Silna jak śmierć/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Silna jak śmierć
Wydawca „Ruch”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fort comme la mort
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Hrabina z córką, krepą czarną odziane, siadały właśnie do śniadania w ogromnej sali w Roncières. Portrety przodków, naiwnie malowane, jednego z protoplastów przedstawiając w pancerzu, drugiego w surducie, tamtego w peruce pudrowanej, w mundurze oficerskim gwardzisty, innego znów jako pułkownika z czasów Restauracji, rzędem wisząc na ścianach, tworzyły całą kolekcję przedstawicieli rodu Guilleroy, ujęte w staroświeckie ramy, z których opadała pozłótka. Dwóch służących, stąpając na palcach, usługiwało milczącym kobietom, a muchy okrążając kryształowy żyrandol, wiszący nad stołem, robiły wrażenie obłoczku z ciemnych punkcików, bzykającego i ruchliwego.
— Proszę otworzyć okna — rzekła hrabina — trochę tu za chłodno.
Trzy olbrzymie okna, biegnące od podłogi aż do sufitu, niezmiernie szerokie, zostały szybko rozwarte. Podmuch ciepłego powietrza, wnosząc zapachy rozgrzanej w słońcu trawy i odległe echa wsi, wniknął nagle przez te trzy ziejące otwory, mieszając się z wilgotną trochę atmosferą ogromnej sali, zamkniętej grubemi murami zamku.
— Ach! jak dobrze — rzekła Anetka, głęboko wciągając powietrze.
Spojrzenia obydwóch kobiet pobiegły ku oknom, przez które widniał błękitny horyzont, nieco przymglony ową białawą świetlną oponą, znaną w krajach bardzo słonecznych; dalej strzyżony trawnik parku z kępkami drzew i daleką perspektywą żółtej plamy wsi, aż po nieboskłon wyzłoconej polami zbóż dojrzałych.
— Po śniadaniu odbędziemy daleką przechadzkę, rzekła hrabina. Możemy pójść pieszo do Berville, wzdłuż rzeki, inaczej byłoby za gorąco na równinie.
— Dobrze mateczko, i zabierzemy z sobą Julja, by chwytał kuropatwy.
— Wiesz, że ojciec zakazał.
— Ale skoro tatuś teraz w Paryżu! To takie zabawne, jak Juljo się na nie rzuca. O spójrz, jak się teraz przekomarza z krowami. Boże, jakiż on śmieszny!
Odsunąwszy krzesło, poskoczyła ku oknu i krzyknęła: Juljo, odważnie, odważnie!
Na trawniku, do syta podjadłszy trawy, leżały trzy ciężkie krowy, senne od upału, z brzuchami wzdętemi od nacisku ziemi. W szalonych podskokach okrążając je i poszczekując, z gniewem nawpół udanym, chart myśliwski, smukły, biało-rudawy, o uszach kudłatych, rozwiewających się za każdym jego podskokiem, zadawał sobie wszelki możliwy trud, by trzy ciężkie krowy zmusić do wstania. Widocznie było to ulubionem jego zajęciem, któremu oddawał się z upodobaniem, ilekroć krowy się pokładły. One znów niezadowolone, jakkolwiek wcale nie strwożone, patrzyły na niego swemi wilgotnemi wielkiemi oczyma, odwracając głowy za każdym jego ruchem.
Anetka przyglądając się przez okno, wołała:
— Aportować Juljo, aportować!
A chart podniecony, głośniej szczekając, rzucił się ku pierwszej z krów, udając, że zacznie ją kąsać. Zaczęły się niepokoić, a drżenie sierści, którem odpędzały muchy, stało się częstszem i silniejszem.
Nagle pies rozpędziwszy się z daleka, nie potrafił przystanąć w należytej odległości i aby nie wpaść na krowę, musiał ją przeskoczyć. Połaskotane skokiem, ociężałe zwierzę uczuło lęk i podniósłszy najpierw głowę, z trudem dźwignęło się następnie na cztery nogi, ciężko sapiąc. Dwie dalsze poszły za jej przykładem, a Juljo dokazawszy swego, zaczął wykonywać dokoła nich taniec triumfalny, przy akompanjamencie powinszowań Anetki.
— Brawo Juljo, brawo!
— Dajże pokój, dziecko — rzekła hrabina — dokończ śniadania.
Ale dziewczyna, ręką przesłoniwszy oczy, zawołała:
— Oho! posłaniec z depeszą.
Ścieżyną gubiącą się wśród łanów zboża, błękitna bluza zdawała się ślizgać po powierzchni kłosów, podchodząc ku pałacowi, krokiem miarowym mężczyzny.
— Boże! — szepnęła hrabina — oby nie jakaś zła wiadomość.
Żyło w niej jeszcze przerażenie, jakie w nas pozostawia na długo depesza, zawiadamiająca o śmierci istoty ukochanej. Nie była teraz w stanie rozerwać opaski, zaklejającej błękitny świstek papieru, by palce jej nie drżały, a dusza kurczyła się w przeczuciu bolesnem, że z tego świstka, tak trudnego do rozpieczętowania, znów wyłoni się nieszczęście, ponownie sprowadzając z jej oczu potok łez.
Anetka natomiast, pełna ciekawości młodocianej, lubiła wszystko nieznane i niespodziewane. Jej serce dziewczęce, po raz pierwszy w życiu zaznawszy cierpienia, mogło spodziewać się jedynie wieści radosnych z czarnej tajemniczej torby listonosza, siejącego tyle wzruszeń po ulicach miast i ścieżynach wiejskich.
Hrabina przestała jeść, myślą towarzysząc człowiekowi, zbliżającemu się z każdą chwilą, niosącemu kilka słów pisanych, kilka słów, mogących w nią ugodzić jak pchnięcie noża. Trwoga wyczekiwania zapierała jej oddech, napinając umysł do odgadnięcia wiadomości tak naglącej. Co to być może? Od kogo? Przemknęła jej myśl o Olivierze. Byłżeby chory? A może umarł także?
Dziesięć minut czekania wydały się jej nieskończonością; następnie rozerwawszy depeszę i zobaczywszy podpis męża, odczytała:
„Zawiadamiam Cię, że nasz przyjaciel Bertin wyjeżdża do Roncières pociągiem o pierwszej. Wyszlij konie do pociągu. Pozdrowienia“.
— I co mateczko? spytała Anetka.
— Pan Olivier Bertin przyjeżdża do nas.
— Ach, jakże to dobrze! A kiedy?
— Niebawem.
— O czwartej?
— Tak.
— Och, jaki on dobry!
Hrabina jednak zbladła, gdyż od pewnego czasu potęgował się w niej nowy niepokój, a nagłe przybycie malarza przejęło ją trwogą, jako groźna zapowiedź tego, co przewidywała.
— Wyjedziesz po niego na dworzec — rzekła do córki.
— A ty, mateczko, nie pojedziesz?
— Nie, ja was będę tu oczekiwać.
— Czemu? To mu sprawi przykrość.
— Czuję się niezbyt dobrze.
— A przecież miałaś zamiar iść pieszo do Berville.
— Tak, ale śniadanie mi jakoś zaszkodziło.
— Gdybyś się przejechała, z pewnością byłoby ci lepiej.
— Nie, dziecko. Wrócę nawet do swego pokoju. Dasz mi znać, gdy przyjedziecie.
— Dobrze, mateczko.
Wydawszy odpowiednie rozkazy co do wysłania powozu na godzinę oznaczoną i przygotowania mieszkania dla gościa, hrabina zamknęła się w swym pokoju.
