Silna jak śmierć/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Silna jak śmierć
Wydawca „Ruch”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fort comme la mort
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
20/VII Paryż. Jedenasta wieczór.

„Drogi przyjacielu, Matka moja zmarła właśnie w Roncières. Wyjeżdżamy o północy. Nie przyjeżdżaj, gdyż nie zawiadamiamy nikogo. Ale współczuj i myśl o mnie.

Twoja Any“.
21/VII południe.

Biedna moja przyjaciółko, byłbym przyjechał mimo wszystko, gdyby nie to, że przyzwyczaiłem się wolę Twą uważać zawsze za rozkaz. Od wczoraj myślę o Tobie z uczuciem bólu dojmującego. Myślę o tej podróży w milczeniu, jaką przebyłaś tej nocy obok córki i męża, w wagonie słabo oświetlonym, unoszącym Cię ku zmarłej. Widziałem was w mdłem świetle lampki oliwnej, Ciebie płaczącą, a Anetkę łkającą. Widziałem Twój przyjazd na dworzec, okropną jazdę w powozie, wejście do zamku wśród orszaku służby, widziałem Cię wbiegającą na schody, do tego pokoju, rzucającą się ku łóżku, na którem ona leży, czułem pierwsze Twe spojrzenie na nią i pocałunek, złożony na martwej twarzy. I myślałem o Twem sercu, o biednem Twem sercu, o tem biednem sercu, w połowie należącem do mnie, a które się teraz łamie, męczy, ściska w bólu okropnym i mnie w tej chwili także ból zadaje.
Z gorącem współczuciem całuję Twe oczy pełne łez.

Olivier“.
24/VII Ronciéres.

„List Twój, drogi przyjacielu, byłby mi przyniósł ulgę, gdyby wogóle cośkolwiek mogło mi ulżyć w nieszczęściu strasznem, jakie mnie przywaliło. Pogrzebaliśmy ją wczoraj, a od chwili gdy biedne to martwe ciało opuściło ten dom, mam wrażenie, że zostałam na świecie całkiem sama. Matkę kocha się prawie bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, bo to przecie tak naturalne jak życie samo; i człowiek nie dostrzega jak głęboko sięgają korzenie tej miłości, aż dopiero w chwili rozłąki ostatniej. Żadne inne przywiązanie nie może się mierzyć z tą miłością, bo każde jest dziełem spotkania, a to jedno tylko wrodzonem; wszystkie inne sprowadza przypadek, a to jedno żyje nam we krwi od pierwszego tchnienia. A przytem, przytem, traci się nietylko matkę, lecz poniekąd także swe dzieciństwo, które przecież w równej mierze do niej należało. Ona tylko je znała równie dobrze jak my, całe mnóstwo rzeczy dalekich, małoznaczących, a drogich, co pierwszem słodkiem wzruszeniem wypełniły nam serce. Do niej tylko jednej mogłam się zwracać z pytaniem: — Pamiętasz mateczko, ów dzień kiedy...? Pamiętaż porcelanową lalkę od babuni? Obydwie szeptałyśmy długą litanję wspomnień pieszczotliwych, których nikt już teraz nie zna na świecie prócz mnie jednej. Umarła więc część mnie samej, starsza i lepsza. Straciłam biedne serce, w którem całkowicie jeszcze żyłam małą dziewczynką. Teraz jej już nikt nie zna, nikt nie pamięta małej Anetki w krótkiej sukience, jej śmiechów i pustoty.
I przyjdzie dzień, może już nawet niedaleki, kiedy ja znów odejdę, pozostawiając moją drogą Anetkę, jak mateczka mnie dziś pozostawiła. Jakie to wszystko smutne, twarde, okrutne! A jednak się o tem nie myśli; nie zwraca się uwagi na śmierć, co chwila zabierającą kogoś ze świata i lada chwila mogącą się zgłosić po nas. Gdybyśmy na to zwracali uwagę, myśleli o śmierci, gdybyśmy nie byli roztargnieni, pochłonięci i oślepieni tem wszystkiem, co się w okół nas dzieje, życie stałoby się niemożliwością, gdyż widok tego bezustannego pogromu przyprawiłby nas o szał.
Jestem tak złamana, tak zrozpaczona, że nie mam już sił do niczego. Dniem i nocą myślę o mojej biednej matce, zagwożdżonej w tej skrzyni, zakopanej pod ziemią, w polu na deszczu, o tej starej twarzy, całowanej przezemnie z taką tkliwością, a która zamieniła się już w próchno potworne. Och, jakie to okropne, mój przyjacielu, jakie to okropne!
Straciwszy ojca, byłam dopiero co po ślubie i nie 140 odczuwałam tych rzeczy, jak dziś je odczuwam. Tak, współczuj mi, myśl o mnie i pisz. Tak bardzo Cię teraz potrzebuję.

