Silna jak śmierć/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Silna jak śmierć |
Wydawca | „Ruch” |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Fort comme la mort |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powoli, drobnemi krokami wracał Olivier do swego mieszkania, pomieszany, jak gdyby dopiero co dowiedział się o jakiejś hańbiącej tajemnicy o swej rodzinie. Próbował wgłębić się w swe serce, widzieć je całkiem jasno, czytać te stronice intymne księgi wewnętrznej, które zdają się wzajem sklejone, a które często obca tylko ręka potrafi odwrócić, oddzielając jedną od drugiej. Napewno on się nie czuje zakochanym w Anetce! Hrabina, której zazdrość stale jest na czatach, przewiduje zdala niebezpieczeństwo, sygnalizuje je, zanim jeszcze istnieje. Czy jednak niebezpieczeństwo to będzie mogło istnieć jutro, pojutrze, za miesiąc? Na to właśnie szczere zapytanie, próbował szczerą znaleść odpowiedź. Istotnie, ta mała potrącała w nim instynkta czułości, ale instynkta te są u człowieka tak liczne, że nie należy utożsamiać groźnych z niewinnymi. Tak samo n. p. lubił ogromnie zwierzęta, zwłaszcza koty, a na widok ich jedwabistego futerka uczuwał zawsze chęć nieposkromioną, zmysłową, głaskania ich miękkiego falistego grzbietu i całowania elektryzującej sierści. Pociąg jaki czuł do tej młodej dziewczyny, podobny był mniej więcej do tych porywów mętnych a niewinnych, składających się na bezustanną i nieukojną wibrację nerwów ludzkich. Jego wzrok artysty i mężczyzny był oczarowany jej świeżością, tym rozkwitem pięknego, jasnego życia, bujnością młodości; a serce pełne wspomnień długotrwałego stosunku z hrabiną, odnajdując w nadzwyczajnem podobieństwie Anetki do matki, jakby zew jakiś uczuć dawnych, wzruszeń uśpionych od dłuższego czasu, zadrżało może pod wpływem nagłego ocknienia. Ocknienia? Czy tak? Czyżby tak było? Myśl ta go olśniła. Czuł się poprostu przebudzonym po śnie wieloletnim. Gdyby kochał tę małą, nie wiedząc o tem, doznawałby obok niej tego odmłodzenia całej istoty, doszczętnie przeobrażającego człowieka, z chwilą gdy zapala się w nim płomień nowy. Nie, dziecko to zdołało tylko rozdmuchać ogień dawny! Ciągle przecie kochał matkę, trochę więcej co prawda niż poprzednio, dzięki córce, temu odrodzeniu jej samej. Doszedłszy do tego przekonania, sformułował je w uspakajającym sofizmacie: Kocha się tylko raz w życiu! Serce może zadrżeć niekiedy w zetknięciu z inną istotą, gdyż zawsze dokonywa się między ludźmi rodzaj przyciągania i odpychania wzajemnego. Wszystkie te wpływy rozbudzają przyjaźń, kaprysy, żądzę posiadania, zapały gorące i przelotne, lecz nie miłość prawdziwą. Do powstania takiej miłości, potrzeba dwojga istot wzajem dla siebie zrodzonych, związanych z sobą tylu węzłami, wspólnością upodobań, powinowactwem ciała, ducha, charakteru, zjednoczonych wszystkiemi przejawami natury, składającemi się na cały łańcuch uczuć. Ostatecznie kocha się nie panią X. czy pana Z., lecz mężczyznę lub kobietę, istotę bezimienną, wyszłą z łona Natury, tej wielkiej rodzicielki, o organach, kształcie, sercu, umyśle, pociągających nasze organa, oczy, usta, serce, myśl, wszystkie nasze żądze zmysłowe i intelektualne, podobnie jak je pociąga istota kochająca. Kocha się typ, to znaczy połączenie w jednej osobie wszystkich tych właściwości ludzkich, pociągających nas z osobna u istot rozmaitych.
