego, zmiana opieki mogłaby przeszkodzić moim planom, mimo, że zadałbym panu straszliwy cios... teraz, rozważ i wybierz pan; jutro przed godziną dziesiątą oczekuję pana u siebie.
I margrabia oddalił się, pozostawiając pana de La Rochaigue w dręczącym niepokoju.