Anna“.
Paryż, 25/VII.

„Biedna moja przyjaciółko, Twoje cierpienie za daje mi ból okrutny. A i mnie życie nie płynie po różach. Od Twego wyjazdu jestem zgubionym, opuszczonym, bez przywiązania i schronienia. Wszystko mnie męczy, nudzi i drażni. Ustawicznie myślę o Tobie i naszej Anetce, czuję, że obydwie jesteście tak daleko, gdy ja tak bardzo łaknę waszej obecności.
To jednak dziwne, jak strasznie odczuwam Twe oddalenie, jak bardzo mi Cię brak. Nigdy, nawet w dniach młodości, nie byłaś mi do tego stopnia wszystkiem, jak jesteś obecnie. Od pewnego czasu przeczuwałem to przesilenie, będące niejako udarem słonecznym w babie lato. To, co teraz odczuwam, jest tak dziwne, że szczegółowo muszę Ci opowiedzieć. Wyobraź sobie, że od Twego wyjazdu nie mogę nawet używać przechadzki. Dawniej, a nawet w ciągu ostatnich miesięcy, bardzo lubiłem wałęsać się sam po ulicach, obserwując ludzi i rzeczy, zażywając rozkoszy życia, przyjemności uderzania stopą radosną o bruk chodnika. Szedłem przed siebie, nie wiedząc dokąd, aby tylko iść, oddychać, dumać. Teraz nie mogę. Zaledwie znajdę się na ulicy, trwoga mnie zdejmuje, lęk ślepca, którego odbiegł pies-przewodnik. Niepokój mnie ogarnia, jak podróżnika, który zatracił w lesie ślad ścieżyny, i muszę wracać do domu. Paryż wydaje mi się pustym, strasznym, drażniącym. Zadaję sobie pytanie: „Dokąd pójść?“ i odpowiadam: „Nigdzie, wszak chodzi tylko o przechadzkę“. I oto nie mogę, nie potrafię przechadzać się bez celu. Sama myśl, że mam tak iść przed siebie, męczy mnie, wyczerpuje, przejmuje nudą okropną. I z melancholją swą wlokę się do klubu.
A czy wiesz, dlaczego tak się czuję? Jedynie dlatego, że Ciebie tu niema. Jestem tego pewny. Gdy wiem, że jesteś w Paryżu, żadna przechadzka nie jest bezcelową, gdyż zawsze mam możność spotkania Cię, tu czy owdzie. Mogę iść wszędzie, gdyż wszędzie mogę Cię zobaczyć. A jeśli nie Ciebie, to przynajmniej Anetkę, która jest Twem odbiciem. Obydwie ożywiacie mi ulice Paryża nadzieją, że Was zobaczę, ujrzę nadchodzące ku mnie, lub idące przedemną. I miasto staje się dla mnie pełne uroku, a kobiety ruchem czy postacią przypominając Ciebie, wzruszają mnie, napinają serce oczekiwaniem, zajmują wzrok, budzą rodzaj pożądania — Ciebie.
Wydam Ci się egoistą, biedna moja przyjaciółko, niby stary gołąb rozgruchany opowiadając o swem osamotnieniu, gdy Ty tak gorzkie łzy wylewasz. Wybacz, ale tak mnie zepsułaś swą dobrocią, że muszę błagać: pomocy! gdy Cię nie czuję przy sobie.
Całuję Twe stopy, byś się nademną ulitowała.

Olivier“.
Roncières, 30/VII.