Dla niego hrabina de Guilleroy była właśnie owym typem, a długotrwałość ich stosunku, którym się nie znudził, dowodziła mu tego z pewnością niezachwianą. Anetka zaś, w sposób wprost nieprawdopodobny podobną była fizycznie do matki, jaką była przed laty. Nic przeto dziwnego, że jego serce mężczyzny uległo nieco jej czarowi, nie pozwalając się jednak omotać. Uwielbiał był pewną kobietę! Zrodziła się z niej inna kobieta, całkowicie niemal do niej podobna. Nie mógł się oprzeć przeniesieniu na tę drugą drobnych resztek uczucia namiętnego, jakie żywił dla pierwszej. Nic w tem przecież nie było złego, ni niebezpiecznego. Tylko wzrok jego i pamięć poddawały się iluzji tego cudnego zmartwychwstania, gdy instynkt ani na chwilę się nie zabłąkał; młoda dziewczyna nie budziła w nim bowiem żadnych pożądań.
Hrabina zarzucała mu jednak zazdrość o markiza. Miałażby rację? Raz jeszcze zbadał ściśle swe sumienie i przyznał, że rzeczywiście był o niego trochę zazdrosny. Cóż w tem jednak dziwnego? Alboż nie uczuwa się zazdrości na widok pierwszego lepszego mężczyzny, nadskakującego pierwszej lepszej kobiecie? Czyż nie uczuwa się pewnego rodzaju niechęci do mężczyzny, przechadzającego się pod rękę z piękną dziewczyną, lub wchodzącego z nią do restauracji lub teatru? Każdy posiadacz kobiety jest już rywalem. Samcem zadowolonym, zdobywcą, do którego inni samce odnoszą się z zazdrością. Zresztą, nie wdając się nawet w rozważania psychologiczne, czyż nie jest czemś zupełnie naturalnem, że żywiąc dla Anetki sympatję żywszą przez miłość dla jej matki, równocześnie czuje budzącą się w nim niechęć instynktowną do przyszłego jej męża? Brzydkie to uczucie zdoła niewątpliwie opanować.
A jednak, mimo wszystkie te rozumowania, w głębi duszy miał cierpkie uczucie niezadowolenia zarówno z siebie, jak i z hrabiny. Czy codzienny ich swobodny stosunek nie zostanie zakłócony jej podejrzliwością? Czy nie będzie odtąd zmuszonym czuwać z wytężoną i skrupulatną uwagą nad każdem słowem, każdym czynem i spojrzeniem, wogóle nad całem zachowaniem się wobec Anetki, gdyż wszystko co powie i uczyni, może się matce wydać podejrzanem. Wrócił do domu posępny i zaczął palić papierosy ż gorączkowością człowieka podrażnionego, zużywającego dziesięć zapałek do jednego papierosa. Napróżno próbował pracować. Ręka jego, oko, umysł, były tak niewprawne, jak gdyby nigdy nie był się oddawał malarstwu, lub całkowicie kunszt ów zapomniał. Zabrał się do wykończenia małego obrazka: ślepiec, śpiewający na rogu ulicy i patrzył na rozpoczętą tę pracę z nieprzezwyciężoną obojętnością, z taką niemożnością podjęcia jej w dalszym ciągu, że usiadłszy przed płótnem z paletą w ręku, całkowicie o niem zapomniał, pomimo że nie przestawał wpatrywać się w obrazek z uwagą, a równocześnie z roztargnieniem.
Nagle, zniecierpliwiony ospałością czasu, tych chwil wlokących się w nieskończoność, zaczął uczuwać trawiącą gorączkę wyczekiwania. Nie mogąc pracować, co pocznie z czasem aż do obiadu, który ma zjeść w klubie? Samo wspomnienie ulicy przejmowało go wstrętem, zniechęceniem do chodników, przechodniów, powozów i sklepów; a myśl, że mógłby tego dnia złożyć komuś wizytę, rozbudziła w nim momentalną nienawiść do wszystkich znajomych.
Co więc pocznie? Będzie krążył po pracowni wzdłuż i wszerz, za każdym nawrotem spoglądając na wskazówkę zegara, która posunie się o parę sekund? Ach! zna doskonale te wędrówki od drzwi do skrzyń, naładowanych bibułą! W chwilach natchnienia, polotu, płodnej twórczości, przechadzki te po wielkiej pracowni, ożywionej, rozweselonej pracą intensywną, były rozkosznem wytchnieniem; ale w godzinach wyczerpania i zgnębienia, w chwilach ciężkich, gdy nic nie wydawało mu się godnem wysiłku i trudu, była to straszna wędrówka więźnia po kaźni. Gdyby to mógł zasnąć na dywanie, choćby na jedną godzinkę! Wie jednak z góry, że nie zaśnie, natomiast zdenerwuje się do ostateczności. Skąd jednak ten nagły atak złego humoru? Pomyślał: Staję się po prostu neurastenikiem, wpadając w podobny stan rozdrażnienia z przyczyny tak błahej.
