Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Lenistwo/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIII.

Upłynęło już około trzech miesięcy jak pan de Luceval spotkał się z Walentyną w Paryżu.
Następujące sceny miały miejsce w małym domku wiejskim o dwie mile od miasta Hyeres, w Prowancji.
Maleńki ten domek, powierzchowności bardzo skromnej, lecz powabnej, wystawiony był u stóp niewielkiego wzgórza, około pięciuset kroków od morza.
Ogród, zajmujący najwyżej pół morgi gruntu, zasadzony sykomorami i platanami wiekuistemu, przerżnięty był przez bystry strumyk.
Domek biały, opatrzony zielonemi okiennicami, zdawał się być zagrzebanym śród gęstego klombu ogromnych drzew pomarańczowych, które zasłaniały go od palących promieni słońca.
Prosty płot tarniowy otaczał ogródek, do którego wchodziło się małemi drzwiczkami umieszczonemi pomiędzy dwoma kamieniami polnemi.
Około trzeciej godziny po południu, kiedy słońce dogrzewało włoskim skwarem, pojazd podróżny, najęty w Hyeres, zatrzymał się na wzgórzu w bliskości owego domku.
Pan de Luceval blady, z twarzą wyrażającą głębokie wzruszenie, wysiadł pierwszy z powozu i podał rękę pani d’Infreville. Ta, rzuciwszy naprzód oczyma dokoła, ujrzała z wysokości miejsca, na którem powóz zatrzymał się, ów domek, okolony drzewami pomarańczowemi.
Walentyna, pokazawszy palcem skromny domeczek panu de Luceval, rzekła do niego głosem lekko wzruszonym:
— Więc to tutaj?...
— Rzeczywiście — odpowiedział jej towarzysz ze stłumionem westchnieniem — tutaj to być musi, według udzielonych nam wiadomości. Nadeszła więc stanowcza chwila. Idź pani, ja tu zaczekam; nie wiem, czy nie więcej jest odwagi pozostać tutaj w trwodze i niepewności, aniżeli pani towarzyszyć.
— Zaklinam pana, pamiętaj o swojej obietnicy. Pozwól mnie samej spełnić to przykre może posłannictwo, w którem nie umiałbyś być panem siebie, pomimo swego przyrzeczenia, jakie mi dałeś. Ah! panie, nie powiem już więcej, gdyż myśl ta dreszczem mnie przejmuje.
— Nie lękaj się pani — odpowiedział de Luceval ponurym głosem — raz tylko daję słowo, wyjąwszy gdyby...
— Jednakże pan mi przysiągłeś.
— Bądź pani spokojną, nie zapomnę mojej przysięgi.
— Dobrze więc... jestem teraz spokojną.
— Odwaga tylko i nadzieja!
— Panie, dzień, którego od trzech miesięcy oczekujemy, nadszedł nareszcie. Taż sama tajemnica osłania jeszcze dla nas postępowanie Michała i Florencji. Za godzinę będziemy wiedzieli wszystko, i wszystko się rozstrzygnie.
— Tak jest — odpowiedział pan de Luceval ze smutkiem — tak jest, wszystko się rozstrzygnie.
— Do zobaczenia, więc, być może, iż nie sama tu powrócę.
De Luceval smutnie kiwnął głową, a Walentyna spadzistą ścieżką udała się ku ogrodowi wiejskiego domku.
Pan de Luceval, zostawszy sam jeden na pochyłości wzgórza, zaczął się przechadzać w zamyśleniu i głębokim smutku, rzucając niekiedy wzrokiem, jakby mimowolnie, na wiejski domek. Nagle zatrzymał się, zadrżał i zbladł. Oczy jego zaiskrzyły się. Spostrzegł bowiem nad płotem otaczający domek jakiegoś mężczyznę przechodzącego w białym bawełnianym kaftaniku i w szerokim słomianym kapeluszu na głowie.
Wkrótce atoli mężczyzna ten znikł pomiędzy skałami, rozrzuconemu nad morzem i pośród których wznosiły się ogromne drzewa korkowe.
