Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Lenistwo/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XII.

Po chwili milczenia, spowodowanego jej wstydem i pomieszaniem, pani d’Infreville nabrała wreszcie odwagi i rzekła do pana de Luceval:
— Gdy cztery lata temu, kłamstwo, którego Florencja skutkiem poświęcenia swego była wspólniczką, wykryte zostało w obecności pańskiej, mój mąż, wyszedłszy od pana, odprowadził mnie do swego domu. Zastałam tu moją matkę.
— „Pani, odezwał się do mnie pan d’Infreville, za godzinę wyjeżdżamy razem z twoją matką. Odwiozę was do jednej z wiosek moich w Poitou i tam pozostaniesz sama, w towarzystwie tylko swej matki: byt wasz dalszy tą tylko ofiarą może być zapewniony. Jeśli odmówisz, jutro rozpoczynam sprawę o rozwód i ścigać cię będę, jako kobietę zdradzającą wiarę małżeńską. Mam na to dowody. Listy te, nieliczne wprawdzie, ale znaczące, znalazłem w twojem biurku. Przyprowadzę cię na ławę oskarżonych, ciebie i twego wspólnika i w oczach całego świata zmuszoną będziesz spełnić czarę hańby aż do samego dna. Potem pójdziesz do więzienia razem z kobietami niemoralnemi, a następnie ty i twoja matka pozostaniecie bez przytułku lub z głodu umrzecie. Jeśli chcesz uniknąć tej nędzy i wstydu, wyjeżdżaj do Poitou. Nie czynię ci tej ofiary ani przez litość, ani przez wspaniałomyślności; lecz ponieważ się obawiam śmieszności gorszącego procesu. Jeżeli mi jednak odmówisz, nie ulęknę się żadnego zgorszenia, hańba, którą zostaniesz okryta będzie dla mnie pociechą“
— Ah! — zawołał pan de Luceval — pojmuję całą gwałtowność żalu zranionego serca, ale jakaż to okrutna mowa!
— Musiałem wszystkiego słuchać, wszystko wycierpieć, wszystko przyjąć, panie. Byłam winną; miałam matkę kalekę, wyjechaliśmy tedy do Poitou, gdzie nas pan d’Infreville zostawił. Folwark, w którym mieszkałyśmy, leżał samotnie, pośród lasów, jego obszerny dziedziniec, z którego nie wychodziłyśmy nigdy, był starannie zamknięty. Spędziłam z moją matką osiemnaście miesięcy w tem więzieniu, nie mogąc z nikim korespondować, i nie mając żadnych stosunków na zewnątrz. Po upływie tego czasu, zostałam wolna, zostałam wdową. Pan d’Infreville, słusznie rozgniewany, nic mi nie pozostawił i razem z matką wystawiana byłam na największą nędzę. Moje roboty ręczne nie wystarczały na utrzymanie matki i po długiej, ciężkiej chorobie matka umarła.
Walentyna otarła łzy, które zrosiły jej lica, pogrążyła się na chwilę w głębokiem milczeniu, lecz, panując nad swojem wzruszeniem, odezwała się dalej:
— Po naszem powrocie do Paryża, starałam się zasięgnąć wiadomości o Florentynie. Lecz nie dowiedziałam się nic więcej, prócz tego tylko, że pan byłeś w podróży: sądziłam, że i ona z panem wyjechała. W niedoli mojej miałam szczęście spotkać jednę z naszych towarzyszek klasztornych; ta zaproponowała mi, ażebym przyjęła obowiązek ochmistrzyni u jej siostry, której mąż został mianowany konsulem w Rio-Janeiro. Było to dla mnie nadspodziewane szczęście i wyjechałam z tą rodziną. Właśnie to w powrocie naszym z północnej Brazylji, napotkałam pana. Wkrótce po moim powrocie do Rio-Janeiro, listy otrzymane z Europy uwiadomiły mnie, że daleka krewna mego ojca, nieznana mi wcale, zostawiła mi przy śmierci swojej skromny, lecz niezawisły majątek. Wracam tedy do Francji dla uregulowania tego spadku i właśnie dziesięć dni temu wylądowałam w Bordeaux. Teraz, panie, pozostaje mi jeszcze jedna bardzo delikatna kwestja; lecz, jakkolwiek ona jest drażliwą dla mnie, przystąpię do niej odważnie; szczerość bowiem pańskiego wyznania podobnyż wkłada na mnie obowiązek.
I po chwili wahania Walentyna, spuściwszy oczy i okrywszy się żywym rumieńcem, dodała:
— Wspólnikiem mego błędu był kuzyn pański, Michał Renaud.