Postanowił coś czytać: Tom „Legendy Wieków“, leżał na żelaznem krzesełku ogrodowem, na którem pozowała była Anetka. Otworzył książkę, przeczytał dwie strofki, wcale ich nie rozumiejąc. Zupełnie nie rozumiał sensu, jak gdyby były napisane w nieznanym mu języku. Skupił uwagę i odczytał je ponownie, by ostatecznie skonstatować, że jednak nie rozumie. „Coś się we mnie rozkleja“, mruknął. Nagle strzeliła mu myśl znakomita zabicia dwóch godzin, dzielących go od obiadu. Kazał sobie przyrządzić kąpiel i uspokojony ciepłą wodą, leżał wyciągnięty, senny, aż do chwili, gdy służący przynosząc mu bieliznę, wyrwał go z nawpół drzemki. Udał się do klubu, gdzie zastał już zwykłych towarzyszy. Przyjęto go z otwartemi ramionami i okrzykami radości, gdyż od paru dni wcale się nie pokazywał.
— Wracam ze wsi — wyjaśnił.
Wszyscy ci ludzie, z wyjątkiem pejzażysty Maldauta, z głęboką wzgardą odnosili się do wsi. Rocdiane i Lauda spędzali tam trochę czasu, na polowaniach, jednakowoż pola i lasy dostarczały im jedynej przyjemności patrzenia na padające pod ich strzałami bażanty, przepiórki i kuropatwy, robiące wrażenie pierzastych łachmanów, lub też na podrygujące w drgawkach przedśmiertnych zajączki, pięć lub sześć razy niby klowny przewracające się na grzbiet, i za każdym razem ukazujące białawy włosień ogona. Poza tą jedyną rozrywką jesienną i zimową, wieś wydawała im się nudną. Rocdiane oświadczył: „Co do mnie, to wolę kobietki, niż zieloną trawkę“.
Obiad był jak zwykle hałaśliwy i jowjalny, ożywiony dyskusjami, doszczętnie zwietrzałemi. Bertin, chcąc się rozruszać, mówił dużo. Towarzyszom wydał się tego dnia bardzo zabawnym; jednakowoż po kawie i kilku partjach bilardu z bankierem Liverdy, opuścił lokal, powałęsał się trochę, trzykrotnie przeszedł koło Wodewilu, zadając sobie pytanie, czy wrócić do domu, czy wziąć fjakra i udać się na plac wyścigowy; nagle zmienił zdanie, skierował się w stronę Nowego Cyrku, poczem zawrócił z połowy drogi, bez powodu, celu i pozoru, skręcił na bulwar Malesherbes i zwolniwszy kroku w pobliżu mieszkania hrabiny, pomyślał: A może jej się wyda dziwnem, że znów przychodzę tego samego wieczora? Rychło się jednak uspokoił rozumowaniem, że nic przecie żdziwnego, jeśli po raz wtóry zapyta o jej zdrowie.
Była sama z Anetką, w głębi salonika, ciągle jeszcze robiąc kołdry dla biednych.
Przywitała go poprostu:
— Ach, to pan, drogi przyjacielu?
— Tak, byłem niespokojny o zdrowie pani. I jakże teraz?
— Dziękuję, dosyć dobrze...
Milczała przez chwilę, poczem akcentując wymownie, dodała:
— A pan?
Zaśmiał się swobodnie i odparł:
— Och, ja doskonale, doskonale. Obawy pani były całkiem bezpodstawne.
Podniosła oczy i opuszczając robotę, utkwiła w nim spojrzenie płomienne, wyrażające równocześnie prośbę i wątpienie.
— Tak jest istotnie dodał.
— Tem lepiej — odparła z uśmiechem trochę wymuszonym.
Usiadł, po raz pierwszy w tym domu czując się dziwnie nieswojo, jakby pod wpływem obezwładnienia myślowego, silniejszego jeszcze od owej niemocy, jakiej doświadczał niedawno wobec rozpoczętego obrazu.
Hrabina rzekła do córki:
— Możesz dziecino wrócić do swego zajęcia; to panu nie przeszkadza.
— A cóż ona robiła? — spytał.
— Ćwiczyła fantazję.
Anetka wstała, by podejść do fortepianu. Nie myśląc o tem, odprowadzał ją spojrzeniem, jak to czynił zawsze, pociągany jej pięknością. W tem uczuł na sobie wzrok matki i szybko odwrócił głowę, jak gdyby czegoś szukał w mrocznym kącie salonu.
