Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Obżarstwo/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
W dniu następnym, gdy Dolores Salcedo była zmuszoną powrócić do klasztoru, odgrywała się następująca scena u kanonika Don Diego, który zajmował bardzo wygodne mieszkanie, wynajęte dla niego przez księdza Ledoux.
Była jedenasta godzina przed obiadem.
Don Diego siedział na miękkim fotelu, oddany widocznie smutnym myślom.
Był to mężczyzna liczący około lat pięćdziesięciu, niezmiernej tuszy; policzki pełne i okrągłe łączyły się z podbródkiem, brunatna cera jego, jak u wszystkich południowców, była blada i zwiędła i zdradzała gnuśność tej nieforemnej masy. W rysach jego malowała się pewna dobroduszność, a wielkie usta, których mięsista dolna warga zwieszała się, zdradzały zmysłowość. Mając oczy nawpół zamknięte, a ręce skrzyżowane na brzuchu, kanonik wzdychał raz po raz żałośnie.
— Nie mam apetytu, ach nie mam. Za wiele musiałem w ostatnich czasach znieść. Żołądek mój dawniej tak zdrowy i regularny, wypowiedział mi posłuszeństwo, jest teraz jak popsuty zegar. Dziś rano prawie tyle co nic jadłem na śniadanie, a wszystko wydawało mi się gorzkie i niesmaczne. Boże! co to będzie przy obiedzie. Niech będzie przeklęty i potępiony ten kapitan Horacjusz. Ta nieznośna strawa, którą mnie na okręcie karmił, popsuła mi apetyt, żołądek mój podniósł rokosz przeciw tym nieznośnym wędlinom i suszonym jarzynom. Ach, dlatego też na mnie taki zagniewany od czasu, kiedym go tak wbrew jego zwyczajowi obraził, a ja temu nie winien. Gniewa się na mnie, karze i pogardza najlepszemi potrawami.
Po chwili milczenia mówił kanonik dalej tonem przerażenia:
— Ale kto wie, czy to nie palec Boży? Teraz, kiedy nie mam najmniejszego apetytu, uznaję, że się oddałem namiętności, która jest równie karygodna jak przyjemna. O to obżarstwo! Może mnie opatrzność chciała ukarać, nasyłając mi tego nędznika! Ach ten potwór! Ile on mi złego wyrządził, a do tego wykrada mi kuzynkę i przyprawia mnie o nowy niepokój; mogłem jak dawniej używać w spokoju, gdyby nie on. O, ty rabusiu, ja się zemszczę. Gdyby zemsta była największą, nie odpłacę ci tego złego, któreś mi wyrządził. Już prawie od dwóch miesięcy straciłem apetyt, a dwa miesiące takiej męki nie dadzą się powetować.
Monolog ten przerwał wchodzący stary sługa.
— Pablo — zapytał Don Diego — przychodzisz z klasztoru?
— Tak, wielmożny panie.
— A moja niegodna kuzynka?
— Popadła w rodzaj delirium; raz woła z rozdzierającym serce krzykiem na kapitana, drugi raz prosi z płaczem o śmierć; serce pęka na widok tej biednej dziewczyny.
Pomimo egoistycznej zmysłowości kanonik był początkowo wzruszony opowiadaniem sługi, ale potem zawołał.
— Tem lepiej! Dolores ma to, na co zasłużyła, to jej da nauczkę, że nie powinna się była zakochać w najobrzydliwszym ze wszystkich mężczyzn. Pozostanie w klasztorze i wstąpi do nowicjatu. Znakomity mój przyjaciel i kolega, Abbé Ledoux, ma zupełną słuszność. Gdybym ją jeszcze dłużej u siebie trzymał, żyłbym w ciągłym niepokoju i obawie, dopókibym nie był zmuszony wydać ją za mąż. Oddając ją do klasztoru, będę miał spokój i zapewniam jej zbawienie duszy; mój majątek przypadnie w udziale klasztorowi, w którym za spokój duszy mojej modlić się będą.
— Jeżeli się jednak stan senory pogorszy?
— Ani słowa więcej, Pablo — zawołał kanonik, w obawie, żeby dola kuzynki nie zmieniła jego postanowienia — ani słowa więcej. Aż zanadto jestem znękany własnem cierpieniem, nie potrzebuję, abyś mnie więcej drażnił.
— Przebacz, wielmożny panie, będę więc mówić o innych rzeczach.
— O jakich?
— W przedpokoju czeka pewien człowiek, który z panem chce mówić.
— Co to za człowiek?
— Stary, lecz przyzwoicie odziany.