Dotąd życie jej płynęło prawie bez cierpienia, a jedyną troską było zachowanie miłości Oliviera. I z walki tej udało się jej zawsze wychodzić zwycięsko. Serce jej kołysane powodzeniem i hymnami na jej cześć śpiewanemi, stało się wymagającem sercem pięknej damy światowej, dla której wszystkie rozkosze świata są daniną przynależną. Zgodziwszy się na małżeństwo świetne lecz bez udziału miłości, przyzwoliła następnie na miłość, będącą niejako uzupełnieniem życia szczęśliwego, pogodziła się z koniecznością stosunku grzesznego, ulegając po części namiętności, po części potrzebie religijnej uczucia będącego poniekąd odszkodowaniem za banalną szarzyznę życia — zamknęła się, zabarykadowała w tem szczęściu stworzonem przez przypadek, nie mając innych pragnień prócz zachowania go i bronienia przed rozmaitemi niespodziankami. Z wdziękiem pięknej kobiety przyjmowała więc nadarzające się przyjemności, mało się kłopocząc o nowe potrzeby i zachcianki; czuła, stała w swych uczuciach i przewidująca, zadowolona z chwili obecnej, a z natury swej niespokojna o jutro, umiała z darów losu korzystać przezornie i roztropnie.
Stopniowo jednak, nie śmiejąc sobie tego uświadomić, czuła, jak w duszę jej poczyna się wślizgiwać głucha jakaś obawa, niepokój ulatującej młodości. Uczucie to stale tkwiło w jej myśli, niby ukryta jakaś świerzbiączka. Wiedząc jednak, że pochód życia nie da się zatrzymać i kierując się instynktem samozachowawczym, zamknęła oczy, oddając się na łaskę fali, by tylko ocalić swój sen, nie doznać zawrotu głowy na widok otchłani, nie czuć rozpaczy wobec swej niemocy.
I żyła z uśmiechem na ustach, doznając pewnego uczucia sztucznej dumy, że tak długo umiała pozostać piękną; a gdy zjawiła się obok niej Anetka w całej świeżości lat ośmnastu, zamiast lękać się porównań, była raczej dumną, wiedząc że jej świadomy wdzięk dojrzałości lepiej się może podobać od pogodnej urody pierwszej młodości dziewczęcej.
Wierzyła nawet, że teraz dopiero rozpoczyna się dla niej okres prawdziwej szczęśliwości i spokoju, gdy śmierć matki nagle uderzyła w nią jak grom. Przez pierwsze dni poddawała się rozpaczy tak głębokiej, że żadne inne uczucie nie miało do niej przystępu. Od rana do wieczora pogrążona w smutku śmiertelnym, rozpamiętywała tysiące szczegółów związanych ze zmarłą, przypominała sobie jej sposób mówienia, twarz, suknie, jakie dawniej nosiła, jak gdyby w pamięci swej gromadziła relikwje, w przeszłości minionej zbierała wszystkie te intymne i drogie wspomnienia, by niemi karmić okrutne swe marzenia. Później, doszedłszy do takiego paroksyzmu rozpaczy, że co chwila popadała w omdlenia i ataki nerwowe, całą tę mękę nagromadzoną w duszy poczęła wyładowywać strugami łez, dniem i nocą płynącemi jej z oczu.
Pewnego ranka, gdy pokojówka wszedłszy do sypialni dla podniesienia storów, spytała: „Jak się jaśnie pani dziś czuje?“ hrabina będąc do cna wyczerpaną Izami, odparła: „Och, bardzo źle. Istotnie, nie mam już sił“.
Pokojówka stawiając tacę z herbatą, spojrzała na swą panią, a wzruszona bladością jej twarzy, spływającą się z bielą pościeli, szepnęła tonem szczerego smutku:
— Jaśnie pani wygląda bardzo źle. Powinnaby też jaśnie pani trochę uważać na siebie.
Ton tej uwagi podziałał jak lekkie ukłócie szpilki i zaraz po wyjściu służącej hrabina wstała, by się przeglądnąć w dużem zwierciadle.
Stanęła osłupiała przed własnem odbiciem, przerażona swą zapadłą twarzą, czerwonemi oczyma, spustoszeniem, dokonanem przez tych kilka dni cierpienia. Twarz ta, znana jej tak dobrze, oglądana tak często w rozmaitych zwierciadłach, której każdy wyraz, odcień i uśmiech dokładnie wystudjowała, bo tyle już razy zaniepokojona bladością, śladami zmęczenia lub drobnemi zmarszczkami w kącikach oczu, widocznemi w świetle dziennem, skutecznie je była zwalczała, twarz ta ujrzana w zwierciadle, wydała się jej całkiem obcą, twarzą innej jakiejś kobiety, której uroda znikła bezpowrotnie.
Chcąc się lepiej przyjrzeć, skonstatować dokładniej nagłe nieszczęście, podeszła do zwierciadła tak blisko, że oddech jej wionął na taflę szkła, przyćmiewając blade odbicie, w które się wpatrywała. Musiała chusteczką wytrzeć z lustra ową mgłę wilgotną i wstrząsana dziwnym dreszczem, długiemu i uważnemu badaniu poddała swą twarz zmienioną. Lekkiemi palcami wygładzała skórę na policzkach i czole, odgarniała włosy, odwracała powiekę całkiem bezkrwistą i bladą. Następnie otworzyła usta, oglądała zęby trochę poczerniałe, w których błyszczały złote plomby, z niepokojem obserwując pobladłe dziąsła i żółtą cerę powyżej policzków i na skroniach.
Z taką uwagą przyglądała się tym spustoszeniom, że nie słyszała, jak drzwi się otworzyły i dreszcz ją przebiegł, gdy pokojówka tuż za nią zauważyła:
— Pani hrabina zapomniała o herbacie.
Odwróciła się zmieszana, zawstydzona, jakby przychwycona na gorącym uczynku, a służąca, odgadując jej myśli, rzekła:
— Jaśnie pani za wiele płakała, a nic tak nie niszczy cery jak łzy. Krew się od tego przemienia w wodę.
Hrabina smutnie dodała:
— To starość.
Służąca się zaśmiała:
— Och, och! Pani hrabinie jeszcze do tego daleko! Po kilku dniach odpoczynku wszystko minie bez śladu. Tylko musi jaśnie pani wychodzić na spacer i przestać płakać.
Ubrawszy się, hrabina natychmiast wyszła do parku i po raz pierwszy od śmierci matki odwiedziła mały ogród kwiatowy, w którym dawniej z taką przyjemnością pielęgnowała i zrywała kwiaty, następnie skierowała się ku rzece i wzdłuż brzegu przechadzała się aż do śniadania.
Siadając do stołu naprzeciw męża i córki i pragnąc usłyszeć ich zdanie, rzekła:
— Czuję się dziś lepiej. Chyba już jestem mniej blada.
Hrabia odparł:
— Och! bardzo jeszcze źle wyglądasz.
Serce się jej skurczyło, a przyzwyczajona do płaczu, uczuła, jak łzy nabiegają jej już do oczu.
Aż do wieczora, a także nazajutrz i dni następnych, czy to myślała o matce, czy o sobie, co chwila czuła łkanie dławiące ją w gardle Izy cisnące się do oczu, lecz nie chcąc dopuścić, by spłynęły na policzki, i niszczyły jej cerę, nadludzkim wysiłkiem woli wstrzymywała je, tłumiła, skierowując myśl ku rzeczom obojętnym, opanowując ją, odsuwając od troski ustawicznej, starając się pocieszyć, zająć czemś, uspokoić, by tylko odzyskać cerę zdrową.
