Silna jak śmierć/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Silna jak śmierć
Wydawca „Ruch”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fort comme la mort
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Z chwilą, gdy hrabina została z córką sama w powozie odwożącym je do mieszkania, nagle uczuła spokój, ukojenie, jakby po przebyciu ciężkiego kryzysu. Oddychała swobodniej, uśmiechała się do domów, z radością witała to miasto, którego szczegóły są niejako wyryte w oczach i sercu każdego prawdziwego paryżanina. Każdy magazyn, ujrzany w przejeździe, budził w jej pamięci cały szereg następnych, ciągnących się wzdłuż bulwaru, a nawet twarze kupców, tak często widywanych poprzez szybę wystawową. Czuła się ocaloną, uratowaną! Od czego? Uspokojoną! Czemu? Ufającą! Pod jakim względem?
Gdy powóz zatrzymał się pod sklepieniem bramy, zeskoczyła lekko ze stopnia i weszła, raczej wbiegła w półmrok klatki schodowej, następnie w półmrok salonu, nareszcie w półmrok swego pokoju. Wówczas przystanęła na chwilę, zadowolona, że tu jest, bezpieczna, w mglistem niepewnem świetle Paryża, co to zaledwie oświetla, każąc się w równej mierze domyślać i widzieć, pozwalając dowolnie odsłaniać pewne szczegóły, lub je ukrywać; zaś przykre wspomnienie oślepiającej jasności wsi trwało w niej dotąd, jako pamięć cierpień minionych.
Gdy zeszła na obiad, mąż, który właśnie wrócił z miasta, serdecznie ją uściskał, mówiąc z uśmiechem:
— Ach, ach! Wiedziałem ja, że przyjaciel Bertin skłoni cię do powrotu. Szczęśliwą miałem myśl, wysyłając go po ciebie.
Anetka z miną poważną i tą szczególną intonacją głosu, którą posługiwała się przy żartach mówionych na serjo, odparła:
— Och, dużo sobie musiał zadać trudu. Mateczka nie mogła się zdecydować.
A hrabina trochę zmieszana, żadnej nie dała odpowiedzi.
Tego wieczora drzwi dla gości były zamknięte. Nazajutrz pani de Guilleroy spędziła cały dzień w rozmaitych magazynach, by wybrać i zamówić, co potrzebowała. Od młodości, niemal nawet od dzieciństwa lubiła szalenie te długie godziny przymierzania toalet przed zwierciadłami wielkich modystek i krawczyń. Od wejścia do magazynu czuła się przyjemnie podnieconą samą myślą wszystkich tych prób, odbywających się niejako za kulisami życia paryskiego. Bajecznie lubiła szelest sukien panien magazynowych, podbiegających ku niej, ich uśmiechy, propozycje, pytania; właścicielka zaś magazynu, modystka, gorseciarka lub krawcowa, była dla niej osobą bardzo ważną, którą traktowała jako artystkę, zasięgając jej rady. Jeszcze bardziej lubiła, gdy zręczne ręce tych młodych dziewcząt rozbierały ją i ubierały, delikatnie obracając ją przed zwierciadłem, odbijącącem jej urodę. Dreszczyk wywoływany lekkiem łaskotaniem ich palców po skórze, szyi lub włosach, był jedną z najmilszych tych drobnych rozkoszy, składających się na życie damy światowej.
Tego dnia jednak z pewną obawą myślała o przesuwaniu się bez woalki i kapelusza przed szeregiem tych szczerych i wiernych zwierciadeł. Ale zaraz pierwsza wizyta u modystki zupełnie ją uspokoiła. W trzech przymierzonych kapeluszach było jej doskonale do twarzy. Nie mogła o tem wątpić, widząc w zwierciadle swe odbicie, a gdy modystka tonem głębokiego przekonania dodała: „Pani hrabino, rzeczywiście, że blondynki powinnyby stale nosić żałobę“, wyszła ze sklepu całkiem już zadowolona, by z całą ufnością dalsze odwiedzać magazyny.