Pierwszym odruchem pana de Luceval było rzucić się do powozu, wydobyć z niego pudełko z pistoletami, które ukrył w siedzeniu przed wzrokiem pani d’Infreville i pobiec za owym mężczyzną w słomianym kapeluszu.
Lecz uszedłszy z dziesięć kroków, pan de Luceval zatrzymał się; po chwili namysłu powrócił do powozu i ukrył w nim napowrót pistolety, mówiąc do siebie:
— Zawsze jeszcze będzie dosyć czasu. A co do przysięgi mojej, dotrzymam jej, dopóki tylko rozpacz i zemsta nie uniosą mnie za granicę rozsądku i honoru.
Poczem z oczyma wlepionemi w domek wszedł znowu na ścieżkę, i jak gdyby walczył z jakąś silną pokusą, obejrzał bacznie płot, którym był otoczony ogród.
Podczas tych ostatnich wypadków, Walentyna, przybywszy do pierwszych drzwi, zapukała, ażeby jej otworzono.
Po chwili drzwi się otworzyły.
Kobieta, mająca około lat pięćdziesięciu, ubrana bardzo czysto, pokazała się na progu.
Na jej widok, Walentyna zawołała z zadziwieniem:
— Pani Reine tutaj...
— Tak, pani — odpowiedziała kobieta narzeczem południowem, nie zdając się bynajmniej być zdziwioną odwiedzinami Walentyny — i zawsze na usługi pani, niechże pani raczy wejść dalej.
Zdawało się, że Walentyna w tej chwili zatrzymała się z pytaniem, które już miała na ustach; zarumieniła się tylko i weszła do ogrodu, którego drzwi zamknięto znowu (pani Reine była mamką i jedyną służącą Michała Renaud, nawet w epoce jego najświetniejszego położenia).
Pani d’Infreville przybyła wkrótce pod gęste sklepienie drzew pomarańczowych, w środku których wznosił się ów biały domek wiejski.
— Czy pani de Luceval jest tutaj? — zapytała Walentyna głosem wzruszonym nieco.
Stara służąca zatrzymała się natychmiast, przyłożyła palec do ust, jak gdyby chciała pani d’Infreville zlecić milczenie; następnie skinieniem ręki pokazała na lewo i stanęła w milczeniu.
Walentyna zatrzymała się także mimowolnie.
Oto co ujrzała:
Dwa wiszące karaibskie łóżka, plecione z trzciny w rozmaite kolory, rozpięte były w niewielkiem od siebie oddaleniu, pomiędzy gałęziami drzew pomarańczowych.
Jedno z tych łóżek było próżne. W drugiem spoczywała Florencja.
Pewien rodzaj lekkiego żagla z białego płótna w niebieskie pasy, rozpiętego nad łóżkiem, rozdymał się pod tchnieniem powstającego wiatru i lekko kołysał tem napowietrznem posłaniem.
Florencja, z obnażoną szyją i rękami, w białym lekkim płaszczyku, drzemała spokojnie w postawie zachwycającej rozkoszą i wdziękiem. Na prawej ręce oparta była niedbale jej piękna głowa, a świeże tchnienie wietrzyku muskając pogodne czoło młodej kobiety podnosiło kiedy niekiedy pukle jej jasnych włosów, lewa jej ręka wisiała z niechcenia za łóżkiem, trzymając jeszcze szeroki wachlarz, którym się przed uśpieniem chłodziła. Jedna z jej maleńkich nóżek, okryta cienką pończoszką szkocką spuszczała się także z łóżka, odkrywając dziecinną niemal stopę, obutą w mały pantofelek z czerwonego safjanu.
Nigdy Walentyna nie widziała Florencji ładniejszą, świeższą i czerstwiejszą; jej różane usta nawpół otwarte, wydawały tchnienie czyste i spokojne jak tchnienie dziecięcia, a rysy jej w tej czarującej pogodzie, wyrażały jakąś niewypowiedzianą błogość.