Hrabina wzięła ze stoliczka małe złote pudełeczko, otrzymane od niego w podarku, otworzyła je i podsuwając mu papierosy, rzekła:
— Proszę palić; wiesz, że to lubię, gdy jesteśmy sami.
Usłuchał, a równocześnie ozwały się dźwięki śpiewne fortepianu. Była to muzyka staroświecka, lekka i wdzięczna, zdająca się być inspiracją artysty w łagodny wieczór wiosenny, przy poświacie księżyca.
Olivier spytał:
— Co to jest?
Hrabina objaśniła:
— Schumann. Rzecz mało znana, a śliczna.
Potęgowało się w nim pragnienie spojrzenia na Anetkę, lecz nie śmiał tego uczynić. Potrzebowałby tylko wykonać drobny ruch, lekkie poruszenie szyi, bo z ukosa widział dwa płomyki świec, padające na nuty; odgadywał jednak, czuł doskonale, wytężoną uwagę hrabiny, i pozostał bez ruchu, patrząc prosto przed siebie, jakby ścigając szary obłoczek dymu.
Pani de Guilleroy szepnęła:
— I to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
Uśmiechnął się.
— Nie gniewaj się, proszę. Wiesz, że muzyka mnie hipnotyzuje, upaja mi myśli. Będę mówił za chwileczkę.
— Aha! — rzekła — przed śmiercią mamy wyćwiczyłam coś dla ciebie. ’Nigdy ci tego nie grałam, lecz zagram teraz, gdy mała skończy; usłyszysz jaka to dziwna muzyka.
Miała istotny talent muzyczny i subtelne odczucie dźwięków. Był to jeden z czarów najsilniejszych, jakim działała na wrażliwość malarza.
Zaledwie Anetka dokończyła sielankowej symfonji Mehula, hrabina zajęła jej miejsce i dziwna melodja wypłynęła z pod jej palców, melodja złożona z samych skarg, przerozmaitych, różnorodnych, przerywana jednym tylko tonem wracającym ustawicznie, wpadającym w śpiew, łamiąc go, przerywając, niby krzyk jakiś monotonny, prześladowczy, zew nieukojny opętania.
Olivier jednak patrzył na Anetkę, która usiadła naprzeciw niego, nic nie słysząc i nie rozumiejąc.
Patrzył na nią, nie myśląc, napawał się jej widokiem, jak jakąś rzeczą zwyczajną a dobrą, której był pozbawiony, wchłaniał widok ten, jak chłonie wodę człowiek spragniony.
— I cóż — spytała hrabina — ładne?
Jakby nagle rozbudzony, zawołał:
— Cudowne, prześliczne! Czyje to?
— Pan nie wie?
— Nie.
— Jakto, naprawdę pan nie wie?
— Ależ nie!
— Schuberta.
Z przekonaniem głębokiem rzekł:
— To mnie nie dziwi. Istotnie wspaniałe! Gdyby to pani zechciała powtórzyć!
Siadła do fortepianu spełniając jego życzenie, a on odwróciwszy głowę, znów przyglądał się Anetce, słuchając teraz także muzyki, by równocześnie podwójnej zażywać rozkoszy.
A gdy po chwili hrabina zajęła dawne miejsce, on, dzięki wrodzonej dwoistości natury ludzkiej, przestał wpatrywać się w jasny profil dziewczyny, zajętej robótką naprzeciw matki.
Jednakowoż nie widząc jej, czuł rozkosz jej obecności, jak czuje się sąsiedztwo ciepłego kominka; a pragnienie rzucania na nią szybkich spojrzeń, przenoszonych błyskawicznie na hrabinę, wprost go opętało, niby ucznia, wychylającego się z okna, skoro tylko profesor odwróci głowę.
Rychło się pożegnał, czując, że ma język tak samo sparaliżowany jak umysł, i obawiając się z tego powodu nowych nieporozumień.