W domu zastała bilet księżnej, która nie zastawszy jej, zapowiedziała się na wieczór; później pisała listy, później dumała przez chwilę, zdziwiona, że sama zmiana miejscowości zdołała jakoby w daleką przeszłość usunąć wspomnienie nieszczęścia tak druzgoczącego. Nie mogła wprost uwierzyć, że jeszcze wczoraj była w Roncières, gdyż od powrotu do Paryża stan jej duszy uległ zupełnemu przeobrażeniu, jak gdyby wszyst kie rany nagle się zabliźniły.
Bertin, przybywszy w porze obiadowej, na widok jej wykrzyknął:
— Wygląda pani olśniewająco!
A wykrzyk ten oblał ją niejako łagodną falą szczęścia.
Po obiedzie, hrabia przepadający za bilardem, zaproponował malarzowi partyjkę, a hrabina z córką przeszły również do sali bilardowej, gdzie podano czarną kawę.
Mężczyźni jeszcze grali, gdy (zameldowano księżnę, wobec czego wszyscy przeszli do salonu. Państwo Corbelle’owie weszli niemal równocześnie, ze łzami w głosie witając gospodynią. Przez parę minut zdawało się, że boleściwy ton ich słów, pobudzi wszystkich do płaczu; zwolna jednak, po wylewie czułości i pytań, rozmowa inny przybrała kierunek; głosy odzyskiwały stopniowo dźwięk naturalny, jak gdyby cień nieszczęścia zasępiający przed chwilą całe towarzystwo, nagle się był rozprószył.
Wówczas Bertin wstał i ująwszy Anetkę za rękę, ustawił ją pod portretem matki, na który padło światło reflektora i spytał:
— Czy to nie zdumiewające?
Księżna osłupiała, i jakby nieprzytomna powtarzała raz po raz:
— Boże czyż to możliwe Boże czyż to możliwe! Toż to istotne zmartwychwstanie! że też tego nie spostrzegłam odrazu! Och! moja maleńka Any, jakże cię odnajduję, ja, która cię tak doskonale znałam podówczas, w pierwszej żałobie, nie w drugiej, bo poprzednio już straciłaś ojca! Och! a teraz ta Anetka w czerni. Ależ to matka z przed laty, poprostu zmartwychwstała. Co za cud! Bez tego portretu, nikt nie byłby tego spostrzegł! Córka ogromnie jeszcze podobna do ciebie w rzeczywistości, ale jeszcze znacznie więcej podobna do tego portretu!
Zjawił się Musadieu, bo dowiedziawszy się o powrocie hrabiny, pragnął jeden z pierwszych wyrazić jej „gorące wyrazy współczucia“.
Nagle przerwał, ujrzawszy Anetkę stojącą pod portretem, w tem samem oświetleniu co obraz, i zdającą się być żywem odbiciem malowidła.
W najwyższem zdumieniu wykrzyknął:
— Dalibóg! to jedna z najbardziej zastanawiających rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem!
A Corbelle’owie przyłączający się zawsze do sądu większości, z zapałem trochę dyskretniejszym, kolejno dali wyraz swemu zdumieniu.
Serce hrabiny ściskało się stopniowo, jak gdyby wykrzyki zdumienia wszystkich tych ludzi, ból mu zadawały. W milczeniu przyglądała się córce, stojącej obok portretu, czując jak ogarnia ją zdenerwowanie szalone. Miała ochotę zawołać: Zamilknijcie nareszcie! Wiem dobrze, że do mnie podobna!
Przez całą resztę wieczoru pozostała melancholijną, znów tracąc ufność, odzyskaną po powrocie do Paryża.
Bertin z nią rozmawiał, gdy zameldowano markiza de Farandal. Malarz ujrzawszy go podchodzącego ku hrabinie, wyślizgnął się z poza jej fotelu, mrucząc: „Otóż macie tego głupca!“ Następnie zręcznie dotarł do drzwi i wyszedł.
Hrabina wysłuchawszy znów kondolencji nowoprzybyłego, obejrzała się za Olivierem, by podjąć zajmującą ją rozmowę. Nie dostrzegłszy go, spytała:
— Jakto! Czyżby wielki człowiek się ulotnił?