„Mój przyjacielu. Dzięki za list! Tak bardzo trzeba mi pewności, że mnie kochasz! Przeżyłam dni okropne. Myślałam, że ból straszliwy i mnie pozbawi życia. Ból ten tkwił we mnie, jak kłoda potworna, gniotąca mi pierś, powiększająca się z każdą chwilą, dusząca, grożąca zdławieniem ostatecznem. Lekarz, którego zawezwano, by uśmierzył moje ataki nerwowe, powtarzające się pięć lub sześć razy dziennie, zastrzyknął mi morfinę, co doprowadziło mnie niemal do szału, a straszne upały, jakie tu panują, potęgowały jeszcze moje rozdrażnienie, graniczące z obłędem. Od burzy piątkowej, trochę się uspokoiłam. Bo musisz wiedzieć, że od dnia pogrzebu wcale nie płakałam, a oto podczas nawałnicy, której zbliżanie się czułam każdym fibrem, nagle uczułam spływające mi z oczu łzy, powolne, skąpe, drobne, piekące. Och! te pierwsze łzy, jakie one bolesne! Rozrywały mi pierś, jak szpony drapieżne, a gardło miałam tak ściśnięte, że nie mogłam już oddychać. Stopniowo łzy stawały się szybsze, obfitsze, mniej piekące. Wydobywały się z mych oczu, jak ze źródła, a było ich tyle, tyle, że cała chusteczka była od nich mokra i musiałam wziąć inną. A kłoda tłocząca mi piersi zaczęła ustępować, mięknąć, rozpływać się w łzach.
Od tej chwili płaczę całemi dniami i to przynosi mi ulgę. Człowiek musiałby w podobnych razach oszaleć lub umrzeć, gdyby nie mógł płakać. Jestem też całkiem sama. Mąż jeździ, a za moją namową zabiera Anetkę, by się trochę uspokoiła i pocieszyła. Konno lub w powozie odbywają przejażdżki ośmio- lub dziesięciomilowe, z których wraca cała różowa, mimo smutku, z błyszczącemi oczyma, podniecona powietrzem wiejskiem i ruchem. Jak cudowną jest jednak młodość! Sądzę, że zostaniemy tu jeszcze dwa lub trzy tygodnie; poczem mimo upałów sierpniowych wrócimy do Paryża, dla znanych Ci powodów.
Ślę Ci całą pozostałą resztę mego serca.

Any“.
Paryż, 4/VIII.

