Spowiedź królowej/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spowiedź królowej |
Podtytuł | Królowie na wygnaniu |
Wydawca | "Rój" |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Grafika“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Rois en exil |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fryderyka spała od rana. Spała snem gorączki i znużenia, w którym zespoliły się wszystkie niedole tej wygnanej i poniżonej królowej, snem, którym wstrząsały jeszcze zgiełki i zmory dwumiesięcznego oblężenia, pełne krwawych wizyj walk, łkań, dreszczów i nerwowych paroksyzmów. Nagle zerwała się przerażona.
— Zara? Gdzie jest Zara?... krzyknęła.
Jedna z kobiet podeszła do łóżka i uspokoiła ją: Jego Królewska Wysokość hrabia Zary spał spokojnie w swym pokoju. Pani Eleonora czuwała przy nim.
— A król?
— Wyjechał koło południa hotelowym powozem.
— Czy sam?
— Nie. Jego Królewska Mość zabrał ze sobą radcę Boskowicza... Słuchając słów gwary dalmatyńskiej, posępnej i twardej, jak fala tocząca się po żwirze, królowa czuła, że rozpraszają się jej obawy: spokojny pokój hotelowy, na który ledwo zdążyła rzucić okiem, przybywszy o zmierzchu, ukazał się jej w uspakajającej i pysznej banalności, z wysokiemi zwierciadłami, z wełnistą białością, zasłon, w których cieniu milkłiwy i szybki lot jaskółek krzyżował się z wielkiemi ćmami.
— Już piąta!... Żywo, Petscha, uczesz mnie prędzej... Wstyd, żem tak długo spała.
Godzina piąta po południu, a dzień, najpiękniejszy dzień letni roku 1872, jeszcze się uśmiechał do mieszkańców Paryża. Królowa była zachwycona, skoro wyszła na balkon, długi balkon „Hotelu pod Piramidami“, prezentującego piętnaście okien, zasłoniętych różowym cwelichem, na najpiękniejszej części ulicy Rivoli, Na szerokiej jezdni, gdzie zgiełk kół łączył się z lekkim szmerem polewaczek, nieprzerwany szpaler pojazdów sunął w stronę Lasku, migocąc osiami, uprzężą, blaskiem jasnych toalet, unoszonych wirem ruchu. Następnie z tłumu stłoczonego przy złoconej kracie Tuilerjów, strwożone oczy królowej przeniosły się na promienną ciżbę białych ubiorów, blond włosów, na zabawy i uniesienia dziecięce, które skupiają się w słoneczne dni na tarasach wielkich ogrodów paryskich. Wreszcie spoczęły na daszku z liści, ogromnej zaokrąglonej kopule rozległych kasztanów, ocieniających o tej porze orkiestrę wojskową i drżących od krzyków dziecięcych i grzmotów trąb. Cierpki wstręt do życia powoli cichł w niej na widok powszechnej uciechy.
Wewnętrzne ciepło otuliło ją, jakby siatką jedwabną; policzki pobladłe od bezsenności, braków i trosk, okryły się żywym rumieńcem. Pomyślała: — Boże, jak tu pięknie!
Najnieszczęśliwsi ludzie miewają podobne chwile nieoczekiwanej i nieświadomej ulgi. Spływa na nich nie z istot ludzkich, lecz z wymownej różnorodności rzeczy. Tej królowej wydziedziczonej, wygnanej wraz z mężem i dzieckiem przez jedno z owych powstań ludu, przypominających trzęsienie ziemi, połączone z rozwieraniem się otchłani, z błyskawicami i wulkanicznemi wybuchami; tej kobiecie, której nieco niskie a jednak wyniosłe czoło zachowało ślad po jednej z najpiękniejszych koron Europy, — żadne słowo ludzkie nie mogło przynieść pociechy. Ale oto przyroda, radosna i odnowiona, objawiając się w tem wspaniałem lecie paryskiem, mającem coś z cieplarni i miękkiej świeżości krain nadrzecznych, przemówiła do niej głosem nadziei, zmartwychwstania i ukojenia. Lecz, pozwoliwszy swym nerwom odpocząć, a oczom — wchłonąć rozszerzonemi źrenicami zieleniejący widnokrąg, królowa nagle zadrżała, Z lewej strony na dole, koło bramy ogrodu, wznosił się, jak widmo, monument ze zrudziałemi kolumnami i zapadniętym dachem, oknami — pełnemi błękitu nieba, z fasadą, skroś której przeświecała perspektywa ruin, a na końcu — nawprost Sekwany — pawilon cały prawie pozłocony tym ogniem, który poczernił był żelazo balkonów. To wszystko, co zostało z pałacu Tuilerjów.