Przedewszystkiem nie chciała wracać do Paryża i pokazać się Olivierowi, zanim nie wróci do normalnego wyglądu. Wiedząc że schudła, gdy ciało kobiet w tym wieku musi być pełne, by zachować świeżość, starała się o nabranie apetytu po drogach i lasach sąsiednich, a jakkolwiek z dalekich tych spacerów wracała zmęczona lecz nie głodna, to jednak zmuszała się do jedzenia.
Hrabia pragnąc wrócić do Paryża, nie rozumiał wprost jej uporu. Wreszcie widząc jej nieprzezwyciężoną niechęć do miasta, zdecydował się wyjechać sam, pozostawiając hrabinie swobodę co do oznaczenia chwili powrotu.
Nazajutrz otrzymała depeszę zapowiadającą przyjazd Oliviera.
Zdjęła ją ochota ucieczki przed nim, tak bardzo lękała się jego pierwszego spojrzenia. Wolałaby była zaczekać jeszcze tydzień czy dwa. W ciągu tygodnia, przy troskliwych staraniach można całkowicie zmienić twarz, bo wszak kobiety młode i zdrowe, do niepoznania się zmieniają w ciągu jednego dnia. Na myśl pokazania się Olivierowi w pełnem świetle dziennem, w jasnych promieniach słońca sierpniowego, obok Anetki, tak świeżej i hożej, taki ją ogarnął niepokój, że nagle postanowiła nie pojechać wcale do pociągu i czekać go w półmroku salonu.
Zamknęła się w swym pokoju, dając folgę myślom. Ciepły wietrzyk raz po raz rozchylał firanki. Ćwierkanie świerszczy napełniało powietrze. Nigdy jeszcze nie czuła się tak smutną. Nie był to już ten wielki ból miażdżący, co rozdarł i unicestwił jej serce na widok martwego ciała ukochanej matki. Ból ten, który uważała za nieuleczalny, po kilkunastu dniach przycichnął; obecnie natomiast czuła opływającą ją zewsząd falę melancholji, w którą pogrążyła się bezwiednie, i oto nie widziała już z niej żadnego wyjścia.
Miała chęć się rozpłakać, chęć nieprzezwyciężoną, lecz nie chciała. Ilekroć czuła zwilżające się powieki, szybko je osuszała, wstawała, zaczynała chodzić po pokoju, patrzyła na park i wysokie drzewa, wśród których szybowały kruki, wolnym ruchem czarnych skrzydeł znacząc swój lot podniebny.
Następnie podeszła do zwierciadła, jednym rzutem oka ogarnęła swą twarz, lekką warstewką pudru wytarła ślad łzy pod okiem, i znów przeniosła wzrok na zegar, pragnąc odgadnąć do którego punktu mógł już dojechać.
Jak wszystkie kobiety pogrążone w rozpaczy istotnej lub wmówionej, przywiązała się doń uczuciem bezgranicznem. Czyż nie był dla niej teraz wszystkiem, droższym nad życie samo, wszystkiem, czem staje się jedyna istota ukochana, i to w chwili, gdy czujemy nadchodzącą starość.
Nagle usłyszała tuż blisko trzask bicza, podbiegła do okna i ujrzała powóz, okrążający właśnie gazon przed zamkiem. Siedząc w głębi karety, obok Anetki, Olivier dostrzegł hrabinę, i chustką począł powiewać na powitanie, ona zaś obydwiema rękami posyłała mu ukłony. Następnie zeszła z bijącem sercem, lecz szczęśliwa w tej chwili, do głębi przejęta radością, że czuje go tak blisko siebie, może go widzieć i mówić do niego.
Spotkali się w przedpokoju, u drzwi salonu.
W porywie nieprzezwyciężonym rozwarł ramiona i głosem, w którym brzmiało prawdziwe wzruszenie, wymamrotał:
— Ach! droga, biedna hrabino, pozwól się uścisnąć!
Przymknęła oczy, pochyliła się i przycisnęła doń, podając mu policzki, a gdy je musnął wargami, szepnęła mu tuż do ucha: Kocham cię.
Olivier nie wypuszczając jej rąk z uścisku, spojrzał na nią mówiąc:
— Och, ta mizerna twarz!
Czuła, jak serce w niej zamiera. A on dodał:
— Tak, trochę przybladła, ale to minie.
Chcąc mu niejako podziękować, szepnęła:
— Ach, drogi, drogi przyjacielu! — nie znajdując nic innego do powiedzenia.
On się jednak odwrócił i rozglądając się za Anetką, która zniknęła, rzekł nagle:
— Czyż to nie dziwne, widzieć twoją córkę w żałobie?
— Czemu? — spytała.
— Jakto czemu? Przecież to twój portret, przezemnie malowany, mój portret! To ty, jaką cię niegdyś ujrzałem, wchodząc do księżnej! Pamiętasz te drzwi, któremi weszłaś pod mojem spojrzeniem, jak fregata pod strzałami armat zawijająca do portu. Na Boga! gdy ujrzałem ją na peronie, całą w czerni, w tej słonecznej aureoli włosów, w mgnieniu sekundy uczułem, że serce przestaje mi bić. Myślałem, że się rozbeczę. Powiadam ci, że to można oszaleć! Ja, który cię znałem, i widziałem lepiej od wszystkich i kochałem jak nikogo na świecie i odtworzyłem na płótnie... Wiesz, przez chwilę myślałem, czy nie umyślnie wysłałaś ją samą do pociągu, by mi taką zrobić niespodziankę. Boże wielki, jak ja osłupiałem! Powiadam ci, że to można oszaleć!
Zawołał:
— Anetko, Anetko!
Głos młodej dziewczyny odpowiedział z zewnątrz, gdyż właśnie podawała koniom kawałeczki cukru do chrupania.
— Tu jestem.
— Chodźże do nas.
Przybiegła.
— Proszę cię, stań tuż obok mamy.
Stanęła, a on je porównywał, machinalnie, bez przekonania powtarzając: — Tak, to zastanawiające, to zastanawiające! Stojąc obok siebie, nie były już tak podobne, jak przed wyjazdem z Paryża, gdyż córce ciemna ta toaleta przydawała nowego wyrazu promiennej młodości, gdy matka oddawna już nie miała owego połysku włosów i olśniewającej cery, któremi ongi oczarowała malarza, od pierwszego wejrzenia.
Następnie przeszedł z hrabiną do salonu. Był rozpromieniony.
— Och, jak świetną miałem myśl, przyjeżdżając tutaj! — mówił. I zaraz dodał: — A właściwie to twój mąż wpadł na tę ideę. Polecił mi, bym cię przywiózł do Paryża. Wiesz jednak, co ja ci zaproponuję? Nie domyślasz się? Otóż proponuję, byśmy tu zostali. Podczas tych upałów Paryż jest wstrętny, gdy wieś przeciwnie jest taka rozkoszna. Boże, jakże tu dobrze!
Zmierzch wieczoru świeżem tchnieniem napełnił park, w drżenie wprawiając drzewa i wydobywając z ziemi opary zaledwie dostrzegalne, układające się na horyzoncie w lekki, przejrzysty obłoczek. Trzy krowy stojąc z głowami pochylonemi, chciwie skubały trawę, a cztery pawie, mocno bijąc skrzydłami, wznosiły się na wysokie drzewo cedrowe, w którego gałęziach zwykły spędzać noc, naprzeciw okien pałacu. Z dala dochodziło od wsi ujadanie psów, a w ciszy pogodnej zapadającego dnia rozlegały się głosy ludzkie, nawoływania biegnące skroś pola i krzyki krótkie, gardłowe, jakiemi popędza się bydło, wracające z paszy do obór.