Skoro tylko znalazł się na ulicy, uczuł potrzebę wałęsania się bezcelowego, gdyż muzyka zawsze w nim pozostawiała echo, pogrążając go w marzeniach, będących niejako dalszym ciągiem melodji, marzonym, lecz bardziej jeszcze wymownym. Śpiew dźwięków wracał, przerywany i ulotny, przynosząc pojedyncze takty, osłabione, dalekie, niby echo, następnie milknął, jakby pozwalając myśli na podsunięcie motywom muzycznym konkretnego jakiegoś znaczenia, w gonitwie za ideałem harmonijnym, a wzruszającym. Skierował się na lewo, dostrzegłszy oświetlony bajecznie park Monceau i wszedł do głównej aleji, biegnącej kolisto w świetle lamp elektrycznych. Strażnik błąkał się wolnym krokiem; czasem przejechała spóźniona dorożka; mężczyzna siedząc na ławie czytał dziennik, cały zalany błękitną światłością, spływającą od kuli elektrycznej, na bronzowej kolumnie. Inne światła, umieszczone w pośrodku trawników i drzew, zimnem swem a silnem światłem zalewając listkowie i gazony, wprowadzały anemiczne życie do tego ogrodu miejskiego.
Bertin, z rękami w tył założonemi, szedł wzdłuż chodnika, przypominając sobie przechadzkę z Anetką w tym samym parku, kiedy to po raz pierwszy poznał głos matki, wychodzący z ust dziewczyny.
Osunął się na ławkę i wdychając świeżą woń skropionych trawników, czuł jak ogarniają go wszystkie te namiętne niepokoje i nadzieje, które w duszy młodzieńców rozsnuwają wielobarwną tkaninę nieskończonych przygód miłosnych. Znał kiedyś te wieczory, wieczory fantazji nieokiełzanej, gdy poddając się kaprysowi, błądził po krainie przygód imaginacyjnych i oto dziwił się temu nawrotowi uczuć, nie odpowiadających jego wiekowi.
Jednakowoż, podobnie jak nuta uporczywa w melodji Schuberta, raz po raz wyłaniała się myśl o Anetce, wizja jej główki, pochylonej w świetle lampy, i dziwaczne podejrzenie hrabiny. Wbrew własnej woli zajmował się w dalszym ciągu tą samą sprawą, sondując głębie niezbadalne, gdzie drzemią zarodki uczuć ludzkich. To ustawiczne poszukiwanie coraz bardziej go podniecało, a ciągłe zajmowanie się młodą dziewczyną zdawało się w duszy jego torować drogę marzeniom; nie mógł jej już wyrzucić ze swej pamięci; nosił w sobie jakoby obraz jej zaklęty, podobnie jak ongi, gdy po każdorazowem odejściu hrabiny, miał zawsze dziwne uczucie jej obecności w pracowni.
Nagle zniecierpliwiony tą uporczywością wspomnienia, zerwał się z ławy, mrucząc:
— Niemądra ta Any, że mi to powiedziała. Teraz gotówem istotnie zacząć myśleć o tej małej.
Wrócił do domu, zaniepokojony swym stanem. Położywszy się do łóżka czuł wyraźnie, że nie zaśnie, gdyż krew krążyła mu po żyłach tempem gorączkowem, a ferment marzeń wzburzał serce. Obawiając się bezsenności, owej bezsenności denerwującej, wywołanej niepokojem wewnętrznym, postanowił coś czytać. Ileż to razy krótka taka lektura służyła mu jako środek nasenny! Wstał więc i poszedł do bibljoteki, by wybrać jakąś książkę dobrą, któraby równocześnie działała usypiająco; będąc jednak wbrew własnej woli podnieconym i spragnionym wzruszeń, szukał na okładkach nazwiska pisarza, mogącego odpowiedzieć jego stanowi egzaltacji i wyczekiwania. Balzac, którego uwielbiał, w tej chwili nie miał mu nic do powiedzenia; Hugo’a lekceważył; Lamartine’m gardził, pomimo że stale umiał go wzruszać, i oto z chciwością rzucił się na Musset’a, poetę wszystkich młodych. Wziął jeden tom, by tu i ówdzie czytać poszczególne utwory.
Położywszy się powtórnie, zaczął z chciwością pijaka wchłaniać te wiersze lekkie poety natchnionego, co jak ptak śpiewał o wschodzie życia, a wyczerpawszy się rankiem, milknął przed brutalnością dnia; wiersze poety, który przede wszystkiem był człowiekiem upojonym przez życie, dającym upust temu swemu upojeniu w fanfarach miłosnych, donośnych i naiwnych, będących echem wszystkich młodych serc, obłąkanych pragnieniem miłości.
