Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Nazajutrz rano, o godzinie ósmej, David czekał w salonie na panią Bastien, która też wkrótce przybyła.
— Dzień dobry pani — rzekł do niej nauczyciel. — Jakże, cóż robi Fryderyk?
— Doprawdy, panie David, nie wiem, czy się mam cieszyć, czy trwożyć na nowo, gdyż dzisiejszej nocy przytrafiło mi się coś nadzwyczajnego...
— Jakto? Pani?
— Znękana wzruszeniami zeszłego wieczoru, spałam głębokim i ciężkim snem, po którym ocknąwszy się nawet człowiek pozostaje zwykle w bezwładnem odrętwieniu i ledwie zdolny jest przypomnieć sobie, co się wkoło niego działo. Nagle, zdawało mi się, że wpół zbudzona, nie wiem już z jakiego powodu, ujrzałam niewyraźnie przy świetle lampy, Fryderyka pochylanego nad mojem łóżkiem, wpatrywał się we mnie ze łzami w oczach i mówił:
— Żegnam cię... matko, żegnam! — Chciałam przemówić do niego, poruszyć się; ale bezwładność, którą bezskutecznie chciałam pokonać, przez chwilę nie dozwoliła mi tego wykonać. Nareszcie skutkiem ostatniego wysiłku woli, obudziłam się zupełnie. Fryderyk już znikł. Nie mogąc zebrać jeszcze zmysłów, pytałam samej siebie, czy to zjawisko było snem czy rzeczywistością? miotana tą wątpliwością, udałam się potem do mego syna, spał albo przynajmniej udawał głęboki sen. Nie wiedząc co czynić, nie śmiałam go obudzić. Biedne dziecko, on teraz tak mało sypia.
— A dzisiaj rano, czy mu pani wspomniała o wypadku zeszłej nocy?
— Nadmieniłam mu o tem, ale zdawał się być tak szczerze zdziwionym mojem opowiadaniem, przekonywał mnie tak stanowczo, że wcale nie wychodził ze swego pokoju, że nie wiem już, co mam myśleć. Czy mnie marzenie jakieś złudziło? Czy będąc ciągle zajęta Fryderykiem, sen wzięłam za rzeczywistość, być to może, jednakże zdaje mi się, że jeszcze słyszę jego stłumiony głos, mówiący do mnie: Żegnam cię... matko... żegnam.... Ale, wybacz mi pan — dodała pani Bastien rozrzewnionym głosem, zakrywając oczy chustką — samo wspomnienie tych wyrazów: żegnam cię... przejmuje mnie śmiertelną trwogą, poco to pożegnanie? gdzie on chce iść? Sen czy rzeczywistość, słowa te przerażają mnie.
— Uspokój się pani — rzekł David, wysłuchawszy uważnie pani Bastien — sądzę, równie, jak pani, że zjawienie się Fryderyka było złudzeniem wywołanem przeciągłem natężeniem umysłu pani, tysiące przykładów świadczy o możebności podobnego przywidzenia.
— Ale te słowa żegnam cię... ah! nie mogę panu wypowiedzieć boleści serca, jaką mi sprawiło smutne przeczucie, które zostawiły w mej duszy.
— Zlituj się pani, nie przywiązuj żadnej wagi do prostego marzenia, powtarzam marzenia, gdyż niepodobna przypuścić rzeczywistości takiego wypadku; z jakiegoż powodu miałby Fryderyk przychodzić płakać nad pani łóżkiem i żegnać panią podczas spoczynku? Jakże pani chce, ażeby on miał myśleć o opuszczeniu domu rodzinnego? gdzieżby poszedł? teraz zwłaszcza, kiedy nasza podwójna baczność czuwa nad każdym jego krokiem?
— Jestto prawda, panie David, a jednakże...
— Zaklinam, uspokój się pani, wszakże zdaje mi się, żeś mi pani mówiła, iż oprócz tego wypadku jeszcze, nie wiesz pani czy się cieszyć, czy smucić na nowo, z jakiegoż to powodu?