Malarz z gołą głową i błyszczącemi oczyma, oddychał pełną piersią, a spotkawszy się ze spojrzeniem hrabiny, rzekł:
— Oto szczęście.
Podeszła doń.
— Nigdy nie trwa długo.
— Bierzmy je, gdy przychodzi.
Zauważyła z uśmiechem:
— Dotąd nie lubiłeś wsi.
— Lubię ją teraz, bo ciebie tu spotykam. Nie potrafiłbym już żyć w miejscowości, gdzieby ciebie nie było. Dopóki człowiek młody, może być zakochanym z oddali, poprzestawać na listach, myślach, na samej tylko egzaltacji, może dlatego, że czuje przed sobą całe długie życie, a może też dlatego, że uczucie młodociane jest więcej namiętnością niż potrzebą serca; w moim wieku natomiast miłość staje się przyzwyczajeniem chorego, balsamem duszy, która jednem już tylko poruszając skrzydłem, nie ulatuje tak wysoko w sferę ideału. Serce nie oddaje się już ekstazom, lecz ma wymagania egoistyczne. Poza tem czuję dobrze, że niewiele mi już pozostaje czasu dla zużywania resztek żywota.
— Och, starowina! — rzekła, ujmując go za rękę.
Powtórzył:
— A tak, tak. Jestem stary. Wszystko o tem świadczy: włosy, charakter, który tak ogromnej ulega zmianie, smutek, nawiedzający coraz częściej. Sacristi! oto coś, czego dotąd nie znałem: smutek! Gdyby mi kto był powiedział przed laty, że pewnego dnia stanę się smutnym, bez żadnego powodu określonego, niespokojnym, ze wszystkiego niezadowolonym, nie byłbym absolutnie uwierzył. To dowodzi, że moje serce również się postarzało.
Z przeświadczeniem głębokiem odparła:
— Och! a ja zachowałam serce całkiem młode. Wcale się nie zmieniło, chyba że raczej odmłodniało. Miało lat dwadzieścia, a teraz ma nie więcej nad szesnaście.
Długo tak rozmawiali przy otwartem oknie, zlewając się z duszą wieczoru, jedno obok drugiego, bliscy sobie jak nigdy, w tej chwili czułości, otulonej szatą zmierzchu.
Wszedł służący, meldując:
— Jaśnie pani, obiad na stole.
Spytała:
— Czy panienkę proszono?
— Panienka już w jadalni.
Usiedli do stołu wszyscy troje. Story były spuszczone, a dwa ogromne kandelabry po sześć świec, oświetlając twarz Anetki, zapalały jej na głowie złote promienie. Bertin, uśmiechnięty, nie przestawał się jej przyglądać.
— Boże, jakaż ona śliczna w tej czerni! — rzekł.
I podziwiając córkę, zwracał się ku hrabinie, jakby jej dziękował jako matce, że taką mu zgotowała przyjemność.
Gdy wrócili do salonu, księżyc wypływał właśnie ponad drzewa. Ciemna ich masa robiła w mroku wrażenie dużej wyspy, wieś zaś ciągnąca się w pewnej oddali, wyglądała niby morze, osłonięte lekkim obłoczkiem mgły, unoszącej się ponad równiną.
— Och, mateczko, wyjdźmy na przechadzkę! — prosiła Anetka.
Hrabina się zgodziła.
— Zabiorę Julja.
— Dobrze.
Wyszli wszyscy troje. Anetka biegnąc przodem, zabawiała się psem. W pobliżu trawnika usłyszeli sapanie krów, które zwęszywszy swego wroga, podniosły głowy, wlepiając w niego swe wilgotne oczy. W pewnej odległości, poprzez gęstwę gałęzi, księżyc sączył delikatny deszczyk promieni, które ześlizgując się ku ziemi, kładły się na drodze drobnemi plamami żółtej jasności. Anetka i Juljo biegli, jakby ta noc pogodna przepełniała serca obojga radosnem upojeniem, wyładowującem się w podskokach.
Na polankach, zalanych pełną światłością księżyca, młoda dziewczyna przemykała jakby jakieś urocze zjawisko, a malarz oczarowany tą czarną zjawą o białej, olśniewającej twarzy, raz po raz ją przywoływał. A gdy znów się oddalała, ujmował i ściskał rękę hrabiny, często szukając jej ust w cienistych zaroślach, jak gdyby każdorazowy widok Anetki podniecał w nim pragnienie miłosne.
Nareszcie wyszli na równinę, skąd w niewyraźnej oddali można było dostrzec majaczące tu i ówdzie kępki drzew, okalających rozmaite folwarczki. Skróś drogi mlecznej, białawem światłem kąpiącej pola, horyzont obniżał się ku ziemi, a słodka cisza, owa cisza żywa wielkich, jasnych przestrzeni, była pełna tej niewyrażalnej nadziei i oczekiwań nieokreślonych, przydających czaru nocom letnim. Bardzo wysoko zwiewne, podłużne obłoczki lśniły srebrzyście, jakby z masy perłowej utkane. Przystanąwszy na parę sekund w milczeniu, można było posłyszeć w tej ciszy nocnej szmer ustawiczny życia, tysiączne szelesty zaledwie dosłyszalne, których harmonja w pierwszej chwili wydawała się milczeniem.
Przepiórka na łące pobliskiej dwukrotny wyrzuciła zew, a Juljo pochwyciwszy głos ptaka, z nastawionemi słuchami rzucił się w tym kierunku. Anetka krokiem lekkim, wstrzymując oddech, chyłkiem biegła za nim.
— Ach! z malarzem rzekła hrabina, pozostawszy sama czemuż chwile jak obecna mijają tak szybko? Nic nie da się powstrzymać, przedłużyć. Niema nawet czasu na korzystanie z rozkoszy, bo już oto skończona.
Olivier, całując ją w rękę, odparł z uśmiechem:
— Och, ja dzisiaj nie jestem usposobiony do filozofowania. Żyję całkowicie chwilą bieżącą.
Szepnęła:
— Bo nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie.
— Och, istotnie!
Przerwała:
— Nie! ty kochasz we mnie, jak to doskonale określiłeś przed obiadem, kobietę, zaspakajającą potrzeby twego serca, kobietę, od której nigdy nie zaznałeś przykrości, a która ci wniosła w życie trochę szczęścia. Tak, to ja wiem i czuję. Mam pełną świadomość, sprawiającą mi radość gorącą, że byłam ci dobrą, potrzebną, pomocną. Kochałeś i dotąd jeszcze kochasz wszystko, co ci się we mnie podoba: moje względy dla ciebie, moje uwielbienie, starania, by ci się podobać, przywiązanie i całkowite oddanie ci całej mej istoty. Ale to nie jestem ja, którą kochasz, nie ja sama! Och, to ja czuję bardzo dobrze, jak czuje się podmuch zimnego powietrza. Kochasz we mnie tysiąc rzeczy; i moją ulatującą piękność, i przywiązanie głębokie i dowcip, który mi przypisują, i do brą sławę, jaką się cieszę w towarzystwie; ale to wszystko nie jest jeszcze mną, mną samą — czy to rozumiesz?