Bertin nigdy dotąd nie odczuwał tak silnie czaru tych poezyj, działających na zmysły, słabo zaledwie potrącając inteligencję. Z oczyma utkwionemi w te strofki wibrujące, czuł w sobie serce dwudziestoletniego młodzieniaszka, pełne nadziei, i cały niemal połknął w młodzieńczem podnieceniu. Wybiła godzina trzecia, przejmując go zdumieniem, że wcale nie jest senny. Wstał, by zamknąć okno i książkę położyć na stole; lecz pod chłodnym powiewem nocy, ból ostry, niedostatecznie widać wyleczony kąpielami w Aix, przebiegł go nagle wzdłuż bioder, niby zew, przypomnienie na czasie. Odrzucił książkę z gestem zniecierpliwienia, mrucząc: Masz, stary głupcze! Położył się i zgasił światło.
Nazajutrz poszedł do hrabiny, postanawiając energicznie, że nie pójdzie tam przed upływem dwóch dni. Cokolwiek jednak robił, czy to próbując malować, czy wychodząc na przechadzkę, czy obnosząc swą melancholję od domu do domu, wszędzie i bezustannie towarzyszyła mu myśl opętańcza o dwóch tych kobietach.
Wzbraniając sobie odwiedzin, znajdował ulgę w myśleniu o nich i myśli tej się poddawał, krzepiąc serce ich wspomnieniem. I często mu się zdarzało, że w pewnego rodzaju halucynacji, ogarniającej go w samotności, obydwie te postacie nawiedzały go, inne, niż były w istocie, następnie znikały jedna po drugiej, łącząc się z sobą, jednocząc, jedną tylko mając twarz, nie będącą właściwie ani twarzą matki, ani córki, lecz kobiety kochanej do szaleństwa, kiedyś i dziś i ciągle.
Wówczas ogarniały go wyrzuty sumienia, że poddaje się tym marzeniom, z każdą chwilą potęgującym się i coraz bardziej niebezpiecznym. Chcąc im umknąć wyzwolić się od tego snu słodkiego a wiążącego, skierowywał umysł ku wszystkim możliwym przedmiotom, wymagającym myśli i zastanowienia. Daremne wysiłki Wszystkie sposoby rozerwania uwagi, przywodziły go do tego samego punktu, gdzie spotykał młodą, jasnowłosą postać, zdającą się nań czyhać. Jakby pod wpływem opętania dziwnego a nieuchwytnego, musiał raz po raz przystawać i zawracać, niezależnie od kierunku swej usiłowanej ucieczki.
Złudne zespolenie się dwóch tych istot, w tak silne pomieszanie wprawiwszy go podczas owej przechadzki wieczornej w parku w Roncières, nawiedzało go żywem wspomnieniem, ilekroć zaprzestając myśleć i rozumować, przyzywał je pamięcią, usiłując zrozumieć dziwaczny stan swych zmysłów. Zadawał sobie pytanie: — Miałżebym dla Anetki więcej przywiązania niż przystoi? I grzebiąc w sercu, czuł w niem płomień miłości dla kobiety całkiem młodej, która mając rysy Anetki, nie była jednak nią samą. Wówczas uspakajał się tchórzowskiem rozumowaniem: Nie, nie kocham tej małej, lecz jestem ofiarą jej podobieństwa.
Jednakowoż dwa dni spędzone w Roncières pozostały w jego duszy jako źródło szczęścia, bólu, upojenia; a najmniejsze szczegóły z pobytem tym związane, wyłaniały się z jego pamięci, żywsze i rozkoszniejsze, niż w chwili przeżycia właściwego. Wskrzeszając kolejno te wspomnienia, ujrzał też drogę, którą wracali z cmentarza, gdy dziewczyna odbiegała co chwila, by zrywać kwiatki przydrożne i oto przypomniał sobie nagle, że przyrzekł jej bławatek z szafirów po powrocie do Paryża.
Wszystkie postanowienia poprzednie pierzchły w okamgnieniu i nie próbując już nawet dalszej walki, wziął kapelusz i wyszedł, podniecony myślą sprawienia jej przyjemności.
Lokaj otwierając mu drzwi, odpowiedział:
— Pani hrabina wyszła, tylko panienka jest w domu.
Ogarnęła go żywa radość.
— Proszę mnie zameldować.
I wsunął się do salonu tak lekko, jak gdyby się obawiał, by nie usłyszano jego kroków.
Anetka zjawiła się prawie natychmiast.
— Dzień dobry, kochany mistrzu — rzekła poważnie.