„Droga moja przyjaciółko. Dłużej już nie wytrzymam; wracaj, proszę, inaczej stanie mi się napewno coś złego. Zadaję sobie pytanie, czy nie jestem chory, takiem obrzydzeniem przejmuje mnie wszystko, czem od tak dawna przecież zajmowałem się z pewną przyjemnością, a przynajmniej z obojętną rezygnacją. Przedewszystkiem jest w Paryżu tak gorąco, że co wieczór od ósmej lub dziewiątej zaczyna się istna łaźnia. Wstaję wyczerpany do cna tym snem w potach i przez godzinę lub dwie okrążam białe płótno, z zamiarem malowania. Ale w mym umyśle i oku pustka, a w rękach niemoc. Nie jestem już malarzem!... Ten wysiłek bezowocny ku twórczości przyprawia mnie o rozpacz. Sprowadzam modeli, ustawiam ich, a przyjrzawszy się ich ruchom, pozom, wyrazowi, które malowałem już niezliczone razy, każę się im ubierać napowrót i wynosić. Od godziny dziewiątej nic już nie widzę i cierpię, jak gdybym ślepnął. Co to być może? Zmęczenie wzroku czy mózgu, wyczerpanie zdolności artystycznych, czy porażenie nerwu wzrokowego? Alboż wiem! zdaje mi się, że skończyła się już moja zdolność odkrywania dziedzin niezbadanych. Widzę to tylko, co widzą wszyscy; robię, co robili wszyscy bazgracze; miewam widzenia i obserwacje, godne pedela. Ongi niedawno jeszcze, dziedzina nowych pomysłów wydawała mi się wprost bezgraniczną, a do ich wyrażania miałem na usługi takie mnóstwo środków, że w kłopot wprawiała mnie konieczność wyboru. Nagle, jak gdyby się wyludnił świat przedmiotów widzialnych, a moja siła twórcza wyjałowiła się i zanikła. Ludzie przechodzący nie mają dla mnie żadnego znaczenia; nie odkrywam już w każdej istocie ludzkiej owego charakteru i kolorytu, które tak bardzo lubiłem chwytać, utrwalać. Zdaje mi się jednak że potrafiłbym zrobić bardzo ładny portret Twej córki. Może dlatego, że tak bardzo jest do Ciebie podobną, mieszam ją w myśli z Tobą? Tak, prawdopodobnie.
Tak więc po daremnych wysiłkach naszkicowania mężczyzny lub kobiety, którzyby nie przypominali wszystkich modeli po tysiąckroć już malowanych, wychodzę gdzieś na śniadanie, nie mając odwagi usiąść sam w mojej jadalni. Bulwar Malesherbes wygląda jak aleja leśna, uwięziona w mieście umarłem. Wszystkie domy tchną pustką. Polewacze ulic wylewają pióropusze białawego deszczu, obryzgującego chodniki, z których wydobywa się woń mazi rozmiękłej lub umytych dylów stajennych; od jednego końca długiej alei parku Monceau aż do Saint Augustin, widać pięć lub sześć ciemnych sylwetek, przechodniów bez znaczenia, posłańców sklepowych lub służących. Cień wiązów rzuca u pni drzew i na rozpalone trotuary plamy dziwaczne, które wydają się płynne, niby woda rozlana. Nieruchomość listkowia na gałęziach i szare sylwetki drzew, odbite na asfalcie, wyrażają znużenie miasta rozżarzonego i pogrążonego w ciężkiej drzemce robotnika, śpiącego na ławie, w promieniach słońca. Tak, poci się to miasto łajdackie i cuchnie straszliwie otworami swych ścieków, westchnieniami piwnic i kuchen, kloak, któremi odpływa brud uliczny. I wtedy myślę o porankach letnich w Twym sadzie, pełnym polnych kwiatuszków, miodną wonią przesycających powietrze. I wyczerpany już wchodzę do restauracji, gdzie posilają się z wyrazem zmęczenia na twarzy, rozmaici ludzie łysi, brzuchaci, w nawpół rozpiętych kamizelkach, świecąc czołami, zlanemi potem. A tu dopiero wszystkie te gorące potrawy, melon rozpływający się na lodzie, zmiękły chleb, polędwica wyschnięta, odgrzana jarzyna, sery cuchnące i przejrzałe owoce. Wychodzę z uczuciem mdłości i wracam do domu, próbując zasnąć na chwilę i tak zabić czas do chwili, gdy idę do klubu na obiad.
Spotykam tu stale Adelmansa, Maldauta, Rocdiane’a, Lauda i tylu innych, którzy mnie nużą i męczą jak katarynka. Każdy ma swoją piosenkę lub piosenki oklepane, które od lat piętnastu co wieczora słyszę w tym klubie, gdzie podobno ludzie przychodzą dla rozrywki. Pragnąłbym zmienić doszczętnie całe środowisko, którem przesycił się mój wzrok, słuch i umysł. A tamci stale chełpią się swemi podbojami, których sobie wzajemnie winszują.
Ziewając niemal co minuta od godziny ósmej do północy, wracam do domu, a kładąc się na spoczynek myślę, że jutro trzeba będzie znów rozpocząć to samo.
Tak, droga przyjaciółko, doszedłem do wieku kiedy życie kawalerskie staje się nieznośnem, gdyż niema już dla mnie nic nowego pod słońcem. Kawaler powinien być młody, żywy, żądny wrażeń. Gdy to wszystko minęło, niebezpiecznie jest być wolnym. Boże, jakże ja kochałem swą swobodę, ongi, zanim Ciebie pokochałem bardziej niż wolność! Jakże mi ona ciąży obecnie! Wolność dla starego kawalera jak ja, oznacza pustkę, zupełną pustkę, drogę śmierci, której końca nic nie przesłania, oznacza ustawicznie nasuwające się pytanie: co robić? Do kogo pójść, by nie być sam? I włóczę się od jednego znajomego do drugiego, ściskam dłoń tego i tamtego, żebrząc o trochę przyjaźni. Zbieram okruchy, które nie tworzą całości... Ciebie mam, Ciebie, droga przyjaciółko, lecz Ty nie należysz do mnie. I może właśnie z Twego powodu płynie moje cierpienie, bo pragnienie obcowania z Tobą, Twej obecności, przebywania pod tym samym dachem, spędzania życia w tem samem mieszkaniu, podzielania interesów, sprzęgających nasze serca, potrzeba wspólnych nadziei, przykrości, wesela, radości i smutku, a także spraw materjalnych — pragnienie to troską mnie napełnia i niepokojem. Jesteś moją, to znaczy, że od czasu do czasu wolno mi ukraść cząsteczkę Twej istoty. A ja chciałbym oddychać stale tem samem powietrzem co Ty, dzielić z Tobą wszystko, posługiwać się zawsze rzeczami, należącemi do nas dwojga, czuć, że wszystko czem ja żyję, jest w równej mierze Twojem, szklanka z której piję, i krzesło na którem wypoczywam, chleb którym się żywię i ogień, który mnie ogrzewa.
Bywaj zdrowa i wracaj co rychlej. Zbyt cierpię, zdala będąc od Ciebie.