Mąż odparł:
— Zdaje się, moja droga, że istotnie to zrobił. Właśnie widziałem go, jak wysuwał się po angielsku.
Zdziwiła się, zadumała na chwilkę, poczem wszczęła rozmowę z markizem.
Goście zresztą rozeszli się wcześnie przez dyskrecję, rozumiejąc doskonale, że im tylko uchylono drzwi, ze względu na świeże nieszczęście.
Leżąc już w łóżku uczuła, że trwoga, trapiąca ją na wsi, znów ją osacza ze wszech stron. Obawy, dotąd nieuchwytne, przybrały wyraz konkretniejszy, skrystalizowały się; czuła się starą!
Tego wieczora po raz pierwszy zrozumiała, że w swym salonie, gdzie dotąd ona jedna tylko była podziwiana, obsypywana komplimentami, kochana inna kobieta, córka, zabiera jej miejsce. Zrozumiała to błyskawicznie, czując, jak podziw ogólny zwraca się ku Anetce. W tem królestwie, w domu pięknej kobiety, w królestwie, gdzie nie znosi żadnego cienia, starannie a systematycznie usuwając wszelkie porównania, nie dozwalając przystępu równym sobie, chyba po to, by ich podbić — w królestwie tem, córka jej zwolna staje się władczynią. Jak dziwnego doznała ściśnienia serca, gdy wszystkie oczy skierowały się ku Anetce, którą Bertin trzymał za rękę obok portretu. Nagle uczuła się zapomnianą, wydziedziczoną, zdetronizowaną. Wszyscy spoglądali na Anetkę, i żadne oko nie zwróciło się ku niej! Tak była przyzwyczajoną do słuchania komplimentów i pochlebstw, ilekroć podziwiano jej portret, tak była z góry pewną zachwytów, do których nie przywiązując już żadnej wagi, czuła się niemi jednak mile łaskotaną, że oto to nagłe opuszczenie i zaniedbanie, wobec podziwu całkowicie skierowanego ku Anetce, więcej ją wzburzyło, zdumiało i dotknęło, niż gdyby chodziło o niewiadomo jaką rywalizację, w niewiadomo jakich warunkach.
Należąc jednak do natur, które w każdej chwili przełomowej, po pierwszem zgnębieniu, odzyskują energję, walczą i zawsze znajdują argumenta pocieszające, pomyślała, że z chwilą gdy kochana jej dzieweczka wyjdzie za mąż, i przestaną przebywać pod tym samym dachem, nie będzie potrzebowała znosić ciągłych tych porównań, które zaczynały już być przykre, zwłaszcza w obecności przyjaciela.
A jednak wstrząśnienie było zbyt silne. Rozgorączkowała się i nie mogła zasnąć.
Rano zbudziła się osłabiona i złamana; i nagle uczuła potrzebę gwałtowną czyjejś pomocy, pociechy; pragnienie zwrócenia się do kogoś, mogącego ją pokrzepić, uzdrowić, ukoić jej cierpienia fizyczne i duchowe.
Czuła się istotnie tak słabą i zgnębioną, że postanowiła poradzić się swego lekarza. Może grozi jej poważna jakaś choroba, co zresztą nie byłoby naturalnem, wobec raptownego przejścia w ciągu paru godzin od cierpień gwałtownych do ukojenia. Poleciła więc zawezwać lekarza i oczekiwała jego przybycia.
Przybył około jedenastej. Był to jeden z tych poważnych lekarzy-światowców, których odznaczenia i tytuły dają rękojmię zdolności, a zręczność życiowa co najmniej dorównywa wiedzy; przedewszystkiem zaś w stosunku do swych pacjentek miał każdej chwili słowa odpowiednie, działające niezawodniej od lekarstw.
Wszedł, złożył ukłon, spojrzał na pacjentkę i z uśmiechem rzekł:
— Och, to nic niebezpiecznego. Z takiemi oczyma nie można być chorą naprawdę.