— Dzisiaj rano Fryderyk wydawał mi się spokojnym, prawie zadowolonym, uśmiechał się jak dawniej, całował mnie nadzwyczajnie czule, błagając, ażebym mu przebaczyła zmartwienia, jakie mi dotąd sprawił, i przyrzekając mi, że wszystko w świecie będzie czynić, ażebym tylko o nich zapomniała. Dlatego to, porównawszy tę mowę, tak niespodziewaną ze strony mego syna, z pana wczorajszemi upewnieniami, widząc pewien rodzaj zadowolenia, malującego się w jego rysach, powinnam być szczęśliwą, bardzo szczęśliwą.
— Rzeczywiście, i czegóż się pani lęka? Ta nagła zmiana, która tak doskonale odpowiada moim nadziejom, moim zamiarom, powinnaby przeciwnie...
David nie mógł dokończyć, gdyż Fryderyk wszedł w tej chwili do pokoju. Młodzieniec ten, zawsze jeszcze blady, ale z czołem wypogodzonem, z twarzą uśmiechającą, zbliżył się z ufnością db swego nauczyciela i odezwał się do niego z pewnem poszanowaniem i szczerością.
— Panie David, przychodzę prosić pana o pobłażanie i przebaczenie dla biednego szalonego chłopca, który obraził pana słowami, którychby się był wstydził, gdyby był wówczas w stanie zastanowić się nad tem, co mówił i czynił. Od tego czasu chłopiec ten okazywał się już mniej niegrzecznym, ale zawsze jeszcze był obojętny na tyle dowodów nieocenionej dobroci, któremi go pan obsypywał. Wszystkich tych błędów dzisiaj żałuje. Czy mu pan przebacza?
— Z całego serca, moje dobre dziecię — odpowiedział David, spoglądając na panią Bastien zdziwionym i uradowanym wzrokiem.
— Dziękuję panu! — zawołał Fryderyk, ściskając z rozrzewnieniem ręce swego nauczyciela — dziękuję panu za mą matkę i za siebie.
— Ah! moje drogie dziecię — odezwała się radośnie pani Bastien — nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwą, więc nasze smutne chwile już na zawsze skończone?
— Tak, moja matko... i przysięgam ci, że ja żadnej nie będę ci już sprawiał zgryzoty.
— Drogi Fryderyku — rzekł David z uśmiechem — wiesz, że nie jestem takim nauczycielem, jak wielu innych, i że pola chętnie wybieram na salę nauki, czas jest dosyć piękny dzisiejszego poranku, czy chcesz wyjść ze mną?
Fryderyk zadrżał nieznacznie, ale zaraz potem odpowiedział:
— Jestem gotów towarzyszyć panu.
I obróciwszy się do pani Bastien:
— Żegnam cię, matko — rzekł, ściskając i całując ją z tkliwością.
Trudno byłoby wyrazić jakiego uczucia doznała pani Bastien, słysząc te słowa:
— Żegnam cię, matko...
Słowa te, które zeszłej nocy, czy to przez sen, czy na jawie, zabrzmiały w jej duszy, jakby złowrogie przeczucie.
Zdawało się także Marji, że pocałunki jej syna były tym razem dłuższe, niż zwykle, i że ręka jego, którą jeszcze trzymała, drżała w jej dłoni.
Wzruszenie młodej matki było tak gwałtowne, że oblicze jej pokryło się śmiertelną bladością, i mimowolnie, zawołała głosem najżywszej trwogi:
— Mój Boże! Fryderyku, dokąd ty idziesz?
David nie spuścił z oka pani Bastien, odgadł on wszystko i rzekł do niej tonem najnaturalniejszym w świecie i wymawiając umyślnie niektóre wyrazy z pewnym przyciskiem:
— Cóż dziwnego! Fryderyk żegna się z panią, bo wychodzi ze mną na przechadzkę.
— Nie inaczej! moja matko — dodał Fryderyk, uderzony wzruszeniem pani Bastien i spoglądając na nią z boku wzrokiem niespokojnym i przenikliwym.
