Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Obżarstwo/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VIII.

Na widok kucharza, który stosownie do swego zajęcia ubrany był w biały kaftan i takąż czapkę, kanonik podniósł się mozolnie z fotelu, podszedł dwa kroki ku niemu, a podając mu obie ręce, zawołał wzruszonym głosem.
— Witaj mi, mój zbawco, mój drogi przyjacielu. Jestem dumny, że cię tak mogę nazwać; zasłużyłeś na ten tytuł; tobie zawdzięczam apetyt, a ten jest szczęściem, jest życiem.
Kucharz niebardzo był ucieszony tytułem, którym go kanonik obdarzył, z założonemi rękoma, z wzrokiem ostro skierowanym na Don Diego, zachowywał milczenie. Kanonik w swoim entuzjazmie gastronomicznym nie widział szyderczego, prawie djabelskiego uśmiechu, który pokazał się na ustach kucharza, lecz dalej go obsypywał pochwałami i podziękowaniami.
— Przyjacielu, od dziś należysz do mnie; na każdy warunek przystaję. Jestem bogaty a dobre jedzenie jest moją jedyną namiętnością; nie będę dla ciebie panem, lecz przyjacielem. Nikt pana lepiej nie uszanuje. Mówiłeś mi, że uprawiasz gastronomję dla sztuki, tego pan dowiódł, ja oświadczam, że pan jesteś największym kucharzem tego wieku. Cud, którego pan dziś dokonał, powracając mi apetyt, ba, podwajając go, cud ten podniósł pana w moich oczach nad wszystkich. Nie rozłączymy się już mój przyjacielu; wszystko, czego ode mnie będziesz żądał, dam ci. Weźmiesz sobie tylu pomocników, ilu tylko zechcesz, bo zdrowie twoje jest dla mnie zbyt kosztowne, aby je narażać na szwank. Od dziś czuję tu — mówiąc to położył tłustą rękę na żołądku — że na przyszłość tylko przy tobie żyć mogę, mój przyjacielu, i...
— A więc — odezwał się kucharz z drwiącym uśmiechem — więc wielebny kanonik dobrze śniadał?
— Czym ja dobrze śniadał, mój przyjacielu? zawdzięczam panu biesiadę całej godziny. Biesiadę, bez innej przerwy prócz tej, którą wywołało przynoszenie potraw. Nawet te przerwy były przyjemne. Oczekiwałem coraz to nowych uciech gastronomicznych z niewypowiedzianym apetytem. Pablo panu powie, że płakałem z radości. To jest moja odpowiedź.
— Pozwoliłem sobie do każdej potrawy przysyłać stosowne wina: bo dobre potrawy bez wina podobne są pięknej kobiecie bez inteligencji. Jak panu smakowały te wina?
— Smakowały! wielki Boże! jaka profanacja! To są wina, którychby nie zapłacono, gdyby się butelkę na butelkę płynnego złota zamieniło. Słuchaj, przyjacielu, skromność twoja jest przesadzona. Gdyby twój talent sławiono aż do hyperboli, jeszczeby się nie powiedziało prawdy.
— Posiadam jeszcze wiele wina z tego gatunku, od dwudziestu pięciu lat pracuję nad urządzeniem jakiej takiej piwnicy.
— Ta jaka taka piwnica musiała pana miljony kosztować.
— Nic mnie nie kosztowała.
— Nic!
— To są podarunki, które mi dawano jako nagrodę za moją skromną pracę.
— Nie dziwię się temu, mój przyjacielu; ale co pan pocznie z tą piwnicą, którejby nawet król panu pozazdrościł. Ach, gdybyś mi ją pan częściowo lub całą sprzedał, żadna cena nie byłaby dla mnie za wysoka. Zwłaszcza, że wina te harmonizują tak znakomicie z potrawami przez pana podawanemi, że ja...
Na to kucharz roześmiał się ironicznie.
— Pan się śmieje? — pytał kanonik.
— Tak panie, śmieję się!
— Z czego? mój przyjacielu.
— Z pańskiej wdzięczności dla mnie.
— Przyjacielu, ja ciebie nie rozumiem.
— Ach, Don Diego, pan myśli, że mnie tu dobry jego anioł, a wystawiam go sobie korpulentnego, ubranego jak ja po kucharsku, z dwojga skrzydłami bażanta na plecach, sądzisz więc pan, że mnie tu dobry anioł pański przysłał?
— Mój przyjacielu — mówił Don Diego coraz to więcej zaniepokojony drwinkami kucharza — mój drogi przyjacielu, przez litość proszę się jaśniej wyrazić.
— Panie kanoniku, dzisiejszy dzień będzie dla pana dniem tajemniczym!
— Boże! co pan mówi?