Odrazu uczuła dlań wdzięczność za ten wstęp i opowiedziała mu a swych przypadłościach, zdenerwowaniu, melancholji, poczem bez uzasadnienia przeszła do swego niepokojąco złego wyglądu. Wysłuchawszy z miną uważną, nie pytając o nic więcej, tylko o apetyt, jak gdyby znał doskonale ukrytą przyczynę tego cierpienia kobiecego, począł ją badać, oglądać, końcem palca dotykał skóry ramion, podniósł jej rękę, z subtelnością praktyka odchylającego wszystkie zasłony, zrozumiawszy bardzo rychło, że zasięga jego rady raczej co do swej piękności niż zdrowia, poczem oświadczył:
— Tak, mamy anemję i zaburzenia nerwowe. Zupełnie zresztą zrozumiałe, wobec zgryzot, jakie pani hrabina przebyła. Zapiszę drobnostkę, która to wszystko ureguluje. Przedewszystkiem jednak należy zastosować djetę wzmacniającą, mięso nawpół surowe, i piwo zamiast wody. Polecę gatunek znakomity. Nie trzeba się też kłaść zapóźno, natomiast używać możliwie najwięcej ruchu. Dużo spać i trochę przytyć. Oto wszystko, hrabino, co mogę poradzić mojej pięknej pacjentce.
Słuchała go z natężoną uwagą, pragnąc odgadnąć wszystkie domyślniki, zawarte w jego słowach.
Podchwyciła ostatnie.
— Tak, schudłam trochę. Byłam niedawno nieco za tęga i może się osłabiłam djetą odtłuszczającą.
— Niewątpliwie. Nie szkodzi być chudym, jeśli się nim było zawsze, lecz takie chudnięcia sztuczne zawsze zakłócają równowagę organizmu. Na szczęście da się to bardzo szybko naprawić. Żegnam hrabinę.
Uczuła się odrazu spokojniejszą, ożywioną; poleciła zaraz do śniadania zakupić piwo zapisane przez lekarza i to w głównym składzie, by było całkiem świeże.
Wstawała właśnie od stołu, gdy wszedł Bertin.
— Ciągle jeszcze ja — rzekł — we własnej osobie. Przychodzę o coś spytać. Czy masz dziś czas zajęty?
— Nie; bo co?
— A Anetka?
— Także nie.
— Więc możebyście przyszły do mnie obydwie około czwartej?
— W jakim celu? Szkicuję moją „Zadumę“, o której ci mówiłem, pytając, czy córka nie mogłaby mi parę razy pozować. Byłoby dla mnie ogromnie pożądanem, gdyby mi dziś pozowała choćby małą godzinkę. Dobrze?
Hrabina się zawahała, trochę podrażniona, nie wiedząc właściwie dlaczego. Odparła jednak:
— Zgoda, kochany przyjacielu, stawimy się o czwartej.
— Dzięki. Jesteś uosobieniem dobroci.
I odszedł, by przygotować płótno i przestudjować szkic, by niezbyt męczyć modelkę.
Hrabina zaś wyszła na miasto sama, w celu uzupełnienia rozmaitych sprawunków. Skierowała się ku głównym ulicom, następnie wolnym krokiem zawróciła na bulwar Malesherbes, czując w nogach dziwne osłabienie. Przechodząc koło kościoła św. Augustyna, uczuła chęć wejścia i wypoczęcia. Pchnęła ciężką bramę i odetchnęła swobodniej, uczuwszy chłód obszernej nawy, poczem usiadła na najbliższem krześle.
Była religijną, jak wielka część paryżanek. Wierzyła w Boga bezwzględnie, bez żadnej przymieszki wątpienia, nie mogąc wyobrazić sobie istnienia wszechświata bez istnienia twórcy. Łącząc jednak jak to czynią wszyscy właściwości bóstwa z naturą materji stworzonej i podpadającej pod zmysły, uosabiała sobie swego Wieczystego mniej więcej podług znanego jej dzieła, nie zdefinjowawszy jednak ściśle, jakim właściwie może być ów tajemniczy Twórca.