Z uśmiechem nieco pobłażliwym odparł:
— Nie, niezbyt dobrze to rozumiem. Widzę tylko, że robisz mi małą scenę wyrzutów, zgoła nieoczekiwaną.
Zaprzeczyła żywo:
— Ach, Boże! Chciałam ci tylko wyrazić, jak bardzo cię kocham! Widzisz, szukam odpowiedniego określenia, lecz go nie znajduję. Gdy o tobie myślę, a myślę ciągle, duszę moją i ciało przenika rozkosz niewysłowiona, że do ciebie należę i czuję potrzebę oddania ci jeszcze więcej z mej istoty. Chciałabym się poświęcić dla ciebie absolutnie i bezwzględnie, bo kochając, pragniemy ciągle dawać, dawać wszystko, wszystko bez zastrzeżeń, życie swe, myśli, ciało, wszystko co mamy, by czuć rozkosz dawania i gotowość rzucenia na szalę wszystkiego, by tylko móc dawać jeszcze więcej. Kocham cię tak, że kocham nawet cierpienia przez ciebie spowodowane, niepokój, udrękę, zazdrość, które mnie nawiedzają, ilekroć wydajesz mi się nie dość czułym. Kocham w tobie kogoś odkrytego tylko przezemnie jedną, kogoś będącego innym od owego artysty, znanego ogólnie i uwielbianego, kogoś, co jest moim, co nie może się zmienić, ni zestarzeć, kogo nie mogę przestać kochać, gdyż patrzę na niego oczyma, które poza nim nie widzą już świata. Nie, tego wyrazić niepodobna. Niema słów na wypowiedzenie tych rzeczy.
Szeptem powtarzał raz po raz:
— Droga, droga, droga Any.
Juljo nadbiegł w podskokach, nie znalazłszy przepiórki, która za jego zbliżeniem się ucichła, a Anetka, zdyszana szybkim biegiem, zjawiła się tuż za nim.
— Och, nie mam już sił — dyszała. — Muszę się oprzeć na pańskiem ramieniu.
Ujęła wolne ramię Oliviera i tak wracali wszyscy razem, on między niemi dwiema, wśród gęstwy drzew. Nic już nie mówili. Malarz szedł przed siebie, owładnięty przez te dwie kobiety, czując jak opływa go niejako fala fluidu kobiecego. Nie starał się ich nawet widzieć, mając je tuż obok, od czasu do czasu przymykając oczy, by silniej czuć ich obecność, One go prowadziły, wiodły ze sobą, a on szedł bezwolny, poddając się im całkowicie, i tej po lewej ręce i tej po prawej, nie wiedząc która z nich jest po lewej, która po prawej, która matka, a która córka. Chętnie, kierowany zmysłowością bezwiedną a wyrafinowaną, poddawał się temu oszałamiającemu uczuciu. Starał się je nawet pomieszać i zjednoczyć w swem sercu, by ich już nie rozróżniać myślą, ni pragnieniem, kołysany czarem niepochwytnym z zespolenia dwóch istot płynącym. Czyż to nie jedna i ta sama kobieta, owa matka i córka, tak bardzo do siebie podobne? Czyż córka ta nie po to jedynie przyszła na świat, by odmłodzić jego dawną miłość dla matki? Gdy wchodząc do pałacu otworzył oczy nawpół przymknięte, wydało mu się, że oto przeżył najczarowniejszą chwilę życia, doznał rozkoszy najdziwniejszej, najbardziej niepojętej, najdoskonalszej, jakiej zaznać może mężczyzna, upojony czarem płynącym od dwóch kobiet równocześnie.
— Ach, co za bajeczny wieczór! — rzekł, ujrzawszy się naprzeciw nich w świetle salonu.
Anetka zawołała:
— Ja bo wcale nie czuję potrzeby snu; w taką cudną noc mogłabym się przechadzać bez końca.
Hrabina spojrzała na zegar.
— Och, już pół do dwunastej. Musisz się położyć, kochanko.
I rozeszli się, każde ku swojej zmierzając sypialni. Ale jedna tylko Anetka, jakkolwiek nie miała ochoty się położyć, zasnęła natychmiast.
Nazajutrz, gdy o zwykłej godzinie, pokojówka odchyliwszy firanki, przyniosła śniadanie, widząc hrabinę jeszcze rozespaną, rzekła:
— Jaśnie pani już lepiej dziś wygląda.
— Naprawdę?
— Z pewnością. Jaśnie pani ma twarz spokojniejszą.
Nie przyjrzawszy się jeszcze w zwierciadle, hrabina wiedziała jednak, że tak jest istotnie. Serce jej było lekkie, nie czuła gwałtownych jego uderzeń, miała świadomość, że żyje. Krew nie krążyła już w żyłach tak szybko, jak wieczorem, rozpalona gorączką i zdenerwowaniem, lecz spokojnem tętnem rozprowadzała po całem ciele uczucie błogości i zaufania.
Po wyjściu pokojówki, podeszła do zwierciadła. Zdziwiła się nieco, gdyż czując się doskonale, była pewną, że ujrzy swą twarz odmłodzoną o kilka lat w ciągu tej jednej nocy. Rychło jednak zrozumiała niedorzeczność tej nadziei i przyjrzawszy się dokładniej, skonstatowała z rezygnacją, że tylko cerę miała trochę jaśniejszą, oczy mniej zmęczone, a wargi świeższe niż dnia poprzedniego. Będąc jednak zadowoloną w duszy, nie poddawała się smutkom, myśląc z uśmiechem: „Tak, za parę dni zupełnie przyjdę do siebie. Zbyt wiele wycierpiałam, by ślady zatarły się w ciągu jednej doby“.
Długo jednak, bardzo długo siedziała przed toaletką, na której rozłożone kokieteryjnie na muślinowej serwecie obszytej koronką, obok kryształowego zwierciadełka widniały wszystkie te drobne przybory toaletowe, o subtelnych rączkach z kości słoniowej, znaczone koroną herbową. Leżały tu wszystkie, niezliczone, śliczne, przerozmaite, przeznaczone do użytku dyskretnego, jedne ze stali, delikatne, wyostrzone o kształcie dziwacznym jak przyrządy chirurgiczne do drobnych operacyj u dzieci, inne krągłe, miękkie, puszyste, obleczone skórką zwierząt nieznanych, dla rozpylania po delikatnej skórze wonnych pudrów i perfum stałych lub płynnych.
Długo posługiwała się niemi doświadczonemi palcami, od warg do skroni przesuwając je leciuchno, muskając skórę jakby najdelikatniejszym pocałunkiem, poprawiając pewne odcienie, podkreślając oczy, równając rzęsy. Dokończywszy nakoniec toalety, była niemal pewną, że pierwsze wrażenie nie będzie zbyt niekorzystne.
— Gdzie pan Bertin? zapytała służącego, spotkanego w westybulu.
Odparł:
— Pan Bertin w ogrodzie, gra z panienką w tennis.
Usłyszała jak z daleka obliczali punkty.
Kolejno rozlegał się głos donośny malarza, to znów melodyjny, cienki głosik Anetki, anonsując: piętnaście, czterdzieści, avantage i t. d.
Czworokątny plac tennisowy, wśród rozłożystych jabłoni, okolony był parkiem, ogrodem warzywnym i budynkami gospodarskiemi. Wzdłuż trzech pochyłości, odgraniczających go jakby wałem obronnym, mieniły się różnobarwne grzędy kwiatów polnych i egzotycznych, róż w najrozmaitszych odmianach, gwoździków, heliotropów, fuksyj, przepełniających powietrze słodką miodną wonią, jak określił Bertin. A pszczoły, których ule ciągnęły się długim szeregiem wzdłuż szpalerów sadu, brzękiem złotych skrzydełek ożywiały to kwietne pole.