— Panie kanoniku! — mówił kucharz dalej z wzrokiem zwróconym na Don Diega, i groźną miną, przystępując bliżej do księdza, który cofał się z przestrachu — księże kanoniku, proszę mi się dobrze przypatrzyć.
— Ja na pa..na... pa...trzę — mówił Don Diego — ale ja...
— Twarz moja będzie pana wszędzie, tak we śnie jak i na jawie prześladować. Będzie mnie pan widzieć przed sobą stojącego w białym kaftanie i takiej czapce jak jakie fantastyczne okropne zjawisko.
— O mój Boże! już po mnie — mówił do siebie kanonik — przeczucia mnie nie omyliły; ten apetyt był dziwny, te potrawy i wina nadprzyrodzone, a poza tem kryje się jakaś okropna tajemnica, jakieś piekielne czary.
W tej chwili wszedł, na pociechę kanonika, jego służący.
— Wielmożny panie — mówił Pablo — prawnik właśnie przybył; panu wiadomo, adwokat, który...
— Pablo, zostań tu — zawołał Don Diego, ciągnąc swego sługę za rękę — nie opuszczaj mnie.
— Pan taki przestraszony, co się panu stało? — pytał Pablo.
— Ach Pablo, żebyś wiedział — odpowiedział Don Diego cichym, żałosnym głosem, nie mając odwagi zwrócić oczy na kucharza.
— Panie — mówił Pablo — donoszę panu, że adwokat przybył.
— Jaki adwokat, Pablo?
— Ten, który miał przygotować skargę przeciw kapitanowi Horacjuszowi, z powodu uprowadzenia seńory Dolores.
— Pablo, teraz nie jestem w stanie zajmować się takiemi interesami, mnie się zdaje, że jestem we śnie; ach, żebyś wiedział, co się stało? Ten kucharz! O! moje przeczucie!
— Czy mam odprawić adwokata?
— Nie! — zawołał kanonik — nie: bo ten nędzny kapitan Horacjusz jest powodem moich cierpień. Gdyby mnie nie był przyprawił o stratę apetytu, byłbym dziś rano śniadał, kiedy ten kusiciel w białym kaftanie się zjawił, nie byłbym ofiarą jego złośliwości. Nie! — dodał Don Diego z gniewem — powiedz temu człowiekowi prawa, ażeby zaczekał; muszę ochłonąć z przestrachu — dodał, obrzucając okropnem spojrzeniem kucharza. — Muszę się dowiedzieć, czego ta tajemnicza osoba, która mnie przestrasza, ode mnie chce. Powiedz prawnikowi, aby poczekał w moim gabinecie i nie opuszczaj mnie.
Pablo poszedł wypełnić rozkaz i po chwili wrócił.
Obecność Pabla dodała kanonikowi odwagi; rzekł więc do kucharza:
— Pomówmy z sobą poważnie. Nie mówiłem ani o złych, ani o dobrych aniołach, lecz o człowieku wielkich zdolności (mówię o panu), którego bym koniecznie dla siebie chciał pozyskać. Po drugie chodzi mi o nabycie piwnicy, za którą zapłacę każdą sumę. Mówię to z całą otwartością, proszę mi też otwarcie odpowiedzieć, a obracając się do sługi szepnął: Postaw się między nim a mną.
— Odpowiem otwarcie, kanoniku — odrzekł kucharz. — Po pierwsze powtarzam panu, iż będę powodem cierpień i rozpaczy dla pana na całe życie.
— Pan?
— Ja.
— Pablo, ty to słyszysz. O Boże, com ja mu złego uczynił — szeptał Don Diego. — Dlaczego on jest tak zagniewany na mnie?
— Proszę sobie dobrze zapamiętać moje słowa, panie kanoniku. Po dzisiejszej biesiadzie będą panu najpyszniejsze potrawy smakować jak trawa; wina będą się panu wydawać gorzkie; a apetyt, którym ja dziś wzbudził, zniknie, gdy mnie nie będzie, abym go podrażnił.
— Ależ, mój przyjacielu, czy rzeczywiście myślisz mnie...
Kucharz przerwał kanonikowi powtórnie, mówiąc:
— Jeżeli pan przypomni sobie dzisiejszą biesiadę, będzie pan podobny do upadłych aniołów, którzy przypominają sobie wśród płaczu i zgrzytania zębów szczęśliwość raju.
— Dobry przyjacielu, przez litość, tylko jedno słowo.