O kilka kroków stąd widać było pośród przezroczystych kryształów strumyka również ocienionego pomarańczowemi drzewami, duży koszyk z trzciny nawpół zanurzony w wodzie, napełniony zielonemi kawonami i wczesnemi rodzenkami, odświeżającemi się w jego zimnych nurtach, gdzie również stały szklane karafki, nalane cytrynową limoniadą bursztynowego koloru i sokiem z granatów barwy rubinowej. Nakoniec, na murawie, którą strumyk ten był otoczony, i zawsze jeszcze w cieniu, stały dwa obszerne fotele, leżały maty słomiane, poduszki i wszystkie inne przybory miękkości i gnuśnego far niente; przed fotelami zaś stolik, na którym były porozrzucone książki, fajka turecka, kubki kryształowe, a na tacy, małe placuszki z maisu robione na sposób krajowy. Nareszcie, dla uzupełnienia tego obrazu, dodamy: że z jednej strony cienistej alei przeglądały modre bałwany spokojnego morza Śródziemnego; z drugiej wznosiły się piętrzące się jedne na drugich wierzchołki wysokich gór, których wspaniałe zarysy odznaczały się wydatnie na lazurowem sklepieniu nieba.
Walentyna, uderzona widokiem, który miała przed oczyma, zatrzymała się mimowolnie, zdjęta głębokiem uwielbieniem. Wtedy Florencja otworzyła machinalnie rękę, wachlarz upadł na ziemię i wysuwając się z jej palców, zbudził ją zupełnie.
Na widok pani d’Infreville, w mgnieniu oka wyskoczyła ze swego wiszącego posłania i rzuciła się na szyję Walentyny.
— Ah! — zawołała, ściskając serdecznie swą przyjaciółkę i ocierając łzy, które zrosiły jej powieki — byłam zupełnie pewną, że przybędziesz. Od dwóch dni czekałam cię, i sama widzisz — dodała uśmiechając się i zwracając oczy na wiszące łóżko, z którego dopiero co wstała — szczęście nawiedza śpiących, jest to przysłowie próżniaków; lecz przysłowie to sprawdza się, kiedyś już przyjechała. Pozwól mi, abym ci się przypatrzyła — rzekła Florencja, trzymając w swych dłoniach ręce przyjaciółki, i cofając się nieco. Zawsze piękna... i piękniejsza nawet, niż kiedykolwiek. Uściskajże mnie, moja kochana Walentyno! Wszakże to już cztery lata, jakeśmy się nie widziały, i to jeszcze w jakich okolicznościach! Ale wszystko ma swój czas. Przedewszystkiem jednak — dodała Florencja, biorąc swą przyjaciółkę za rękę, i prowadząc ją nad brzeg strumyka — ponieważ upał jest niezmierny, oto są owoce mego ogrodu, które dla ciebie kazałam chłodzić.
— Dziękuję ci, Florencjo, nic teraz jeść nie będę. Ale zkolei, pozwól, ażebym i ja ci się przypatrzyła i powiedziała ci, a wiesz, że pochlebiać nie umiem, że i ty piękniejszą jeszcze jesteś, jak dawniej, co za cera, co za świeżość! a mianowicie, jakaś ty szczęśliwa i zadowolona!
— Doprawdy? tem lepiej, gdyż byłabym bardzo niewdzięczną memu losowi, gdybym się inną okazywała. Lecz ja domyślam się twojej niecierpliwości, chciałabyś mówić ze mną i ja tego gorąco pragnę. A więc rozmawiajmy, ale przedewszystkiem siadaj, tu w tym fotelu, weź tę matę pod nogi i poduszki, ażeby się na nich wygodniej oprzeć. O! człowiek nigdy nie może mieć dosyć wygody...
— Widzę to — rzekła Walentyna coraz więcej zdziwiona nadzwyczajną swobodą i wesołością swej przyjaciółki, gdy tymczasem widzenie ich, ze względu na niektóre okoliczności, powinno było przybrać charakter nieco poważniejszy. — Tak jest — dodała po chwili z wymuszonym uśmiechem — zdaje mi się, Florencjo, żeś uczyniła wielkie postępy pod względem wygodnego życia.
— Rzeczywiście, nadzwyczajne uczyniłam postępy, droga Walentyno. Spojrzyj no na ten mały podbródek przytwierdzony do poręczy tego fotelu.
— Prawda, lecz nie domyślam się jeszcze.