— Kilka wyrazów poprzednio przez panią powiedzianych, wprowadziły mnie już na ten domysł.
— Kochałam, o! namiętnie kochałam Michała i miłość ta przetrwała wszystkie dotkliwe wypadki mojej przeszłości; oddalenie, zmiana miejsc pobytu w podróży, która mnie wielce zajmowała, mogły mnie rozerwać niekiedy w tej szalonej miłości; lecz przywiązanie moje do Michała jest dzisiaj równie silne jak przed czterema laty; pan pojmuje teraz, dlaczego mnie wczoraj zajęły tak silnie pana żale i zgryzoty, dlaczego podzielam słowa pana, kiedyś mówił o wpływie, jaki na nas wywierają niektóre charaktery zupełnie przeciwne naszemu charakterowi.
— Rzeczywiście, pani, jakkolwiek rzadkie miałem stosunki z moim kuzynem, widziałem jednak, iż był tak gnuśny, tak ociężały, że w pierwszych czasach naszego małżeństwa cytowałem go nieraz Florencji, ażeby ją zawstydzić w jej lenistwie.
— Znam ich oboje, i trudno byłoby znaleźć dwa charaktery podobniejsze do siebie.
— I właśnie to podobieństwo zbliżyło ich pewno no siebie. Stosunki ich rozpoczęły się bezwątpienia od pierwszych odwiedzin Michała; a jednak wtedy nic w postępowaniu mojej żony nie mogło obudzić we mnie najmniejszego podejrzenia. Lecz przy pomocy jakiegoś podejścia oszukano mnie. O pani! oni się kochają! kochają się, powtarzam pani!... Instynkt zazdrości nigdy człowieka nie zawiedzie.
— Powinnabym obawę pana podzielać, a jednak ja wątpię. Tak jest, wątpię jeszcze panie; ponieważ gdybym uważała się za zapomnianą przez Michała, wyrzekła bym się widzenia go jeszcze.
— Pani wątpi? A to mieszkanie, oddzielone jedną ścianą? A te wyjścia i wracania o jednej godzinie?
— Pozwól pan, czyliż Florencja i Michał nie są wolni, zupełnie wolni? Nie jestże ona prawnie rozłączona z panem? Jakież prawo może pan teraz mieć do niej? niej?
— Prawo zemsty.
— A do czegożby panu ta zemsta posłużyła! Jeśli się kochają, wtedy najcięższe próby powiększą tylko ich miłość, nie zostawiając panu najmniejszej nawet nadziei! Nie, nie, zbyt pan jesteś szlachetny, ażebyś pragnął złego dla złego samego.
— Ah! pani, ja tyle wycierpiałem.
— I ja, panie, wiele cierpiałam. Być może, że jeszcze większe boleści mnie oczekują, a jednak wołałabym umrzeć, niżeli usiłować zamącić miłość Michała i Florencji, gdybym była pewną ich szczęścia.
— Lecz dlaczegoś go pani śledziła tajemnie dzisiejszej nocy, zamiast zaczepić go otwarcie?
— Gdyż chciałam przed zobaczeniem się z nim przeniknąć tajemnicę jego życia. Gdyby odkrycie to przekonało mnie, że Michał i Florencja kochają się, nigdy ani on, ani ona nie usłyszeliby o mnie. Jeżeli zaś przeciwnie, miałabym dowody, że Michał pozostał wiernym mojej pamięci, albo przynajmniej, że jest wolny od wszelkich innych węzłów, ofiarowałabym mu związek małżeński, który zabezpieczyłby może spokój jego życia.
— Ja mam mniej rezygnacji od pani.
— W takim razie, jakiż był cel pana, kiedyś szedł dzisiaj za Florencją?
— Chciałem ją podchwycić na uczynku, gdyż życie jej zdawało mi się być podejrzanem, a wtedy, posiadając tę tajemnicę...
— Ah! panie, zawsze jeszcze groźby? zawsze gwałtowność? Niestety! pan widzisz do czego one doprowadziły.
— A moje prośby, a moje łzy! a moja rozpacz, z której tylko szydziła, na cóż one mi się przydały?
— Prawda, lecz wierzaj mi pan, to co dotąd okazało się bezskutecznem, to i na przyszłość takiem pozostanie. Florencja dała panu dowody mocy swego charakteru, czy pan sądzi, że ona się zmieniła? Myli się pan! jeśli kocha, to jej wola nowej siły naczerpie w tej miłości, a jeśli się pan zemści, to będziesz miał tylko tę smutną pociechę, żeś źle uczynił.
— Przynajmniej będę pomszczony! zabiję tego człowieka, albo on mnie zabije.