Widok ten przejął ją głębokiem wzruszeniem; wydawało się jej, że nagiem sercem uderza o te kamienie, Dziesięć lat temu, niespełna dziesięć lat — przez jakąż smutną i niemal proroczą przypadkowość znalazła się nawprost tych ruin! — mieszkała tam wraz z mężem. To było wiosną 186... roku. Zamężna od trzech miesięcy hrabina Żary przechadzała się tu wówczas, jako szczęśliwa małżonka i następczyni tronu. Wszyscy ją kochali, wszyscy przyjmowali z radością. Zwłaszcza w Tuilerjach, jakie bale, jakie uroczystości! Odnajdowała je jeszcze pod temi rumowiskami. Znów widziała ogromne i wspaniałe galerje, lśniące światłem i klejnotami, dworskie suknie falujące na obszernych schodach pomiędzy dwoma szpalerami połyskujących pancerzy, i — oto teraz ta muzyka niewidzialna, która dochodziła z ogrodu w powiewach, wydawała się jej orkiestrą Waldteufla w sali Marszałków, Czyż nie pod tę skończoną i żywą melodję tańczyła z kuzynem Maksymilianem, osiem dni przed jego wyjazdem do Meksyku? Tak, ta sama melodja. Kadryl cesarzy i królów, królowych i cesarzowych, których władne oblicza wywołał żywo w jej pamięci motyw Pięknej Heleny“... Maks, zatroskany, gryzący blond brodę, Szarlotta nawprost niego, u boku Napoleona, promieniejąca, odmieniona w radosnem poczuciu swej nowej, cesarskiej godności. Gdzież są dziś tancerze pięknego kadryla? Wszyscy umarli, lub wygnani. Żałoba po żałobie! Ruina po ruinie! Bóg odwrócił się od królów!
Więc przypomniała sobie wszystkie cierpienia od chwili, gdy śmierć starego Leopolda uwieńczyła jej skroń podwójną koroną Ilirji i Dalmacji. Córka, pierworodna, zmarła podczas uroczystości koronacyjnych wskutek jednej z owych dziwnych, nie mających nazwy chorób, powstałych z wyczerpania krwi gasnących ras. Gromnice żałobne zmieszały swój blask z iluminacjami miejskiemi w dniu pogrzebu, w katedrze nie zdążono zdjąć sztandarów. Później, poza tem wielkiem cierpieniem, poza trwogą o zdrowie wątłego syna, przybyły nowe smutki, jej tylko wiadome, ukrywane w najtajniejszym zakątku dumy kobiecej. Niestety, serce ludu nie jest wierniejsze od serca królów. Pewnego razu niewiadomo czemu ta sama Ilirja, która zgotowała im tyle solennych manifestacyj, odwróciła się od swych władców. Nastąpiły nieporozumienia, nieufność, wreszcie nienawiść, straszliwa nienawiść całej krainy, owa nienawiść, którą czuła w powietrzu, w ciszy ulic, w ironji spojrzeń, w drżeniu schylonych twarzy, która jej niepozwoliła wyglądać przez okno, i kazała ukrywać sic w głębi powozu podczas spacerów. Oh, te okrzyki śmierci pod tarasami jej zamku w Lublunie, — słyszała je jeszcze teraz, gdy spoglądała na wielki pałac królów Francji. Widziała ostatnie posiedzenie rady ministrów, bladych, struchlałych, oszalałych ze strachu, błagających króla, aby abdykował... Później ucieczka w przebraniu chłopskiem, noc w górach... wioski, jak miasta, zbuntowane, pijane wolnością... znicze radości na zgliszczach.. i łzawy wybuch rozczulenia, gdy w chatce znalazła mleko dla syna... Wreszcie nagłe postanowienie, którem natchnęła króla: zamknięcie się w wiernej jeszcze Raguzie, a w niej dwa miesiące prywacyj i strachu, oblężenie, zbombardowanie miasta, dziecię królewskie chore, prawie umierające z głodu, hańba kapitulacji ze zmęczenia, posępne wsiadanie na okręt pośród milczącego i znużonego tłumu, i — okręt francuski, który ich wiózł ku nowym niedolom, w chłód i niepewność wygnanie, podczas gdy za niemi, na zrujnowanym zamku królewskim powiewała chorągiew rzeczypospolitej iliryjskiej, nowa i triumfująca.... Ruiny Tuilerjów przywołały jej to wszystko na pamięć.
— Piękny jest Paryż, prawda? — rozległ się nagle nad jej uchem głos młody i wesoły, aczkolwiek nieco nosowy.
Król stał na balkonie, trzymając młodego księcia i pokazując mu widnokrąg zieleni, dachów i kopuł, i ruch ulicy w pięknem oświetleniu zmierzchowej pogody.