— Czego on sobie życzy?
— Chce pomówić z panem o bardzo ważnej sprawie; tragarz przyniósł za nim wielkie pudło.
— Co za pudło, Pablo?
— Tego ja nie wiem, wielmożny panie!
— Jak się nazywa ten starzec?
— Ma bardzo dziwaczne nazwisko.
— Jakie?
— Apetyt.
— Jakto! człowiek ten nazywa się Apetyt?
— Tak, panie!
— Musiałeś się przesłyszeć.
— Nie, panie, kazałem sobie nazwisko dwa razy powtórzyć, on się rzeczywiście nazywa Apetyt.
— Och! to okrutnie ironiczne nazwisko! — mówił do siebie kanonik. — Wszystko jedno, z powodu tak niezwykłego nazwiska, wprowadź tego człowieka.
W chwilę potem służący wprowadził obcego, który zapytał z uszanowaniem, kłaniając się kanonikowi:
— Czy mam zaszczyt mówić z Don Diego?
— Tak jest, mój panie; lecz czego pan żąda ode mnie?
— W pierwszym rzędzie złożyć panu głęboki hołd, a potem polecić panu moje usługi.
— Jak się pan nazywa?
— Apetyt, wielmożny panie.
— Pisze pan swoje nazwisko tak, jak pisze się ochotę do jedzenia?
— Tak, wielmożny panie, lecz to nie jest moje prawdziwe nazwisko, tylko przydomek.
— Ażeby zasłużyć na taki przydomek, musiała natura pana szczodrze obdarzyć. Pan musi być wiecznie głodny — mówił kanonik nie bez zazdrości.
— Przeciwnie, ja bardzo mało jadam, panie, jak wszyscy ci, którzy mają to święte powołanie, dla innych jedzenie przyrządzać.
— Czem się pan trudni?
— Jestem kucharzem, i proszę o zaszczyt służenia panu.
Kanonik potrząsnął melancholijnie głową i zakrył twarz rękami. Propozycja pana Apetyta przypomniała mu wszystkie jego cierpienia. Ten zaś mówił dalej.
— Mój pierwszy pan, Lord Wilmot, którego słabość żołądkowa była tak wielka, że prawie przez cały rok jadł bez smaku i apetytu, połykał literalnie potrawy, które ja dla niego w pierwszym dniu przyrządziłem. Z wdzięczności dał mi Lord Wilmot ten przydomek, który ja dotąd też zachowałem.
Kanonik patrzył na mówiącego z uwagą i odpowiedział.
— Pan jesteś kucharzem, lecz proszę mi powiedzieć, dlaczego wyraziłeś się, iż przyszedłeś złożyć mi hołd i ofiarować swoje usługi. Skąd mnie znasz?
— Pan podczas swego pobytu w Madrycie często bywał zapraszany do stołu francuskiego ambasadora.
— Tak, były to wtenczas moje najpiękniejsze czasy — odpowiedział Don Diego — oddałem wówczas potrawom pana ambasadora wszelką sprawiedliwość i zdecydowałem, że lepszego kuchmistrza nie ma na całym świecie.
— Otóż kuchmistrz ów, z którym koresponduję, aby zapoznać się z wszystkiemi nowościami na polu sztuki kulinarnej, wyraził mi w liście swoim doznaną radość z tego powodu. Zapamiętałem sobie nazwisko pańskie, a dowiedziawszy się wczoraj, iż pan poszukuje kucharza, przyszedłem prosić, aby mnie jako takiego przyjął.
— U kogo pan w ostatnim czasie pracował?
— Od dziesięciu lat, panie, pracuję tylko dla siebie, dla wydoskonalenia sztuki kulinarnej; posiadam skromny mająteczek, który jednak dla mnie wystarcza. Z tego pan może osądzić, że nie dla pieniędzy proszę o służbę.
— Dlaczego jednak pan się do mnie udaje?
— Bo się niczem nie krępuję, idąc za własnym popędem: jestem bardzo zazdrosny, wielmożny panie!
— Zazdrosny? O co?
— O wierność mego pana.
— Co, o wierność swego pana?
— Tak, wielmożny panie! jestem przekonany, że mi pan będzie wierny, jest pan sam, bez familji, i tak ze stanowiska, jak i charakteru nie hołduje, jak wiele innych, różnym namiętnościom; pan ma tylko jednę prawdziwą namiętność: obżarstwo. Tę namiętność podejmuję się tak zadowolić, jak dotąd w życiu pana nikt nie zdołał tego uczynić.