Olivier“.
Roncières, 8/VIII.

„Mój przyjacielu. Chora jestem i tak wyczerpana, że mnie nie poznasz. Za wiele, zdaje się, płakałam. Muszę nieco wypocząć przed powrotem, bo nie chcę Ci się pokazać w stanie obecnym. Mąż wraca do Paryża pojutrze; dowiesz się więc od niego rozmaitych szczegółów. Chciałby zabrać Cię z sobą gdzieś na obiad i prosi przezemnie, byś go czekał w swem mieszkaniu około siódmej.
Co do mnie, to skoro tylko będzie mi nieco lepiej i pozbędę się tego wyglądu istoty jakby z grobu wydobytej, który mnie samą strachem przejmuje, natychmiast wrócę do Ciebie. Ja również nie mam na świecie nikogo prócz Anetki i Ciebie i każdemu z Was ofiarowuję wszystko, co ofiarować jestem w stanie, nie krzywdząc ni jej, ni Ciebie.
Podaję Ci do pocałunku oczy, które tyle łez wylały.

Anna“.

Otrzymawszy ten list z wiadomością o opóźnieniu powrotu, Olivier Bertin miał ochotę, szaloną ochotę pojechania na dworzec, a stamtąd do Roncières; następnie zważywszy, że hrabia de Guilleroy ma przybyć nazajutrz, uspokoił się, i zaczął przyjazdu męża wyczekiwać z taką niemal niecierpliwością jak gdyby chodziło o jego żonę.
Nigdy nie kochał Guilleroy’a tak bardzo, jak w ciągu owych dwudziestu czterech godzin oczekiwania.
Zobaczywszy go wchodzącego do pracowni, rzucił się ku niemu z wyciągniętemi rękoma, i serdecznym wykrzykiem:
— Ach, drogi przyjacielu, jakże się cieszę, że pana znów widzę!
I hrabia wydawał się bardzo zadowolony, zwłaszcza z powrotu do Paryża, gdyż życie w Normandji wcale nie było wesołe, podczas ostatnich tygodni.
Obaj mężczyźni usiedli na kanapce przeznaczonej dla dwóch osób i ustawionej w rogu pracowni pod baldachimem z wschodnich koronek; poczem ująwszy się znów za ręce z wyrazem rozczulenia, ponownie się uścisnęli.
— A hrabina — pytał Bertin — jakże się miewa?
— Och, nieszczególnie. Strasznie się tem przejęła, i bardzo powoli przychodzi teraz do siebie. Wyznaję nawet, że jestem zaniepokojony.
— Czemu jednak nie wraca?
— Nie wiem doprawdy. Zadną miarą nie mogłem jej skłonić do tego.
— I co tam robi całemi dniami?
— Ach Boże! Płacze ciągle i myśli o matce. To niedobrze dla niej. Bardzobym pragnął, by zdecydowała się na zmianę powietrza i opuszczenie tej miejscowości. Pan rozumie?
— A Anetka?
— Och, ona! Poprostu kwiat świeżo rozkwitły! Uśmiech radości pojawił się na twarzy Oliviera.
— Musiała też dość wycierpieć? — dorzucił.
— Tak, bardzo nawet, ale cierpienia w ośmnastym roku życia nie bywają jak wiadomo zbyt głębokie.
Po chwili milczenia Guilleroy zapytał:
— I gdzież pójdziemy, drogi panie, na obiad? Czuję potrzebę rozruszania się trochę, wśród gwaru, życia.
— Zdaje się, że o tej porze najodpowiedniejszą będzie Kawiarnia Ambasadorów.
I ująwszy się pod ramię, skierowali się ku Polom Elizejskim. Guilleroy pełen ożywienia, jakiego doznaje paryżanin wracający do miasta, które po chwilowem rozstaniu wydaje mu się jakby odmłodzonem i pełnem możliwych niespodzianek, wypytywał malarza o tysiączne szczegóły. Co tu zaszło, co mówiono podczas jego nieobecności? zaś Olivier po kilku obojętnych odpowiedziach, doskonale odzwierciedlających całą nudę jego samotnego życia, znów począł mówić o Roncières, pragnąc wydobyć z tego człowieka, uchwycić ową nieuchwytną, niematerjalną, subtelną emanację istot, którą się unosi z sobą po dłuższem z niemi obcowaniu, a która trwa w nas przez pierwsze kilka godzin, by następnie ulotnić się w nowem otoczeniu.