— Będzie pan zębami zgrzytać — wołał kucharz okropnym głosem, który kanonikowi szpik i kości przeszywał, jakby usłyszał trąbę archanielską. — Będzie pan jak dusza, nie, pan nie ma duszy, będzie pan jak żołądek skazany na wieczne potępienie; kiedy pan będzie miał przed sobą najlepsze potrawy, a przypomni sobie dzisiejsze śniadanie, zawoła pan z westchnieniem: Ach, ach, gdzie mój apetyt, znikł jak cień; najlepszych potraw już nie zakosztuję. W tej rozpaczy pan schudnie, jak szkielet.
— Wielki Boże! słyszysz, Pablo, co ten nieszczęśliwy mówi?
— Dotąd żył pan, pomimo straconego apetytu, z własnej tuszy, jak niedźwiedź w zimie; ale teraz odczuje pan podwójną boleść z powodu straconego apetytu, i z powodu tęsknoty za przysmakami, które pan jadł z mojej kuchni. Dlatego też powiadam: pan schudnie, twarz spadnie, potrójny podbródek zniknie, jak wosk na słońcu, brzuszek zmaleje, cera twarzy, teraz tak kwitnąca, stanie się żółtą, i będzie pan chudy, zwiędły jak pustelnik, który żywi się tylko korzonkami i wodą. Czy słyszysz to, panie kanoniku?
— Pablo — szepnął Don Diego, zamykając oczy i wspierając się na sługę — trzymaj mnie! Zdaje mi się, że widzę już mój własny cień, jak ten mój demon mi to przepowiadał. Tak, Pablo, widzę się już wychudłym, zwiędłym. O, mój Boże, to okropne; to jest kara Boska za mój grzech obżarstwa.
— Uspokój się, panie — pocieszał służący.
Potem zwrócił się ze strachem i gniewem do kucharza, mówiąc:
— Jak pan może takiego dobrego i zacnego pana, jak Don Diego zasmucać!
— A teraz — dodał niemiłosierny kucharz — bywaj zdrów, bywaj zdrów na zawsze, kanoniku.
— Bywaj zdrów na zawsze — powtórzył kanonik, i jakby go iskra elektryczna poruszyła, podskoczył. — Toby miało być prawdą? Pan mnie chce opuścić? O nie, nie, teraz ja wszystko odgaduję. Chcąc mi dać uczuć boleść, którą by mi oddalenie się pana sprawiło, chce pan uzyskać większą zapłatę za swoje usługi. Powiedz, ile pan żądasz?
— Ha, ha, ha — śmiał się człowiek w białym kaftanie i białej czapce, rzeczywiście jak Mefistofeles, i szedł powoli do drzwi.
— Nie, nie — wołał kanonik, składając ręce — nie, pan mnie tak nie opuści, toby było okrutnie, nielitościwie, to nazywałoby się podróżnego pozostawić pośrodku pustyni, kiedy mu się wprzód pokazało oazę pełną cienia i świeżości.
— Musiałeś, kanoniku, swego czasu być wielkim kaznodzieją — mówił mężczyzna w białym kaftanie, idąc do drzwi.
— Łaski, łaski — wołał Don Diego, wybuchając głośnym płaczem. Już się nie zwracam do artysty, tylko do człowieka; tak, to mój bliźni, którego na kolanach błagam, nie oddawaj mnie rozpaczy.
— I ja upadam przed panem na kolana — zawołał służący, porwany rozczuleniem swego pana. — Biedna, pokorna istota łączy swe prośby z prośbami Don Diega. Ach, nie opuszczaj go pan; on umarłby.
— Tak — dodał kucharz z djabelskim uśmiechem — om umrze, umrze wychudły.
Rozpacz, wprawiwszy kanonika, w szaleństwo, dodała mu odwagi; nie zważając na swoją tuszę rzucił się na kucharza, wołając:
— Do mnie, Pablo! Ten potwór nie będzie już dla nikogo gotować. Jego śmierć tylko może mnie uwolnić od szyderczych prześladowań.
— Panie — wołał służący, mniej egzaltowany, niż chlebodawca — co pan robi? cierpienia pomieszały panu zmysły.
Na szczęście kucharz się cofnął na pierwsze poruszenie o dwa kroki wstecz, i zajął obronną postawę, wywijając jedną ręką wielkim kuchennym nożem, a w drugiej trzymając wielki śpiczasty widelec.
Na widok tej strasznej broni opuściła kanonika ochota do bójki, lecz gwałtowne poruszenie, kipienie jego krwi, przeszkoda w trawieniu, wszystko to wywołało w nim taką rewolucję, że potoczył się i bez przytomności upadł w objęcia służącego, który za słaby, aby powstrzymał taki kolos, upadł pod ciężarem wołając z całych sił:
— Na pomoc, na pomoc!
Wtem znikł mężczyzna w białym kaftanie, wydając z siebie śmiech, któryby szatanowi zaszczyt uczynił, a służącego napełnił przestrachem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.