W samym środku sadu ścięto kilka jabłoni, by zyskać plac tennisowy, a siatka przecinająca ów czworobok, dzieliła go na dwa równe pola.
Po jednej stronie Anetka w czarnej sukni podniesionej dość wysoko, z gołą głową, do połowy ukazując łydki w biegu za piłką, goniła pędem i znów zawracała, z oczyma błyszczącemi, całkiem czerwona na twarzy, zdyszana, usiłując sprostać zręcznej i pewnej grze przeciwnika.
On, w białych flanelowych spodniach i takiejże koszuli, w białej czapce kształtu przyłbicy, z nieco wydatnym brzuchem, z zimną krwią czekał na piłkę, wykonywał rzut ściśle obliczony, chwytał piłkę i odrzucał, nie spiesząc się, nie goniąc, ze swobodną elegancją, uwagą i zręcznością zawodowego sportowca.
Anetka pierwsza ujrzała matkę i zawołała:
— Dzień dobry, mateczko. Zaczekaj minutkę, bo właśnie kończymy.
Ta chwilowa nieuwaga ją zgubiła. Piłka przeleciała obok niej błyskawicznie, nisko, niemal dotykając ziemi i wytoczyła się poza kwadrat.
Bertin krzyknął: zwycięstwo! Ona zaś, zdumiona, poczęła go obwiniać, że skorzystał z jej nieuwagi, gdy Juljo, przyzwyczajony do odnajdywania w krzewach piłek niby przepiórek zbłąkanych, rzucił się za ostatnią piłką, wciąż jeszcze toczącą się po trawie, delikatnie ujął ją w paszczę i przyniósł swej pani, machając ogonem.
Malarz przywitał hrabinę, lecz pragnąc co rychlej rozpocząć nową partję, i ożywiony grą, zadowolony ze swej gibkości, zaledwie jedno roztargnione spojrzenie rzucił na twarz, tak troskliwie dlań pielęgnowaną, pytając:
— Wszak droga hrabina pozwoli nam kontynuować grę? Jestem zgrzany i boję się przeziębić, bym nie dostał newralgji.
— Ależ proszę! — odparła.
Usiadła na kępie trawy skoszonej tegoż rana, by nie przeszkadzała grającym, i z sercem nagle posmutniałem, przyglądała się grze.
Anetka zirytowana, że ciągle przegrywa, podniecała się, wydawała okrzyki żalu lub triumfu, pędziła z jednej strony placu ku drugiej, przyczem kosmyki włosów, wysunąwszy się w szybkim biegu, opadały jej na ramiona. Ujmowała je ruchem niecierpliwym kolanami przytrzymując rakietę, przyszpilała napowrót w gęstej masie włosów.
A Bertin z daleka wołał do hrabiny:
— Jaka ona teraz śliczna i świeża, nieprawdaż?
Tak, młoda jest, może biegać, czerwienić się, dyszeć, gubić włosy w biegu, na wszystko może sobie pozwolić, bo wszystko ją upiększa.
W miarę jak grali coraz zapamiętalej, hrabina stawała się malancholijną, myśląc, że Olivier przenosi grę w piłkę, dziecinną taką rozrywkę, przyjemność młodych kotów, uganiających za kulką papieru, nad przyjemność siedzenia obok niej w ten skwarny letni poranek — woli uganiać po placu gry, niż czuć ją obok siebie, bliską, kochającą.
Na dźwięk zegara, wzywającego do śniadania, uczuła się jakby wybawioną, zwolnioną od wielkiego ciężaru, przytłaczającego jej piersi. Gdy jednak wracali do zamku, ona wsparta na jego ramieniu, rzekł:
— Bawiłem się jak wyrostek. Strasznie to dobrze być, lub czuć się młodym. Ach tak, tak! niema nic ponad młodość! Gdy człowiek nie lubi biegać, już po nim!
Po śniadaniu, hrabina, która dnia poprzedniego po raz pierwszy nie była na cmentarzu, zaproponowała, by tam poszli razem i wszyscy troje ruszyli w kierunku wsi.
Trzeba było przejść las, gdzie płynął strumień, zwany Żabianką, zapewne z powodu mnóstwa drobnych żabek w nim żyjących, następnie przebyć jeszcze spory kawał równiny, zanim doszło się do kościoła, wzniesionego wśród grupy domów, mieszczących sklep korzenny, piekarza, rzeźnika, handlarza win i innych skromnych przemysłowców, zaspokajających potrzeby wieśniaków.
Szli w milczeniu, skupieni, gdyż myśl o zmarłej ciążyła nad duszami. Na grobie obydwie kobiety uklękły i długo się modliły. Hrabina pochylona trwała tak nieruchomo, z chustką przy oczach, nie chcąc dopuścić, by łzy spływały jej po policzkach. Modliła się, nie tak jak to czyniła dotychczas, gdy rozpaczliwem przyzywaniem matki z pod marmuru mogiły, doszedłszy do stanu wzburzenia bezprzytomnego miała wrażenie, że zmarła słyszy ją i czuje; dziś modliła się inaczej, szepcząc poprostu z żarliwem przejęciem słowa uświęcone Ojcze nasz i Zdrowaś Marjo. Dziś nie czuła w sobie siły ni napięcia duszy, jakiego wymagała okrutna ta ewokacja bez odpowiedzi do jakiejś pozostałości istoty, znikłej w strasznym otworze, gdzie złożono jej resztki śmiertelne. Inne troski i uczucia opętały jej serce kobiece, wstrząsnęły niem, zaniepokoiły i zgnębiły; a gorące jej modły, wzbijając się ku niebu, mieściły w sobie błagania dość chaotyczne. Błagała Boga, Boga bezlitosnego, który rzucił na ziemię wszystkie te biedne istoty, by ulitował się nad nią w równej mierze, jak nad tą którą do siebie odwołał.
Nie byłaby w stanie powiedzieć, o co właściwie się modliła, tak bardzo obawy jej były jeszcze ukryte i nieokreślone; instynktownie jednak czuła, że potrzeba jej pomocy Boga, pomocy nadprzyrodzonej wobec niebezpieczeństw i cierpień bliskich a nieuniknionych.
Anetka, przymknąwszy oczy, po odmówieniu pacierzy pogrążyła się w zadumie, nie chcąc wstać przed matką.
Olivier Bertin patrzył na nie, myśląc, że ma przed oczyma obraz czarujący i żałując trochę, że nie wolno mu tego naszkicować.
W drodze powrotnej mówili o ludzkiem jestestwie, zlekka potrącając gorzkie a poetyczne struny miękkiej filozofji zniechęcenia, tak często dostarczającej wątku do rozmowy ludziom, których życie zraniło, a którzy doznają ulgi we wzajemnym wylewie serc.
Anetka nie będąc dojrzałą do podobnych myśli, raz wraz się oddalała, by zrywać kwiaty przydrożne.
Olivier jednak pragnąc ją zatrzymać przy sobie, i rozdrażniony, że ciągle się oddala, ustawicznie gonił ją spojrzeniem. Gniewało go, że bardziej zajmują ją barwy kwiatów, niż jego sentencje. Doznawał niewysłowionego uczucia przykrości, że nie może ją przykuć do siebie, zapanować nad nią, jak nad matką, i zdjęła go nagła ochota wyciągnięcia ręki, przychwycenia jej, przytrzymania, by nie mogła się już oddalić. Wydawała mu się w tej chwili zbyt żywą, zbyt młodą, zbyt obojętną, zbyt swobodną, tą swobodą ptaka lub młodego psiuka, nie znającego jeszcze rozkazów, nie przybiegającego na wezwanie, mającego w żyłach swych niezależność, ten piękny instynkt swobody, nie opanowanej jeszcze głosem i batem właściciela.