David pochwycił to spojrzenie i wzrokiem starał się uspokoić panią Bastien, jak gdyby jej chciał powiedzieć:
— Czego się pani lęka? Wszakże ja z nim będę?
— To prawda... moja trwoga jest dziecinną — pomyślała pani Bastien — wszakże Fryderyk będzie z panem David!
Wszystko to odbyło się w daleko krótszym czasie, aniżeli można opowiedzieć; nareszcie nauczyciel, biorąc Fryderyka pod rękę, rzekł do pani Bastien z uśmiechem.
— Być może iż lekcje nasze na otwartem polu przeciągną się aż do śniadania, widzi pani, że jestem bez litości dla mojego ucznia... Przyprowadzę go pani może okropnie zmęczonego pracą i znojem...
Pani Bastien otworzyła szklane drzwi, wychodzące z salonu ku laskowi; David i Fryderyk wyszli z domu.
Młodzieniec starał się wszelkiemi sposobami uniknąć spojrzenia swej matki.
Długo jeszcze stała Marja smutna i zamyślona na progu drzwi, wpatrując się tkliwym wzrokiem w drogę, którą postępowali David i jej syn.
— Zostawiam, moje dziecię, twemu własnemu wyborowi miejsce naszej przechadzki — rzekł David do Fryderyka kiedy stanęli na brzegu lasku dębowego.
— O! panie David — odpowiedział Fryderyk ozięble — dla mnie to jest rzecz zupełnie obojętna; ale ponieważ pan zostawia to do mojego wyboru, pójdziemy zatem w stronę, której pan może wcale nie zna, oto, możemy pójść, ku tej sośninie, którą widać tam, na wzgórzu.
— Rzeczywiście — mój synu, nie byłem jeszcze w tej stronie — rzekł David, zwracając się ku miejscu, które Fryderyk wskazał za cel przechadzki.
Zastanawiając się nad niepojętym zbiegiem nadziei swoich z tą nagłą zmianą, jaka zdawała się objawiać w synu pani Bastien, David uważał na młodzieńca z największą bacznością i dostrzegł, że prawie ciągle oczy miał spuszczone, chociaż skutkiem prawie mimowolnego poruszenia, przechodząc lasek, zwrócił dwa czy trzy razy głowę ku swej matce, stojącej jeszcze na progu, dopóki można było ją dojrzeć przez drzewa.
Po kilkakrotnem badaniu stanu Fryderyka, Dawid uznał, że spokój jego był tylko udany; uwolniony od obecności matki, młodzieniec ten niezdolny do znoszenia długiego przymusu, zatopił się w swoim dawnym smutku i widocznie zajęty był głębokiemi myślami, rysy jego zmieniały się często, i, jeśli tak można powiedzieć, przybierały wyraz jakiejś bolesnej pogody i spokoju, która bardzo trwożyła David‘a. W rzeczy samej, nie chcąc zastraszać pani Bastien, starał on się wmówić w nią, że zjawienie się Fryderyka zeszłej nocy w jej pokoju było tylko marzeniem. Ale David tak nie myślał; uważał on to nocne pożegnanie Fryderyka ze śpiącą matką za rzeczywistość; okoliczność ta, łącznie z jego obecnemi spostrzeżeniami, natchnęła go obawą, czy ta nadspodziewana zmiana jego ucznia nie była udaniem i czy nie ukrywała w sobie jakiego niebezpiecznego zamiaru.
— Ale na szczęście — myślał Dawid — ja tu jestem.
Wyszedłszy z lasku, Fryderyk udał się drogą zarosłą trawą przez pola uprawne, które zostając po prawej stronie lasu Pont-Brillant, ciągnęły się ku wzgórkowi, na którego szczycie wznosiło się pięć czy sześć wielkich i samotnych sosen.
— Moje kochane dziecię — rzekł David po chwili milczenia — tem więcej cieszą mnie twoje życzliwe i pełne tkliwości słowa, jakiemi dzisiaj rano przemówiłeś do mnie, żeś to uczynił w samą porę...
— Dlaczego, panie?