— Służy on do podparcia głowy, kiedy tego potrzeba. — I łącząc przykład z objaśnieniem, Florencja dodała — widzisz, jakie to wygodne! Ale o czemże ja myślałam? ty patrzysz na mnie ze zdziwieniem, niemal ze smutkiem — rzekła młoda kobieta z powagą — i masz słuszność. Uważasz mnie może nie za czułą na twoje przeszłe cierpienia, o których spodziewam się, żeś już szczęśliwie zapomniała — dodała Florencja głosem wzruszonym i żałosnym — ja... miałabym być nieczułą! o! tak nie jest, przysięgam ci. Ubolewałam nad wszystkiemi twemi cierpieniami, lecz dzisiejszy dzień jest tak miły, tak piękny dla mnie, że nie chciałabym go zasmucić przykremi wspomnieniami.
— Jakto! wiedziałaś?...
— Tak, wiedziałam, co się działo przed rokiem, wiedziałam o twojem oddaleniu do Poitou, o twojem owdowieniu, o twojej niedoli, w której niemniej cierpiałaś dla siebie, jak dla twej matki — odpowiedziała Florencja z coraz większem rozrzewnieniem, wiedziałam także, z jaką odwagą walczyłaś z zawistnym losem, aż do śmierci twej matki. Ah! właśnie tego się obawiałam — zawołała Florencja, zasłaniając oczy dłoniami — te łzy... i to jeszcze dzisiaj!...
— Florencjo, przyjaciółko moja — rzekła Walentyna, podzielając wzruszenie swej przyjaciółki — nigdy nie wątpiłam o twojem sercu...
— Pewno?
— I możesz wątpić?
— Dziękuję ci, Walentyno, dziękuję, powracasz mi całą radość z oglądania ciebie.
— Ale, jakże dowiedziałaś się o moich wypadkach?
— Dowiedziałam się o nich z rozmaitych stron, wszędzie po trochu. Ja sama prowadziłam życie tak czynne, tak ruchliwe.
— Ty!
— Ja — odpowiedziała młoda kobieta z wyrazem triumfującej radości — tak jest, ja, i niemało jeszcze dowiesz się ode mnie.
— Wiem tylko tyle, żeś się uwzięła, ażeby mnie w coraz większe wprawiać zdumienie, gdyż, mniej posiadając wiadomości od ciebie, nic nie wiem o twojej przeszłości od lat czterech, oprócz twego rozwodu z panem de Luceval.
— To prawda — rzekła Florencja z nieznacznym uśmiechem — pan de Luceval musiał ci to powiedzieć, i jakiemi to dziwnemi sposoby, wynalezionemi w arsenale mego lenistwa, bo człowiek używa tego, czego użyć może, skłoniłam mego męża do wyrzeczenia się chętki podróżowania, a mianowicie do zatrzymania mnie wbrew woli mojej swą żoną!
— Lecz tego rozwodu szczególniej wtedy żądałaś, kiedyś się dowiedziała o stanie całego twego majątku. Pan de Luceval wszystko mi powiedział. Oddaje on zupełną sprawiedliwość twojej delikatności.
— Wspaniałomyślność była z jego strony, biedny Aleksander. Pominąwszy jego nałóg wiecznego ruchu i sposób życia Żyda tułacza, posiada on coś dobrego, wiele dobrego w sobie nieprawdaż, Walentyno? — dodała Florencja ze złośliwym uśmiechem. — Jakież to szczęśliwe zdarzenie, żeście się spotkali, tak w samą porę. Od trzech miesięcy musieliście się bardzo często widywać! I tym sposobem ocenić się wzajemnie?
— Cóż przez to rozumiesz? — rzekła Walentyna, spoglądając na swą przyjaciółkę ze zdziwieniem. — Doprawdy, Florencjo, tyś oszalała.
— Oszalałam, dobrze. Lecz słuchaj, Walentyno, bądźmy szczeremi jak zawsze. Jest jedno imię, którego wyrzeczenia niecierpliwie oczekujesz od chwili twego przybycia, jest to imię Michała.
— Prawda, Florencjo, i to nawet dla wielu powodów.
— Otóż, Walentyno, przystępując odrazu do rzeczy i nazywając wszystko właściwem imieniem, powiem ci, że Michał nie był... i nie jest moim kochankiem.