Wierzyła w niego gorąco, czciła go teoretycznie i obawiała się w sposób bardzo nieokreślony, nie znając jego zamiarów, ni woli, a słabe tylko zaufanie pokładając w księżach, których uważała za synów chłopskich, nie mających ochoty do służby wojskowej. Ojciec jej, mieszczanin paryski, nie wpoił w nią żadnych zasad religijności; to też aż do zamążpójścia była pod tym względem całkiem obojętną. Dopiero nowe stanowisko społeczne, określając ściślej jej obowiązki wobec Kościoła, skłoniło ją do punktualnego zastosowania się do nowej tej, a lekkiej niewoli.
Była więc jedną z dam-protektorek w instytucji żłobków, bardzo rozpowszechnionych i modnych, co niedziela spędzała godzinę na mszy, rozdzielała jałmużnę osobiście dla zadośćuczynienia własnym popędom, i za pośrednictwem księdza wikarego z jej dzielnicy stosownie do wymogów opinji publicznej.
Nieraz modliła się z obowiązku, jak żołnierz, prezentujący broń na widok jenerała. Niekiedy się modliła, bo serce jej było smutne, zwłaszcza gdy obawiała się niestałości Oliviera. Wówczas nie powierzając niebu sprawy właściwej, i traktując Boga z tą samą naiwną hipokryzją, co męża, błagała go jednak o pomoc. Niegdyś, po śmierci ojca, a niedawno po śmierci matki, ulegała gwałtownym porywom nabożności, namiętnym uniesieniom, zbliżającym duszę do Tego, co nad nami czuwa i może dać pocieszenie.
I oto dzisiaj, wszedłszy do kościoła przypadkowo, uczuła nagle głęboką potrzebę modlitwy, i to modlitwy nie za kogoś lub o coś, lecz za siebie samą, jak onegdaj na grobie matki. Potrzebowała skądś pomocy i wzywała teraz Boga, jak rano wezwała była lekarza.
Długo pozostawała na kolanach w ciszy kościelnej, zakłócanej od czasu do czasu szelestem kroków. Nagle, jak gdyby zegar wybił w jej sercu godzinę oznaczoną, przypomniała sobie coś, wyjęła zegarek, zadrżała, widząc, że wskazówka zbliża się do czwartej i szybko wybiegła, by zabrać córkę, na którą Olivier zapewne już musi czekać.
Zastały artystę w pracowni, studjującego przed płótnem pozę kobiety zadumanej. Chciał odtworzyć wiernie, co widział kiedyś w parku Monceau przechadzając się z Anetką: biedną dziewczynę, zadumaną, z książką otwartą na kolanach. Wahał się długo, czy ma ją zrobić ładną czy brzydką? Brzydka miałaby może więcej ekspresji, pobudzałaby do myślenia, bardziej może wzruszała, zawierając więcej prawdy życiowej. Ładna będzie bardziej czarującą, pełną wdzięku, łatwiej wpadając w oczy.
Pragnienie zrobienia szkicu podług Anetki, rozstrzygnęło wątpliwości. „Zadumana“ będzie piękną, by może kiedyś w przyszłości urzeczywistnić swe marzenia, gdy brzydka musiałaby być skazaną na marzenia w nieskończoność i bez nadziei.
Zaledwie weszły do pracowni, Bertin zacierając ręce rzekł:
— A zatem, panno Anetko, zabierzemy się oboje do pracy.
Hrabina wydawała się jakby stroskaną. Usiadła w fotelu i przyglądała się Olivierowi, ustawiającemu krzesło ogrodowe o żelaznych nogach. Następnie przystąpił do bibljoteki, by wyszukać książkę, a po chwili wahania spytał:
— Co ona właściwie czytuje?
— Ach Boże, cokolwiekbądź. Proszę jej dać tom Wiktora Hugo.
— „Legendę wieków?“
— Dobrze.
Zwrócił się do Anetki.