— Panie, gdybym cię uważała za zdolnego do wytrwania w takich zamiarach, wtedy jednę myślbym tylko miała: uprzedzić Florencję i Michała o niebezpieczeństwie, jakie im zagraża.
— Pani jesteś wspaniałomyślną — rzekł de Luceval z goryczą.
— I pan jesteś także wspaniałomyślny, kiedy nie ulegasz popędom ślepego gniewu, tak, pan jesteś wspaniałomyślny, a dowodem tego jest owa tkliwa myśl, pomimo całej rozpaczy zabezpieczenia losu Florencji przed wyjazdem pańskim do obcych krajów.
— Była to tylko słabość serca i rozumu. Czasy się już zmieniły.
— To tylko panu powiedzieć mogę, że jeżeli spodziewasz się znaleźć we mnie wspólniczkę próżnej i złośliwej zemsty, to powinniśmy natychmiast przerwać tę rozmowę. Jeśli zaś przeciwnie, pragniesz pan, jak ja, poznać tylko prawdę, ażeby wiedzieć, czy możemy jeszcze mieć nadzieję, czy też nadzieja ta odjętą nam została zupełnie, wtedy rachuj pan na mnie, gdyż my, pomagając sobie wzajemnie, dojdziemy bez wątpienia do wyświetlenia całej prawdy.
— A jeśli prawdą jest, że oni się kochają...
— Zanim dalej postąpimy, daj mi pan pierwej słowo honoru, że jakkolwiek przykrem może być nasze odkrycie, pan się wyrzekasz wszelkiej zemsty, a nawet... widzenia Florencji.
— Nigdy, pani, nigdy. Kochaj pani po swojemu, ja także po mojemu kochać będę.
— Dobrze, panie — rzekła Walentyna, wstając z krzesła — będziemy więc działali z osobna i tak jak panu podobać się będzie.
— Ale, pani, przecież ja nie mogę...
— Jesteś pan zupełnie wolny w swoich postępkach.
— Zaklinam panią.
— Napróżno.
Pan de Luceval umilkł na chwilę, walcząc pomiędzy zazdrością, wspaniałomyślnością i obawą, ażeby pani d’Infreville nie uprzedziła Florencji, jak mu to już poprzednio zagroziła, o mogącem ją spotkać niebezpieczeństwie; nareszcie ta ostatnia uwaga, a wyznać także musimy, i cząstka jakaś wznioślejszych uczuć odniosły zwycięstwo; skutkiem czego Luceval rzekł do Walentyny:
— A więc... daję pani słowo...
— Dobrze, dobrze, panie, i teraz przeczucie moje powiada mi, że postanowienie to przyniesie nam szczęście. Gdyż zastanówmy się tylko rozsądnie nad tem, co już wiemy.
— Słucham. O! mój Boże! wszakże ja pragnę tylko nadziei.
— A właśnie, o naszych nadziejach chcę panu mówić.
— O jakich nadziejach?
— Naprzód, gdyby się Michał i Florencja kochali, czyli powiedzmy odrazu, gdyby byli kochankami, cóżby im przeszkodziło żyć z sobą jak mąż z żoną, w jakiej oddalonej prowincji, albo nawet i w Paryżu, gdzie można żyć jak najskryciej i tak jak się komu podoba?
— Ale ta bliskość ich mieszkania, czyliż nie ma prawdopodobieństwa, że oni się łączą z sobą?
— Pocóż tedy takie ostrożności, taka tajemnica, takie trudy tak niezgodne z charakterem Michała i Florencji?
— Poco? Ażeby się widzieć bez zgorszenia.
— Lecz gdyby zmienili nazwiska, gdyby chcieli udawać małżeństwo państwa Renaud, jakieżby wtedy było zgorszenie, któżby się domyślił prawdy, któżby się znalazł, coby ich chciał wyśledzić?
— Kto? prędzej czy później ja lub pani...
— A więc tembardziej: gdyby się czegoś obawiali, zmieniliby nazwisko, byłby to środek prosty i pewny, gdy tymczasem zachowując swoje własne nazwiska, daleko łatwiej byli do wykrycia, czego dowiodły nasze poszukiwania. A potem, gdyby byli chcieli otoczyć się zupełną tajemnicą, czyliżby nie mogli ukryć i tej części życia swego, którą za domem zapewne pośród ludzi obcych spędzają?
— Właśnie to najwięcej mnie zastanawia, dokąd oni zawsze chodzą? Florencja, która ledwie o dwunastej wstawała, od trzech lat wstaje przed wschodem słońca, i to nawet w czasie tak szkaradnym, jak naprzykład noc dzisiejsza.