Zaśmiał się, uścisnął podaną rączkę i siadając obok niej, rzekł:
— Zgadnij, dlaczego przyszedłem?
Namyślała się przez chwilę.
— Nie wiem.
— By pójść z tobą i mamą do złotnika i wybrać ów bławatek z szafirów, który ci przyrzekłem w Roncières.
Twarzyczka dziewczyny rozpromieniła się żywą radością.
— Och! — zawołała — mama właśnie wyszła. Wnet jednak wróci. A pan zaczeka, prawda?
— Jeśli to nie potrwa zbyt długo.
— Och! taka niegrzeczność! Zadługo, w mojem towarzystwie Pan mnie ciągle traktuje jak podlotka.
— Nie tak bardzo, jak sądzisz — odparł.
Czuł gorącą chęć podobania się, okazania się dowcipnym, rycerskim, jak za najlepszych dni młodości, powodowany owem pragnieniem instynktownem, co podnieca w nas zdolność czarowania, pawiowi każe roztaczać ogon, a poecie składać rymy. Nasuwały mu się słowa żywe, pełne polotu i mówił, jak w najlepszych swych chwilach. Dziewczyna, ożywiona tą jego werwą, odpowiadała mu filuternie, z całą tą subtelną złośliwością, bezwiednie w niej kiełkującą.
Nagle, zbijając jakieś jej twierdzenie, zawołał:
— Tyle razy mi to już pani mówiła, a ja odpowiadałem...
Przerwała mu z wybuchem śmiechu:
— Pan mnie przestał tykać! Bierze mnie pan za mamę.
Zaczerwienił się, umilkł, poczem mruknął:
— Tak, to matka twoja dowodziła mi tego po niezliczone razy.
Wymowa jego nagle się wyczerpała; nie wiedział, co mówić dalej, czując teraz strach, nieokreślony jakiś strach przed tą dziewczyną.
— Oto mateczka — rzekła.
Usłyszała otwierające się drzwi pierwszego salonu, a Olivier zmieszany, jakby przychwycony na gorącym uczynku począł tłómaczyć, że przypomniawszy sobie obietnicę, przybył prosić obydwie panie, by mu towarzyszyły do złotnika.
— Mam powozik — dodał. — Usiądę na przedniem siedzeniu.
Pojechali, a w parę minut później wchodzili wszyscy troje do Montara.
Całe życie spędziwszy w atmosferze kobiecej, na obserwowaniu i studjowaniu kobiety, zawsze się nią zajmując, umiejąc odkrywać i badać jej zamiłowania, znać nie gorzej od niej samej, sprawy mody, wszystkie drobne szczegóły jej prywatnego życia, pod wieloma względami nauczył się dzielić jej upodobania; a wchodząc do jednego z licznych magazynów, gdzie sprzedaje się wszystkie te czarowne i subtelne akcesorja jej piękności, doznawał przyjemności, jaka zwykle przenika serce kobiety na widok strojów. Interesowały go wszystkie kokieteryjne przybory jej toalety; miękkie, lśniące materjały pieściły mu wzrok, lubił dotykać koronek, a eleganckie drobnostki przyciągały jego uwagę. W magazynach z biżuterją doznawał pewnego rodzaju czci religijnej, zbliżając się do migocących wystaw, jak gdyby do jakowychś sanktuarjów wytwornej pokusy; a lada, obita ciemnem suknem, po której smukłe palce jubilera przesuwają kosztowne kamienie o migotliwych blaskach, przejmowała go pewnym szacunkiem.
Gdy hrabina z córką usiadły obok tego szacownego sprzętu, wdzięcznym ruchem kładąc ręce na ladzie, zwrócił się do kupca ze swem żądaniem i zaraz pokazano mu wzory przeróżnych kwiatów.
Następnie rozłożono przed nimi szafiry, z których należało wybrać cztery. Zajęło to dużo czasu. Obydwie kobiety, koniuszkami paznogci odwracały kamienie na suknie, delikatnie ujmowały w palce, prześwietlały uważnie, oglądając z lubością i miną znawczyń. Gdy nareszcie odłożono szafiry odpowiednie, należało jeszcze dobrać trzy szmaragdy na listki i jeden brylancik, mający drżeć w pośrodku, niby kropelka rosy.
Wówczas Olivier upojony radością, rzekł do hrabiny:
— Czy zechce mi pani zrobić przyjemność wybrania dwóch pierścionków?
— Ja?