Promyk nadziei zabłysnął Walentynie, lecz odezwała się wkrótce z wyrazem pewnego zwątpienia.
— Florencjo...
— Wiesz, że ja nigdy nie kłamię; dlaczegóż miałabym cię zwodzić? Nie jestże Michał wolnym i ja także? a potem, czyliż ty nie pojmujesz, Walentyno, ty, co jesteś wrodzoną delikatnością, że gdybym była kochanką Michała, byłoby dla ciebie i dla mnie coś tak ambarasującego, tak przykrego w dzisiejszem naszem spotkaniu, że pewno byłabym się starała uniknąć go raczej.
— Ah! Florencjo! twoje dobre i prawe serce nigdy się nie zmieni — rzekła Walentyna, podniósłszy się z krzesła i ściskając serdecznie swą przyjaciółkę — pomimo całej radości, że ciebie zobaczę... serce mi się ściskało, czułam w niem jakiś przymus; lecz teraz oddycham już swobodnie. Oswobodzoną zostałam od okropnego niepokoju.
— I to było twoją karą, żeś o mnie wątpiła, niedobra przyjaciółko; lecz chciałaś ażebym była szczerą. Dodam więc w szczerości, że jeśli nie jesteśmy kochankami z Michałem, za to uwielbiamy się wzajemnie, o tyle zawsze o ile dwóch leniuchów, jak my może sobie zadać pracę, ażeby się uwielbiać. I niema jeszcze nawet godziny, jak z oczyma nawpół przymkniętemi, paląc wolno ze swej długiej wschodniej fajki i kołysząc się w tamtem łóżku, wiszącem obok mojego, gdy tymczasem ja chłodziłam się rozkosznie wachlarzem, Michał mówił do mnie: „Czy ty nie znajdujesz, Florencjo, że nasza miłość podobną jest do łagodnego kołysania się tych wiszących łóżek? Ona kołysze nas pomiędzy ziemią i niebem“. Odpowiesz mi, Walentyno, że myśl ta nie jest dosyć jasną — dodała Florencja z uśmiechem — że jest niepewna i ciemna jak wyobrażenia, przychodzące nam do głowy pomiędzy snem a czuwaniem. I ja jestem twego zdania; teraz, tak mi się to wydaje, lecz kiedy mi to Michał mówił, używałam wtedy całej błogości ciała i odrętwienia umysłu, ażeby ocenić to wzniosłe porównanie naszego przyjaciela; gdyż wtedy wydawało mi się ono uderzająco prawdziwem.
— Michał mnie nie kocha — rzekła pani d’Infreville głosem zmienionym i wpatrując się w oczy Florencji — on zupełnie o mnie zapomniał!
— Nie mogę ci na to inaczej odpowiedzieć, kochana Walentyno — rzekła młoda kobieta — jak opowiadając ci naszą historję.
— Ah! mój Boże! — zawołała Walentyna przerywając swej przyjaciółce — czyś nic nie słyszała?
— Co takiego? — zapytała młoda gospodyni domu nadstawiając ucha i wpatrując się w stronę, gdzie były zwrócone oczy jej przyjaciółki — cóżeś słyszała?
— Słuchajże...
Obie przyjaciółki słuchały uważnie nie przemówiwszy ani jednego słowa przez chwilę czasu.
Lecz najgłębsze milczenie panowało wewnątrz ogrodu.
— Musiałam się omylić — rzekła pani d’Infreville uspokojona nieco, lecz zdawało mi się słyszeć w stronie tej gęstwiny...
— Cóżeś słyszała, Walentyno?
— Nie wiem, zdawało mi się jak gdyby się gałęzie łamały.
— To wiatr morski, który się od czasu do czasu podnosi; poruszył on zapewne gałęzie starego cedru, stojącego tam pod płotem. Ścieranie się gałęzi sprawia częstokroć dziwne odgłosy — odpowiedziała Florencja z największą pewnością wewnętrznego przekonania. Teraz, Walentyno, kiedym ci już wytłumaczyła to ważne zjawisko naszej przyrody, posłuchaj mojej i Michała historji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.