— Albo Michał, i jego postępowanie jest równie zadziwiające!
— Jaka zmiana! i czemu ją przypisać?
— Nie wiem, lecz sama ta zmiana czyni mi nadzieję; tak jest, wszystko każę mi się spodziewać, że Michał pokonał nareszcie swą ociężałość... to lenistwo, które było dla niego tak złowrogie, a na którem i ja wiele ucierpiałam.
— Ah! jeśli pani mówi prawdę, jeśli Florencja nie jest już tą gnuśną istotą, która przejażdżkę w powozie uważała za zbyt wielką pracę, jeśli przykre położenie, w którem się od czterech lat znajduje, przeistoczyło ją, z jakimże szczęściem zapomniałbym o przeszłości! jak życie moje mogłoby jeszcze być pięknem! Ah! wierzaj mi, pani, teraz jednej już tylko obawiam się rzeczy, to jest, że łudzę się szaloną nadzieją.
— Dlaczegóż szaloną?
— Pani może mieć nadzieję, bo przynajmniej byłaś kochaną, gdy tymczasem Florencja nigdy nie czuła do mnie przywiązania.
— Ponieważ między jej charakterem i charakterem pana zbyt wielka była różnica. Lecz jeżeli, jak z wszystkiego możemy wnosić, charakter jej odmienił się skutkiem samego życia jakie od czterech lat zmuszoną jest prowadzić, być może, że to, co dawniej nie podobało jej się w panu, teraz podobać jej się będzie. Czyliż sama nie mówiła, w czasie waszych nieporozumień, że pana uważa za człowieka równie szlachetnego, jak czcigodnego?
— Lecz nasze prawne rozłączenie?
— O! panie, to jeden powód więcej.
— Jakto?
— Przymus, i dlatego Florencja była nieznośna, lecz teraz gdy jest panią siebie, być może, że jej postępowanie z panem będzie zupełnie przeciwne.
— Jeszcze raz pani powtarzam, że nie chcę łudzić się szaloną nadzieją. Zawód byłby dla mnie zbyt dotkliwym.
— Nigdy pan jednak nie trać nadziei, rozczarowanie, jeśli ma nastąpić, to ono zawsze jeszcze zbyt wcześnie nastąpi, lecz, ażeby nadzieje nasze zamienić w pewność, konieczną jest rzeczą odkryć tę tajemnicę, jaką się otoczyli Michał i Florencja, w tajemnicy tej znajdziemy pewnie węzeł ich wzajemnych stosunków. Poznawszy raz naturę tych stosunków, będziemy wiedzieli, co dalej począć.
— Podzielam zdanie pani, ale, jakże sobie postąpimy?
— O! czekając na coś lepszego, wrócimy do środka, któregośmy już wczoraj użyli. Najprościej i najlepiej jest śledzić ich kroki, tylko, że czynić to trzeba z większą ostrożnością. Chwila, o której z domu wychodzą, ułatwia nam nasze przedsięwzięcie. Jeśli środek ten okaże się niedostatecznym, udamy się do innego.
— Być może, że lepiejby było, nie chcąc zbudzić ich podejrzenia, ażebym ich sam tylko śledził.
— Rzeczywiście, panie, a jeśli się panu nie powiedzie, wtedy ja będę próbować.
Dwa lekkie uderzenia do drzwi salonu przerwały dalszą rozmowę.
— Proszę wejść — zawołała pani d’Infreville.
Poczem wszedł służący hotelu z listem w ręku, mówiąc:
— W tej chwili przyniesiono ten list do pani.
— Skąd?
— Nie powiedział tego człowiek, który go przyniósł i zaraz się oddalił.
— Dobrze — odpowiedziała Walentyna, odbierając list od służącego. Następnie zapytała pana de Luceval — czy pan pozwoli?
Ukłonił się w miejsce odpowiedzi; Walentyna odpieczętowała pismo, i ujrzawszy podpis zawołała:
— Florencja!... list od Florencji!
— Od mojej żony! — powtórzył z równem zdziwieniem pan de Luceval.
I oboje spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
— A skądże ona wie o pani mieszkaniu?
— Nie domyślam się tego wcale...
— Czytaj pani, czytaj. Na miłość Boską!
Pani d’Infreville przeczytała, co następuje:
„Ukochana moja Walentyno, dowiedziałam się, że jesteś w Paryżu; nie umiem wyrazić ci mego szczęścia, że cię będę, mogła uściskać; lecz szczęście to muszę jeszcze odroczyć, mniej więcej aż do trzech miesięcy, to jest do pierwszych dni czerwca roku bieżącego“.