— Siadaj mała, i weź ten zbiorek poezyj. Poszukaj stronicę... stronicę 336, gdzie znajdziesz wiersz, zatytułowany: „Biedni ludzie“. Czytaj go powoli, jak gdybyś wysączała najlepsze wino, rozkoszuj się każdem słówkiem, pozwól się upajać, roztkliwić. Poddaj się głosowi serca. A potem zamknij książkę, podnieś oczy, zastanów się i dumaj... Ja tymczasem przygotuję moje narzędzia pracy. Usunął się w róg pracowni by rozetrzeć farby na palecie; a wypróżniając na drobną deseczkę tubki farb, ciągnące się kolorowemi wężykami, od czasu do czasu odwracał się ku młodej dziewczynie, zatopionej w czytaniu.
Serce mu się ściskało, a palce drżały; sam nie wiedział, co robi, mieszając odcienie farb, tak głębokie wzruszenie ogarnęło go raptownie na widok tego zjawiska, cudem wskrzeszonego na tem samem miejscu po upływie lat dwunastu. Skończyła właśnie czytać i patrzyła przed siebie.
Podszedłszy bliżej, dostrzegł w jej oczach dwie kropelki przeźrocze, które oderwawszy się od rzęs, spływały po policzkach. Zadrżał od stóp do głowy, w jednym z tych porywów uczucia, co to mężczyznę pozbawiają przytomności i zwracając się do hrabiny, szepnął:
— Boże, jakaż ona piękna!
Nagle osłupiał, na widok śmiertelnie bladej, konwulsyjnie drgającej twarzy pani de Guilleroy.
Swemi dużemi oczyma, w których widniało przerażenie, spoglądała na córkę i na niego.
Zbliżył się, pełen niepokoju, pytając:
— Co pani jest?
— Muszę z panem pomówić.
Wstała, szybko mówiąc do Anetki:
— Zaczekaj dziecino chwileczkę; muszę panu coś powiedzieć.
Spiesznie przeszła do saloniku sąsiedniego, służącego malarzowi za rodzaj poczekalni. Poszedł za nią, czując w głowie zamęt, nie pojmując, co się stało. Zaledwie znaleźli się sami, ujęła obydwie jego ręce, szepcząc:
— Olivierze, Olivierze, ja cię proszę, niech ona ci nie pozuje.
Całkiem zmieszany, spytał:
— Czemuż to?
Odparła gorączkowo:
— Czemu? czemu? On jeszcze pyta!... Więc ty tego nie czujesz! Och! powinnam się była domyśleć wcześniej, lecz teraz dopiero, w tej chwili to odkryłam... Nie mogę ci teraz nic powiedzieć... nic. Przywołaj tu moją córkę. Powiedz jej, że nagle zrobiło mi się słabo, każ sprowadzić dorożkę, a za godzinę przyjdź zapytać, jak się miewam. Przyjmę cię w cztery oczy!
— Ale cóż to jest nareszcie?
Wyglądała tak, jak gdyby lada chwila miała dostać ataku nerwowego.
— Daj pokój. Tu mówić nie mogę. Zawołaj córkę i każ sprowadzić dorożkę.
Musiał być posłusznym i wrócić do pracowni. Anetka, niczego się nie domyślając, znów zabrała się do czytania, mając serce przepełnione smutkiem po przeczytaniu owej historji poetycznej a żałosnej. Olivier rzekł:
— Mama czuje się coś niedobrze. Słabo się jej zrobiło. Idź do niej, a ja przyniosę eteru.
Wyszedł, wziął flakonik ze swego pokoju i znów wrócił.
Zobaczył je obejmujące się wzajem ramionami i płaczące. Anetka, roztkliwiona historją „Biednych ludzi“, wyładowywała swe wzruszenie, hrabina zaś doznawała pewnej ulgi, mieszając swój ból z łagodną troską dziecka, swoje łzy ze Izami Anetki.
Czekał chwilę, nie śmiejąc mówić; patrzył tylko na obydwie, czując, jak jego samego dziwna jakaś opanowuje melancholja.
Nakoniec spytał:
— I jakże? Czy pani lepiej?
Hrabina odrzekła:
— Tak, trochę. To przejdzie. Czy pan posłał po dorożkę?
— Tak, zaraz nadjedzie.