Pragnąc ją przyciągnąć, zwabić, mówił o rzeczach weselszych, zadawał jej od czasu do czasu pytania, starał się rozbudzić w niej chęć słuchania i ciekawość kobiecą; cóż kiedy jakiś wiatr kapryśny wiał tego dnia w głowie Anetki, jakby kłosy falujące unosiły i rozpraszały jej uwagę hen w przestrzeń, bo zaledwie z roztargnieniem rzuciła banalną jakąś odpowiedź na skierowane do niej pytanie w międzyczasie gonitwy, a już odlatywała do swych kwiatuszków. To go ostatecznie tak rozgniewało i do takiego doprowadziło zniecierpliwienia, że gdy podeszła do matki, prosząc, by jej niosła bukiet, aby mogła ułożyć drugi, schwycił ją za łokieć i mocno przytrzymał za ramię, by mu się nie mogła wymknąć. Mocowała się wśród śmiechu i wyrywała z całej siły; wówczas wiedziony instynktem mężczyzny, uciekł się do środka słabych i nie mogąc przyciągnąć jej uwagi, postanowił ją przekupić, grając na kokieterji kobiecej.
— Powiedz mi — spytał — jaki kwiat lubisz najbardziej, a każę ci zrobić taką broszkę.
Zawahała się, zdumiona.
— Broszkę, jakto?
— Z kamieni tego koloru; z rubinów, jeśli to będzie mak, z szafirów, jeśli bławatek, z drobnym listeczkiem z szmaragdów.
Twarzyczka Anetki rozjaśniła się tą żywą radością, jaką u kobiet wywoływać zwykły przyrzeczenia podarków.
— Najładniejszy byłby bławatek — rzekła.
— Zgoda na bławatek. Zamówimy go zaraz po powrocie do Paryża.
Nie odbiegała już, uwięziona myślą o klejnocie, który sobie z góry wyobrażała. Po chwili spytała:
— A czy długo trwa wykonanie takiej rzeczy?
Zaśmiał się, czując że rybka złowiona.
— Nie wiem. Zależy to od rozmaitych okoliczności. Postaramy się jednak przynaglić złotnika.
Nagle ciężka zaduma zasępiła jej twarz.
— Nie będę jej przecież mogła nosić, bo jestem w żałobie.
— Ujął ją pod ramię i przyciskając do siebie rzekł:
— Och, więc będziesz ją nosić po złożeniu żałoby, a tymczasem będziesz się jej mogła przyglądać.
Jak poprzedniego wieczora, był znów w pośrodku nich, trzymany, ściskany, uwięziony między ich ramionami, a chcąc widzieć podnoszące się nań ich oczy błękitne tak podobne, upstrzone czarnemi punkcikami, mówił naprzemian do jednej i do drugiej, kolejno zwracając głowę ku matce i córce. W pełnem słońcu mniej już mógł utożsamiać hrabinę z Anetką, natomiast coraz bardziej jednoczył córkę z rozbudzonem wspomnieniem matki, jaką była ongi. Miał ochotę uściskać jedną i drugą, jedną by na policzku i karczku odnalećź trochę tego czaru różowego i jasnowłosego, którym upajał się przed laty, a teraz oto widzi przed sobą, cudownym sposobem wskrzeszony; drugą dlatego, że ciągle ją jeszcze kochał i czuł idący od niej zew potężny dawnego przyzwyczajenia. W tej chwili nawet uświadomił sobie i zrozumiał, że namiętność jego, od dłuższego czasu trochę ostudzona, ponownie ożyła, na widok jej młodości zmartwychwstałej.
Anetka znów odbiegła zrywać kwiaty. Olivier już jej nie przyzywał, jak gdyby bliskość jej ramienia i rozkosz jakiej doznał w tym kontakcie, zupełnie go uspokoiły; spojrzeniem gonił jednak każdy jej ruch, z tą przyjemnością, jaką uczuwamy patrząc na istoty lub rzeczy, czarujące nasz wzrok. Ilekroć przybiegała, niosąc wiązankę kwiatów, bezwiednie głębiej wciągał powietrze, pragnąc wchłonąć cząstkę jej oddechu lub ciepło wydzielające się z jej rozgrzanego ciała. Przyglądał się jej z zachwytem, jak przyglądamy się jutrzni, lub słuchamy muzyki, czując przebiegający go dreszcz błogości, ilekroć się schylała, prostowała lub podnosiła ramiona dla poprawienia włosów opadających. I z każdą chwilą, z każdą godziną, coraz silniej wskrzeszała w nim wspomnienia przeszłości. Jej śmiech, wdzięk obejścia, ruchy, wyczarowywały mu w okamgnieniu rozkosz pocałunków zamienianych przed laty; z przeszłości dalekiej, która się poniekąd zatarła, ona czyniła coś zbliżonego do bajecznego snu na jawie; pomieszała epoki, daty, wiek jego serca i rozpłomieniwszy uczucia ostygłe, zespoliła zanim się spostrzegł, dzień wczorajszy z jutrzejszym, wspomnienie z oczekiwaniem.
Grzebiąc w pamięci, zadawał sobie pytanie, czy hrabina w pełni swego rozkwitu miała kiedykolwiek tę gibkość sarny, ów wdzięk śmigły, kapryśny, a nieprzeparty zwierzęcia swobodnie biegającego i skaczącego. Nie. Ona była bardziej rozwinięta, a mniej dzika. Dziecko miasta, następnie dama miejska, nigdy nie pijąc powietrza wiejskiego, nie żyjąc wśród zieleni, była pięknością rozkwitłą w cieniu murów, a nie w promieniach słońca.
Gdy wrócili do zamku, hrabina zabrała się do pisania listów przy niskim stoliczku, ustawionym we wgłębieniu okna; Anetka poszła do swego pokoju, a malarz zapaliwszy cygaro, ze splecionemi na plecach rękoma, wolnym krokiem przechadzał się po krętych drożynach parku. Nie oddalał się jednak zbytnio, by nie stracić z oczu białej fasady i spiczastego dachu zamku. Ilekroć znikały za gęstwą drzew, lub zarośli, cień padał mu na duszę, niby chmura przesłaniająca słońce; a gdy znów wyłaniały się przez otwory zieleni, przystawał na chwile, by spojrzeć na dwa szeregi wysokich okien, poczem znów szedł dalej.
Był podniecony, lecz zadowolony. Zadowolony — z czego? Ze wszystkiego.
Tego dnia powietrze wydawało mu się, czystem, a życie dobrem. Znów czuł w ciele swem lekkość chłopaka, chęć biegania i chwytania żółtych motyli, unoszących się nad trawnikiem, jak gdyby były zawieszone na niewidzialnych niciach elastycznych. Podśpiewywał melodje operowe. Raz po raz wracał do słynnej arji Gounoda: „Pozwól mi, ach pozwól mi, spojrzeć w swoje oblicze“, odkrywając w niej głębię ekspresji, jakiej nigdy przedtem nie odczuwał tak żywo.