— Wymawiasz złote słowa, mój przyjacielu; ale czy wiesz, że do urzeczywistnienia ich potrzebny jest wielki, niezmierny talent?
— Ten wielki talent ja posiadam, wielmożny panie! Szlachetna ta zarozumiałość podoba mi się, a jeżeli czyny odpowiadają słowom, jesteś pan prawdziwym feniksem.
— Proszę mnie jeszcze dziś, w tej chwili wystawić na próbę.
— Dziś, w tej chwili! — zawołał kanonik, wzruszając ramionami. — To pan nie wie, że ja już od dwóch miesięcy cierpię na nagłe zobojętnienie smaku, że wszystko, co do ust biorę, jest bez smaku, jak trawa! Jeszcze dziś rano pozostawiłem nietknięte śniadanie, które sobie kazałem przynieść od Cheveta, on tymczasem dla mnie gotuje, dopóki nie będę miał własnego kucharza. Ach, gdybym nie utrzymywał, że pan jest poczciwym człowiekiem, posądzałbym pana, żeś przyszedł naśmiewać się ze mnie. Pan się zobowiązuje dla mnie gotować, kiedy ja nie mam najmniejszego apetytu.
— Ale ja się nazywam Apetyt, wielmożny panie.
— Ale ja panu powtarzam, że przed pół godziną nie tknąłem najpyszniejszej potrawy.
— Tem lepiej, w stosowniejszej chwili nie mogłem przybyć: mój triumf będzie tem większy.
— Słuchaj, mój przyjacielu, nie wiem, czy to twoje nazwisko, czy też sposób, jakim się pan wyraża o swojej sztuce, na mnie wpłynęło, że odczuwam, nie powiem apetyt, ale uczucie miłe, które mi daje błogą nadzieję, że może później kiedyś znów apetyt poczuję...
— Wielmożny panie, proszę mi wybaczyć, jeżeli przerywam. Ma pan w tem mieszkaniu kuchnię?
— Mam, i to kompletnie urządzoną. W niej to potrawy, które przynoszą dla mnie od Cheveta, przygrzewają.
— Pozwól mi pan ją na pół godziny?
— Na co?
— Aby przygotować dla pana śniadanie.
— Z czego?
— Wszystko, co do tego potrzeba, zabrałem z sobą.
— Na co to śniadanie, przyjacielu? usłuchaj mojej rady i nie kompromituj swego talentu, podejmując się przeprowadzić rzecz niemożliwą.
— Proszę mi dać tylko pół godziny, wielmożny panie.
— Ale to się na nic nie zda.
— Zda się na to, aby przyrządzić panu wyborne śniadanie, które doda jeszcze lepszego apetytu do obiadu.
— To niemożliwe; pan postradał zmysły.
— Proszę spróbować, wielmożny panie, wszak pan przy tem nic nie ryzykuje.
— Musiałbyś chyba być czarodziejem.
— Może nim jestem — odparł kucharz ze szczególnym uśmiechem.
— Dobrze, niech więc pana spotka kara za jego zarozumiałość — zawołał Don Diego, dzwoniąc gwałtownie. — Jeżeli się pan będzie musiał upokorzyć, jeżeli będziesz zmuszony przyznać się, że jesteś niezdolny zadość uczynić wymaganiom moim, to tylko sam sobie będziesz winien, żeś stracił reputację. Proszę się zatem mieć na baczności.
— Będzie pan jadł — odparł artysta sztuki gastronomicznej — będzie pan jadł i to dużo i z największym apetytem.
W tej chwili, gdy kucharz tak się przechwalał, wszedł służący przywołany odgłosem dzwonka.
— Pablo — mówił do niego kanonik — otwórz temu panu kuchnię i nakryj dla mnie.
Sprawiedliwości musi się stać zadość.
— Ale, wielmożny panie, dziś rano...
— Rób to, co ci rozkazuję i zaprowadź tego pana do kuchni, a jeżeli będzie potrzebował pomocy, to mu ją dać.
— Ja nikogo nie potrzebuję; mam ten zwyczaj, że sam pracuję w laboratorjum. Nawet będę prosił o pozwolenie, abym się mógł zamknąć.
— Na wszystko się zgadzam, mój kochany, niech będę potępiony, jeżeli zjem chociaż jeden kąsek z tego, co pan przygotujesz. Czuję się zupełnie pozbawiony apetytu, a wszystko co mówiłeś, jest samochwalstwem.
— Teraz jest pół do dwunastej, wielmożny panie — odparł kucharz majestatycznie. — Punktualnie o dwunastej będzie pan śniadał.
Artysta kulinarny wyszedł w towarzystwie starego służącego.