„Jeśli w tej epoce, będziesz chciała ujrzeć twą najlepszą przyjaciółkę (o tyle jestem zarozumiałą, że nie wątpię o twoich dobrych chęciach) udasz się do pana Duval, notarjusza paryskiego, mieszkającego przy ulicy Montmartre, Nr. 17, powiesz mu kto jesteś, a on odda ci list, w którym znajdziesz mój adres; co do listu tego, on sam odbierze go dopiero w końcu maja, gdyż dzisiaj pan Duval nie zna mnie nawet z nazwiska.
„Tak jestem pewną twojej przyjaźni, dobra Walentyno, że zupełnie liczę na twoje odwiedziny; podróż wyda ci się może trochę długą, lecz będziesz mogła u mnie wypocząć po twojem utrudzeniu, zwłaszcza, że będziemy miały wiele do mówienia.
„Twoja najlepsza przyjaciółka, która cię z całego serca ściska

Florencja de L.“

Łatwo pojąć zdziwienie Walentyny i pana de Luceval, gdy przeczytali ten list; przez chwilę oboje pozostali w milczeniu, pan de Luceval pierwszy je przerwał, mówiąc:
— Musieli spostrzec dzisiejszej nocy, żeśmy za nimi gonili.
— Jakimże sposobem Florencja dowiedziała się o mojem mieszkaniu? — rzekła Walentyna w zamyśleniu — nie widziałam w Paryżu nikogo oprócz pana i jednego z naszych dawnych służących, przy pomocy którego udało mi się uzyskać adres Michała, którego mamka jest właśnie siostrą tego służącego.
— Czemuż Florencja pisze do pani, a nie do mnie, jeśli się domyśla, żeśmy ją śledzili?
— Być może, że się mylimy, i że ona pisze do mnie, nie wiedząc, że pan jesteś w Paryżu.
— W takimi razie, pocóż ta odwloką w widzeniu się z panią, i to nieznaczne zalecenie, ażebyś pani nie szukała jej adresu przed końcem maja, tłumacząc się, że osoba, która pani ma dać ten adres, otrzyma go dopiero w owym czasie?
— Tak, widoczną jest rzeczą — odpowiedziała Walentyna, zasmucona trochę — że Florencja nie chce mnie widzieć przed trzema miesiącami i przedsięwzięła też zapewne stosowne środki. Chciałabym tylko wiedzieć, czy Michał wie o tym liście?
— Wie pani, że nie mamy ani chwili czasu do stracenia — rzekł de Luceval po chwili namysłu — bierzmy dorożkę i jedźmy na ulicę Vaugirard, jeśli żona moja ma jakie podejrzenie, jaką obawę, musiała wrócić do domu, gdzie zapewne ją jeszcze zastaniemy.
— Ma pan słuszność, jedźmy... jedźmy.
W godzinę potem, Walentyna i de Luceval złączyli się w tejże samej dorożce, która ich wysadziła w niewielkiej odległości od dwóch sąsiednich domów, do których poszli na zwiady.
— I cóż! panie — zapytała z trwogą pani d’Inferville blada i wzruszona, siadając pierwsza do powozu — jakież wiadomości?
— Niema już żadnej wątpliwości, pani, moja żona ma podejrzenie. Zapytałem odźwiernego o panię de Luceval, udając, że mam do niej ważny interes. O! ta pani już tu nie mieszka, odpowiedział na to. Przyjechała tu dorożką około jedenastej, zabrała z sobą kilka pakietów, oznajmiając zarazem, że już tu nie wróci. Było to rzeczą bardzo prostą, dodał odźwierny, gdyż pani Luceval wprowadzając się tutaj zapłaciła za sześć miesięcy naprzód, i od pewnego czasu wypowiedziała mieszkanie od 1 czerwca; co do jej sprzętów, powiedziała, że później niemi rozporządzi. Takie były odpowiedzi tego człowieka, i niepodobieństwem było dowiedzieć się od niego czegoś więcej; a pani cóżeś się dowiedziała?
— Dowiedziałam się tegoż samego co i pan — odpowiedziała Walentyna z większym jeszcze smutkiem. — Michał powrócił o jedenastej i także oznajmił, że opuszcza swoje mieszkanie i że później rozporządzi swemi sprzętami. Zresztą, i on także wypowiedział swój lokal od i czerwca.
— A więc oni 1 czerwca mają się połączyć.
— W takim razie, pocóż mnie wzywała na tę samą datę?
— O! niechaj czynią, co im się podoba — zawołał pan Luceval — ja odkryję tę całą tajemnicę.
Pani d’Infreville kiwnęła smutnie głową, nic nie odpowiedziała i pogrążyła się w dumaniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.