— Dzięki, przyjacielu. To wnet minie. Zbyt wiele miałam przykrości w ostatnich czasach.
— Powóz zajechał oznajmił służący.
A Bertin, pełen trwogi potajemnej, aż do drzwi podtrzymywał przyjaciółkę, wciąż bladą i słaniającą się, czując jak serce jej tłucze się pod gorsetem.
Zostawszy sam, zadał sobie pytanie: Co jej się stało? skąd ten atak? I zaczął się zastanawiać, ustawicznie krążąc koło prawdy, a nie śmiejąc jej odkryć. Nareszcie się zdecydował: Dalibóg, czyżby mnie posądzała, że umizgam się do jej córki? Nie, tego chyba zawiele! I bystrą a lojalną argumentacją zbliżając to jej prawdopodobne przypuszczenie, oburzał się, jak mogła bodaj przez jedną sekundę temu jego przywiązaniu normalnemu, niemal ojcowskiemu, nadawać jakikolwiek pozór galanterji. Stopniowo ogarniała go irytacja na hrabinę, że wogóle śmiała go posądzać o podobną bezecność i podłość bezgraniczną; postanawiał też dać jej odczuć swe oburzenie w rozmowie, która nastąpić miała za parę chwil.
Wyszedł rychło, by udać się do niej, pragnąc jak najprędzej sprawę tę wyjaśnić. Przez całą drogę przygotowywał z coraz większem rozdrażnieniem rozumowania i frazesy, mające go usprawiedliwić i pomścić za podobne podejrzenia.
Zastał ją na szezlongu, z twarzą zmienioną cierpieniem.
— A zatem — począł tonem suchym — zechciej mi droga przyjaciółko wyjaśnić tę dziwną scenę przed godziną.
Głosem złamanym odparła:
— Więc jeszcze nie zrozumiałeś?
— Wyznaję, że nie.
— Olivierze, zechciej zbadać dobrze swe serce.
— Serce?
— Tak, zajrzyj w głąb swego serca.
— Nie rozumię. Wytłómacz się jaśniej.
— Zajrzyj w głąb serca, czy nie dostrzeżesz tam nic niebezpiecznego dla siebie i dla mnie.
— Powtarzam ci, że nie rozumię. Domyślam się, że istnieje coś w twej wyobraźni, ale w sumieniu swojem nie widzę niczego.
— Ja ci nie mówię o twem sumieniu, lecz o twem sercu.
— Nie umiem odgadywać zagadek. Proszę cię, zechciej wypowiedzieć się wyraźniej.
Wówczas podniosła zwolna obydwie ręce, ujęła niemi ręce malarza i zatrzymała je w uścisku, poczem z trudem jakby każde słowo rozdzierało jej duszę, mówiła:
— Strzeż się, przyjacielu, byś się nie zakochał w mej córce.
Szybko wysunął ręce z jej uścisku i z żywością człowieka niewinnego, broniącego się przed posądzeniem haniebnem, gwałtownie gestykulując, z coraz większem rozdraźnieniem usprawiedliwiał się i wymawiał, ją kolejno zasypując wyrzutami za podobną podejrzliwość.
Pozwoliła mu mówić długo, uporczywie niedowierzająca, pewna tego co powiedziała, nakoniec odparła:
— Ależ ja cię nie podejrzywam, drogi mój przyjacielu. Ty sam nie wiesz, co się w tobie dzieje, podobnie jak jak ja jeszcze dziś rano nic nie wiedziałam. Zachowujesz się wobec mnie tak, jak gdybym cię obwiniała, że chciałeś Anetkę uwieść. Och nie! nie! Wiem doskonale, jak bardzo jesteś uczciwym, godnym najwyższego szacunku i zaufania. Ja cię tylko proszę, błagam cię, byś spojrzał w głąb swego serca i przekonał się, czy uczucie, jakie bezwiednie zaczynasz żywić dla mej córki, nie jest jednak nieco różnem od uczucia zwykłej przyjaźni.
Rozgniewał się i z coraz większem roznamiętnieniem zaczął od nowa bronić swej uczciwości, jak to czynił w duchu, idąc do niej.