— Ponieważ, wsparty tą ufnością i tem przywiązaniem, jakie aż dotąd starałem się obudzić w tobie... mogę przedsięwziąć pracę... która z początku zdaje się być bardzo trudną.
— Jakąż to pracę i w jakim celu?
— Ażeby cię uczynić równie szczęśliwym... jakim byłeś dawniej.
— Mnie uczynić szczęśliwym... — zawołał Fryderyk mimowolnie.
— Tak jest.
— Ależ — dodał Fryderyk z pewnym przymusem — ja nie jestem już nieszczęśliwy... powiedziałem to dzisiaj rano mej matce... cierpienia, których doznawałem... i które rozdrażniły mój charakter... opuściły mnie... prawie nagle... Zresztą, wszakże i pan Dufour przepowiedział mej matce... że to się tak zakończy.
— Więc to prawda, mój synu... nie jesteś... już nieszczęśliwy? twoje zgryzoty już ustały? i serce twoje jest równie zadowolone i wesołe jak dawniej?
— Panie...
— Niestety, mój drogi Fryderyku, prawość twego serca nie pozwala ci taić prawdy zbyt długo... Tak jest, jakkolwiek starałeś się dzisiaj rano uspokoić twą matkę... ty cierpisz jeszcze i teraz... równie a może i więcej jeszcze cierpisz aniżeli dawniej.
Oblicze Fryderyka zmieniło się nagle. Przenikliwość David’a przerażała go... i, unikając jego wzroku., spuścił oczy.
David wpatrywał się w niego z największą bacznością. Poczem dodał:
— Nawet milczenie twoje przekonywa mnie, moje kochane dziecię, że ta praca, której zamierzam się podjąć, ażeby cię uczynić równie szczęśliwym jak dawniej, skutecznie jeszcze dopełnioną być może; dziwić się zapewne będziesz, dlaczego jej prędzej nie przedsięwziąłem. Przyczyna tego jest prosta... nie chciałem wziąść się do niczego bez zupełnej pewności... a wczoraj to dopiero upewniłem się o przyczynie cierpienia, które cię tak gnębi... które cię zabija... Przyczynę tę... zmam teraz niewątpliwie...
Fryderyk zadrżał z przerażenia... przerażenie to, połączone ze zdumieniem, malowało się jawnie we wzroku, jakim mimowolnie spojrzał na David‘a.
Następnie, żałując zapewne, że tym sposobem zdradził pierwsze swoje wrażenie, młodzieniec pogrążył się w niemem milczeniu.
— To, co ci powiedziałem, dziwi cię, moje dziecię; inaczej też być nie może — mówił David dalej tonem lekkiego wyrzutu — ale dlaczegóż cię moja przenikliwość zastrasza? Kiedy nasz przyjaciel, doktór Dufour wyleczył cię z choroby prawie śmiertelnej, czyliż on nie musiał, dla skutecznego zaradzenia złemu, znać jego przyczynę?
Fryderyk nic nie odpowiedział.
Od pewnego czasu, i w miarę jak się zbliżali ku wierzchołkowi pagórka, na którym było kilka rozrzuconych tu i owdzie sosen, syn pani Bastien rzucał od czasu do czasu i nieznacznie jakieś niespokojne spojrzenia na swego towarzysza. Zdawało się, jak gdyby się lękał pewnej przeszkody w spełnieniu zamiaru, nad którym od chwili opuszczenia domu rodzicielskiego rozmyślał.
Kiedy domawiał powyższych słów, David spostrzegł, że droga kończąca się na wierzchołku pagórka, zamieniła się nagle w wązką ścieżkę, wijącą się wpośród sośniny, i że Fryderyk jak gdyby przez grzeczność, zatrzymał się chwilkę, ażeby swemu nauczycielowi zostawić pierwsze miejsce. Ten, nie przywiązując żadnej wagi do tej okoliczności, poszedł naprzód.
Po jakimś czasie, zdawało mu się, że już nie słyszy Fryderyka, idącego za sobą... Obrócił się...
Syn pani Bastien znikł niespodzianie.