Nagle zadał sobie pytanie, jak to się stało, że tak szybko dokonała się w nim zmiana tak raptowna. Wczoraj jeszcze, w Paryżu, niezadowolony, zniechęcony do wszystkiego, rozdrażniony, a dziś już tak spokojny i zadowolony, jak gdyby łaskawe jakieś bóstwo odmieniło mu duszę.
— Ten dobry Bóg — snuł dalej wątek myśli — powinien był równocześnie zmienić mi ciało i trochę mnie odmłodzić.
W tem ujrzał Julja, zabawiającego się w łowy wśród zarośli. Przywołał go do siebie, a gdy pies podsunął mu swój kształtny łeb o długich uszach w kędziorach, usiadł na trawie, by go lepiej móc gładzić i pieszczotliwemi darzyć słówkami. Ułożył łeb psa na swych kolanach, ściskając go wśród oznak czułości, jak zwykłe czynić kobiety w chwilach wezbrania uczucia.
Po obiedzie, zamiast wyjść na przechadzkę jak dnia poprzedniego, spędzili wieczór w salonie.
Nagle hrabina oświadczyła:
— A jednak trzeba wracać do Paryża!
Olivier wykrzyknął:
— Och, proszę jeszcze o tem nie wspominać. Nie chciała pani wyjechać z Roncières, gdy mnie tu nie było. Przyjeżdżam, a pani zaraz myśli o ucieczce.
— Ależ, drogi przyjacielu, zważ przecież, że nie możemy przebywać tu w nieskończoność, tak we trójkę.
— Nie chodzi o nieskończoność, lecz o parę dni tylko. Ileż to razy gościłem tu całemi tygodniami.
— Tak, w innych jednak warunkach, gdy prowadziliśmy dom otwarty.
Anetka pieszczotliwym głosem wtrąciła:
— Och, mateczko! jeszcze parę dni, dwa lub trzy. On mnie tak dobrze uczy grać w tenisa. Złoszczę się, gdy przegrywam, ale potem jestem przecież zadowolona, że robię postępy.
Jeszcze rano hrabina postanowiła przedłużyć do niedzieli ów tajemniczy pobyt przyjaciela; teraz zaś pragnęła wyjechać, sama nie wiedząc czemu. Dzień ten, po którym spodziewała się tyle dobrego, pozostawił jej w duszy smutek niewysłowiony a przenikliwy, obawę bezpodstawną, lecz uporczywą i mętną jakby przeczucie.
Zostawszy w pokoju sama, zapytywała się nawet, skąd ten nowy przystęp melancholji.
Czy owładnęła nią jakaś niedostrzegalna chimera uczucia, musnąwszy tak lekko, że rozum wcale o niej nie pamiętał, jakkolwiek wibracja najwrażliwszych strun serca dotąd jeszcze trwała, muśnięciem tem spowodowana? Być może. Ale co to być mogło? Przypominała sobie drobne szpileczki w tysiącznych odcieniach uczuć, jakich doznawała w ciągu dnia, co minuta poddając się innym. Wszystkie jednak były zbyt nieuchwytne, by pozostawić takie zniechęcenie. Jestem zbyt wymagającą — myślała. — Nie mam powodu do udręczania się w ten sposób.
Otworzyła okno, by odetchnąć świeżem powietrzem nocy i wsparłszy głowę na łokciach, spoglądała ku księżycowi.
Usłyszawszy lekki szelest, odwróciła głowę. Olivier przechadzał się koło zamku. Czemu powiedział, że udaje się na spoczynek? myślała. — Czemu mnie nie uprzedził, że wyjdzie na przechadzkę? czemu nie prosił, bym mu towarzyszyła? Wie dobrze, jak bardzo byłby mnie tem uszczęśliwił. O czemże on myśli?
Pomyśleć, że nie chciał jej towarzystwa, że wolał przechadzać się sam w tę piękną noc letnią, sam, z cygarem w ustach, bo zdala widziała czerwony punkcik ognia wolał być sam, wiedząc, jak wielką byłby jej sprawił przyjemność, zabierając z sobą. Ta myśl, że nie potrzebował ciągle jej obecności, nie pragnął jej mieć wciąż obok siebie, rzuciła jej w duszę nowy ferment goryczy.
Zamykała właśnie okno, by go nie widzieć, nie ulec pokusie przyzwania go do siebie, gdy nagle on podniósł oczy i ujrzał ją w obramieniu okna. Zawołał:
— Patrzcie! Hrabina marzy przy księżycu.
— I pan także, jak widzę! — odparła.
— Och, ja tylko palę cygaro.
Nie mogła się powstrzymać od zapytania:
— Czemu mnie pan nie uprzedził, że wyjdzie jeszcze na przechadzkę?
— Chciałem tylko wypalić cygaro. I już wracam.
— Więc dobranoc, przyjacielu.
— Dobranoc, hrabino.
Cofnęła się w głąb pokoju, usiadła na niskiem krzesełku i płakała. Pokojówka pomagając się jej rozebrać, zauważyła jej czerwone oczy, i rzekła z współczuciem:
— Ach! Pani hrabina oszpeci się na jutro tym płaczem.
Hrabina spała źle, niespokojnie, dręczona przykremi snami. Skoro się tylko zbudziła, nie dzwoniąc na pokojówkę, sama otworzyła okno, i podniosła story, by się przeglądnąć w zwierciadle. Miała rysy ściągnięte, powieki obrzmiałe, cerę żółtą; a ból jakiego doznała na ten widok, był tak gwałtowny, że miała ochotę udać chorą, pozostać przez cały dzień w łóżku i nie pokazać się przed wieczorem.
Po chwili zdjęła ją chęć wyjazdu nieprzeparta, wyjazdu natychmiastowego, pierwszym pociągiem, pragnienie opuszczenia tej wsi, gdzie wszystko uwydatnia się zbyt wyraziście w pełnem świetle słońca, obnażając bezlitośnie ślady niezatarte cierpień życiowych. W Paryżu życie upływa w półcieniu komnat o ciężkich firankach, przesłaniających światło i w samo nawet południe przepuszczających tylko jasność przyćmioną. Tam ona znów odzyska piękność, przy swej bladości, tak doskonale wyglądającej w oświetleniu dyskretnem. Przed oczyma przesunęła się jej Anetka, czerwona, trochę rozczochrana, taka świeża, gdy grała w tenisa. Zrozumiała niepokój, przez cały dzień udręczający jej duszę. Nie była wcale zazdrosną o piękność córki! Nie, wcale nie! Czuła jednak, po raz pierwszy sobie uświadomiła, że nie trzeba się już nigdy pokazywać obok niej w świetle dziennem.
Zadzwoniła i jeszcze przed wypiciem herbaty wydała rozkazy, dotyczące wyjazdu, napisała depeszę, telegraficznie zarządziła nawet obiad w Paryżu, załatwiła rachunki na wsi, wydała ostatnie polecenia, w ciągu niespełna godziny uregulowała wszystko, trawiona gorączkowem i z każdą chwilą potęgującem się zniecierpliwieniem.
Gdy zeszła do jadalni, Anetka i Olivier, zawiadomieni już o jej decyzji, ze zdumieniem spytali, co to ma znaczyć. Widząc, że nie może podać żadnego powodu, któryby uzasadniał nagły ten wyjazd, poszemrali trochę, okazując niezadowolenie aż do chwili pożegnania na dworcu w Paryżu.
Hrabina podając malarzowi rękę, spytała:
— Przyjdzie pan jutro na obiad?
Trochę nadąsany odrzekł:
— Oczywiście. A jednak to nieładnie, co pani zrobiła. Tak nam tam było dobrze, we troje!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.