Ciężkie niebo letniego wieczoru wisiało nad miastem i wielką aleją, w której pod oponą zieleni zaczęły już dzwonić wesołe refreny koncertów, odbywających się pod gołem niebem. Obaj mężczyźni, siedząc na balkonie Kawiarni Ambasadorów, spoglądali z góry na puste jeszcze ławki i krzesła zamkniętego ogrodzenia, biegnącego aż do teatrzyku, gdzie śpiewaczki, w bladawem świetle kul elektrycznych, mąconem jeszcze przez jasność dnia, prezentowały swe połyskliwe toalety i różowe ciało. Zapach smażonych ryb, sosów, przeróżnych ciepłych potraw, unosił się w powietrzu, rozpylany przez lekkie falowanie gałęzi kasztanów, a ilekroć przesunęła się jakaś kobieta w towarzystwie mężczyzny, w czarnym wieczorowym garniturze, szukając swego miejsca zarezerwowanego, pozostawiała za sobą smugę upajającą woni, z sukien i ciała.
Guilleroy rozpromieniony szepnął:
— Och, wolę być tutaj, niż tam na wsi.
— A ja — odparł Bertin — wolałbym być tam na wsi, niż tutaj.
— Daj pan spokój!
— Dalibóg! Paryż wydaje mi się tego lata wprost straszliwym.
— Ech, mój drogi, zawsze to Paryż.
Poseł zdawał się być tego dnia w usposobieniu niezwykle radosnem, kiedy to mężczyźni bardzo nawet poważni, w chwili niezwykłego podochocenia, popełniają często głupstwa. Przyglądał się dwom kokotom przy stoliku sąsiednim, w towarzystwie trzech chudych młodzieniaszków przesadnie poprawnych, i półgłosem wypytywał Oliviera o wszystkie te prostytutki znane i zarejestrowane, których nazwiska codziennie niemal obijały mu się o uszy. Następnie tonem głębokiego żalu mruknął:
— Tak, tak, pan szczęśliw, będąc kawalerem. Możesz robić i widzieć tyle rozmaitych rzeczy.
Malarz gwałtownie zaprzeczył, i jak każdy człowiek, jedną trapiony myślą, uczuł potrzebę zwierzenia się Guilleroy’owi ze swej melancholji i osamotnienia. Gdy wszystko już wypowiedział, od początku do końca recytując całą litanję swych smutków i party potrzebą ulżenia sercu, wyznając naiwnie, jak bardzo pragnąłby miłości i pieszczoty kobiecej w pożyciu małżeńskiem, hrabia przyznał, że małżeństwo ma jednak swe dobre strony. I odzyskując swą zwykłą wymowę parlamentarną, sławił życie rodzinne, śpiewając hymn na cześć swej żony, któremu Olivier poważnie potakiwał ruchem głowy.
Szczęśliw, że się o niej mówi, lecz równocześnie zazdrosny o swe szczęście intymne, z obowiązku sławione przez hrabiego, malarz z przekonaniem głębokiem szepnął:
— Och tak, pan może mówić o szczęściu!
Hrabia, któremu to pochlebiało, przyznał mu rację, poczem rzekł nagle:
— Bardzobym chciał, by wróciła już do Paryża, bo doprawdy czuję się zaniepokojony tym jej stanem! Wpadło mi na myśl, czyby pan nie zechciał pojechać do Roncières, skoro się pan i tak nudzi w Paryżu. Pan by ją potrafił skłonić do powrotu, bo pana jako najlepszego przyjaciela, napewno by posłuchała, gdy mąż... pan przecież wie...
Olivier, zachwycony, odparł:
— Ależ to znakomicie. Czy tylko... czy pan nie sądzi, że hrabinie będzie nieprzyjemnie, gdy tak nagle się tam zjawię?
— Cóż znowu! Absolutnie nie!
— Więc zgoda. Pojadę jutro pociągiem o pierwszej. Możeby należało wysłać wpierw depeszę?
— Już ja to zrobię. Uprzedzę ją, by po pana wysłano powóz na dworzec.
Po obiedzie wyszli znów na bulwary, lecz w niespełna pół godziny hrabia nagle pożegnał malarza pod pozorem ważnej sprawy, o której chwilowo był zapomniał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.