— Tak. Jednego dla pani, a drugiego dla Anetki. Proszę, niech pani pozwoli złożyć sobie ten drobny podarek na pamiątkę dwóch dni, spędzonych w Roncières.
Odmówiła. Nalegał w dalszym ciągu. Wywiązała się długa dysputa, szermierka słów i argumentów, z której nie bez trudu wyszedł jednak zwycięzcą.
Przyniesiono pierścionki, rzadkie, kosztowne, w osobnych pudełeczkach, to znów zwyklejsze, szeregiem ułożone w dużych pudłach na aksamitnej podściółce najrozmaitszych odcieni. Malarz usiadł między kobietami i z tym samym zapałem co one, zaczął oglądać pierścionki, umieszczone osobno w maleńkich pudełkach. Kładł je następnie na ciemnym aksamicie lady w dwóch osobnych grupkach — po jednej stronie odrzucone na pierwsze wejrzenie, po drugiej te, nad któremi miano się jeszcze zastanawiać.
Czas upływał niepostrzeżenie i miło na pięknem tem zajęciu, bardziej uroczem od wszystkich przyjemności świata, urozmaiconem niby jakie przedstawienie, a równocześnie podniecającem, niemal że lubieżnie działającem na serce kobiece.
Następnie porównywano, ożywiano się, aż sąd ostateczny trojga wybierających wypadł na korzyść złotego wężyka, z pięknym rubinem między drobną paszczą a wijącym się ogonem.
Olivier rozpromieniony rzekł:
— Pozostawiam paniom powóz, a sam odchodzę, bo mam jeszcze coś do załatwienia.
Anetka jednak prosiła, by wracać pieszo w dzień tak pogodny. Hrabina pozwoliła i podziękowawszy malarzowi, ruszyła z córką głównemi ulicami.
Przez pewien czas szły obok siebie w milczeniu, myślą rozkoszując się podarkami; następnie poczęły mówić o wszystkich tych klejnotach, niedawno oglądanych. Pozostał im bowiem w pamięci rodzaj lśnienia, migotania, dźwięku dyskretnego a miłego widzianych kosztowności. Szybkim krokiem szły chodnikami pełnemi tłumów, tłoczących się tu w letnie przedwieczory. Mężczyźni oglądali się za Anetką, półgłosem rzucając słowa podziwu. Po raz pierwszy od czasu żałoby, dodającej tyle blasku świeżej urodzie Anetki, hrabina ukazała się z córką na ulicy; a ten sukces uliczny, to zwracanie uwagi ogólnej, te komplimenta szeptane, ten nieuchwytny szmer podziwu, jaki wśród mężczyzn wywołuje zjawienie się pięknej kobiety, wywoływały u niej stopniowo przykry ucisk serca, jakiego doznała owego wieczoru, w swym salonie, gdy porównywano małą z jej portretem. Wbrew własnej woli, śledziła wszystkie te spojrzenia, skierowane na Anetkę, czuła je już z pewnej odległości, widziała jak musnąwszy przelotnie jej twarz, zatrzymują się z zachwytem na jasnowłosej postaci, obok niej. Odgadywała, czytała w tych oczach, szybki i niemy hołd, składany tej świeżej młodości, czarowi dopiero co rozkwitłemu, myśląc: Byłam równie piękną jak ona, jeśli nie piękniejszą. Nagle przyszedł jej na myśl Olivier i jak kiedyś w Roncières, uczuła szaloną chęć ucieczki.
Nie chciała pozostać dłużej w tej jasności dnia, w tym tłumie ludzi, widziana przez wszystkich tych mężczyzn, którzy na nią nie patrzą. Jakże dalekie a jak bliskie przecież były te dni, kiedy szukała, wyzywała wprost porównania z córką. Komu dziś, wśród tych przechodniów, przyszłoby na myśl je porównywać? Jeden może myślał o tem przed chwilą w sklepie złotnika...On? Och! jakiż ból! Czyż możliwe, by ustawicznie, nawet wbrew woli i wiedzy, nie czynił takich porównań! Niepodobna przecież, by widząc je razem, nie myślał o tem i nie przypominał sobie czasu, gdy ona sama równie piękna i świeża przychodziła do niego, pewna jego miłości!
— Tak się coś źle czuję dziecino. — Musimy wsiąść do dorożki — rzekła.
Anetka zaniepokojona, spytała:
— Co ci jest mateczko?
Och, nic zapewne. Wiesz przecież, że od śmierci babci, często miewam podobne ataki.