Czekała aż skończy, poczem bez gniewu, ale też zgoła nieprzekonana jego wymową, przerażliwie blada, szepnęła:
— Olivierze, wiem dobrze wszystko to, co mi mówisz i myślę tak samo jak ty. Jestem jednak pewną, że się nie mylę. Posłuchaj, rozważ, zrozumiej. Córka moja zbyt jest do mnie podobną, zbyt przypomina mnie z czasów, gdy zacząłeś mnie kochać, byś nie miał pokochać jej samej.
— A zatem — wykrzyknął — śmiesz rzucać mi w twarz podobne posądzenie, na podstawie naiwnego przypuszczenia i śmiesznego rozumowania: Kocha mnie, córka jest do mnie podobną, więc i ją pokocha.
— Widząc jednak, że na twarzy hrabiny coraz większe maluje się cierpienie, tonem tuż łagodniejszym dodał:
— Ależ, droga, kochana Any, przecież dzieweczka ta dlatego mi się właśnie podoba, że w niej odnajduję ciebie. Przecież to ciebie, ciebie jedną tylko kocham, patrząc na nią.
— Z tego właśnie powodu cierpię tak bardzo, i tego się też obawiam. Ty sobie jeszcze uczuć swych nie uświadamiasz. Niezadługo jednak zrozumiesz.
— Any, zapewniam cię, że stajesz się niepoczytalną.
— Więc chcesz dowodów?
— Proszę.
— Od trzech lat, mimo mych próśb, nie przyjeżdżałeś wcale do Roncières. A teraz skorzystałeś z najpierwszej sposobności, by nas odwiedzić.
— Ach! to mi się podoba! Zarzucasz mi więc, że nie pozostawiłem cię tam samą, wiedząc, że jesteś chorą i zrozpaczoną.
— Dobrze nie upieram się. Dowód dalszy: czujesz tak gwałtowną potrzebę widywania Anetki, że nie mogłeś wytrzymać bez niej jednego dnia i przyszedłeś mnie prosić, bym z nią przyszła, pod pretekstem pozowania.
— A nie przypuszczasz wcale, że to ciebie właśnie chciałem zobaczyć?
— Teraz argumentujesz już wbrew własnemu przekonaniu, starasz się przekonać samego siebie, co mnie jednak nie zmyli. Posłuchaj jeszcze. Dlaczego tak nagle wyszedłeś przedwczoraj, skoro tylko dostrzegłeś markiza de Farandal? Czy wiesz dlaczego?
Zawahał się, zdumiony, bardzo zaniepokojony, rozbrojony tem jej spostrzeżeniem. Poczem cedząc słowa, odparł:
— Bo... niewiem właściwie... byłem zmęczony, zresztą prawdę mówiąc, głupiec ten mnie drażni.
— Odkąd?
— Zawsze.
— Przepraszam, sama jednak słyszałam, jak go wychwalałeś. Dawniej ci się podobał. Proszę cię, bądź całkiem szczerym.
Zastanowił się na chwilę, poczem dobierając słów, rzekł:
— Być może, że moje głębokie przywiązanie do ciebie, czyni mi dość drogimi wszystkich twoich, by wpłynąć na zmianę mego sądu co do tego durnia, który był mi obojętnym, gdy spotykałem go od czasu do czasu, lecz którego byłoby mi nieprzyjemnie widywać u ciebie codziennie.
— Dom mojej córki nie będzie moim domem. Zresztą dość tego. Znam twoją prawość i wiem, że będziesz się długo zastanawiał nad tem, co ci właśnie powiedziałam. A zastanowiwszy się, pojmiesz, że ukazałam ci wielkie nieszczęście w chwili, gdy można go jeszcze uniknąć. I będziesz się strzegł. A teraz mówmy o czem innem — dobrze?
Nie nalegał, czując się nagle dziwnie nieswojo, nie wiedząc już co myśleć, a natomiast czując istotnie potrzebę zastanowienia się nad tem wszystkiem. I po kwadransie rozmowy całkiem obojętnej, wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.