— O, tak, piękny! — odpowiedziało dziecko, wątły pięcio czy sześcioletni chłopczyk, o ostrych i wychudłych rysach, zbyt jasnych włosach, ściętych, jak po chorobie. Rozglądał się wokoło z miłym boleściwym uśmiechem, zdumiony, że nie słyszy już huku armat i odurzony radością otoczenia. Dla niego wygnanie zapowiadało się szczęśliwie. Król również nie wyglądał smutnie; z dwugodzinnego pobytu na bulwarach wrócił z twarzą podnieconą i rzeźką, odbiegającą od smutku królowej. Były to wogóle dwa odmienne typy. On — drobny, wątły o matowej cerze, czarnych ufryzowanych włosach, bladych i zbyt ruchliwych rękach, nieustannie szarpiących jasny wąs, o pięknych oczach nieco mętnych, niezdecydowanych i dziecięcych, na które patrząc mówiono: „Jaki on młody!“ aczkolwiek przekroczył trzydziestkę. Królowa, przeciwnie, zdrowa Dalmatynka o poważnym wyrazie twarzy, skąpa w geście, z nich dwojga bardziej męska, mimo przezroczystej wspaniałości cery, mimo bajecznych włosów barwy złota weneckiego, do którego Wschód, zdawało się, domieszał czerwonych i żółtych odcieni henny. Chrystjan zachowywał się powściągliwie, z zażenowaniem, jak mąż, dla którego żona się poświęciła. Zapytał łagodnie czy spała, jak się czuje po podróży. Odpowiedziała mu z uległą słodyczą, lecz w istocie myślała tylko o synu, pieściła jego policzki, nosek, śledziła za nim z niepokojem pielęgniarki.
— Ma się lepiej niż tam — rzekł półgłosem Chrystjan.
— Tak, odzyskał kolory — odpowiedziała tym samym intymnym tonem, którym się posługiwali rozmawiając o dziecku.
Chłopczyk zaś uśmiechnął się do obojga, w słodkiej pieszczocie zbliżał do siebie ich czoła, jakgdyby pojmował, że jego małe rączki stanowią jedyny łącznik między temi dwiema różnemi istotami. Na trotuarze, kilku gapiów, poinformowanych o przybyciu wygnańców, wypatrywało się pilnie w króla i królowę Ilirji, których rozsławiła bohaterska obrona Raguzy, których portrety widniały na pierwszych stronicach ilustrowanych pism. Niebawem — tak jak się ogląda gołębia na dachu lub zbiegłą papugę — przechodnie zatrzymywali się i stali z zadartą głową, nie wiedząc zresztą, o co chodzi. Utworzyło się nawprost hotelu zbiegowisko.
Powiększało się coraz bardziej, wpatrzone w tę młodą parę w ubiorach podróżnych, nad którą dziecko wznosiło swą jasną główkę, niby unoszone nadzieją i radością, jaką oboje odczuwali, zachowawszy je żywe po tak straszliwej burzy.
— Idziemy, Fryderyko? — zapytał król, stropiony uwagą tłumu.
Lecz ona, z podniesioną głową, przywykła do lekceważenia niechęci tłuszczy, odparła:
— Dlaczego? Dobrze tu na balkonie.
— Zapomniałem zupełnie... Rosen jest tu ze swym synem i synową... Pragnie cię widzieć.
Na dźwięk nazwiska tego człowieka, który wyświadczył jej tyle dobrych, lojalnych przysług, oczy królowej zapłonęły:
— Mój dzielny książę! Oczekiwałam go... rzekła.
W tej chwili ujrzała kogoś, kto naprzeciwko niej wdrapał się na podmurowanie kraty Tuilerjów pnad zgromadzeniem przygodnych widzów. Zupełnie, jak w Lublanie, gdy strzelano do jej okien, Fryderyha miała niejasne przeczucie zamachu i cofnęła się gwałtownie. Szerokie czoło, podniesiony kapelusz, włosy rozwiane na wietrze, głos spokojny i silny, zagłuszający okrzykiem: „Niech żyje król!“ pomruk tłumu — oto wszystko, co zdołała spostrzec w tym nieznanym przyjacielu, który ośmielił się we Francji republikańskiej, wobec zniszczonych Tuilerjów pozdrowić monarchów, pozbawionych korony. To symboliczne powitanie, z jakiem się już dawno nie spotykała, sprawiło na niej wrażenie jasnych ogrzewających płomieni po długim marszu na mrozie. Ogrzało ją od serca do naskórka; a żywe i błogie uczucie wzmogło się jeszcze bardziej na widok starego Rosena.
Generał książę Rosen, dawny szef wojskowego gabinetu, opuścił był Ilirję przed trzema laty, z chwilą gdy król pozbawił go stanowiska na rzecz liberała, przychylając się ku nowym ideom naprzekór tak zwanej „partji królowej“. Pewnie, mógł żywić urazę do Chrystjana, który poświęcił go na zimno, pozwolił jemu, zwycięzcy z pod Mostar, z pod Liwna, bohaterowi wielkich wojen czarnogórskich, opuścić kraj, nie żegnając się, nie wyrażając ubolewania. Wyprzedawszy swe zamki, dobra, jaskrawo zaznaczywszy protest, stary generał osiedlił się w Paryżu, ożenił syna i przez trzy długie lata płonnego oczekiwania, podsycał swój gniew przeciw niewidzianemu królowi smutkami emigracji, melancholią bezczynnego życia. A jednak na pierwszą wiadomość o przybyciu swych władców przybiegł do nich, nie zwlekając. I oto stał pośrodku salonu, wyprostowany sięgając głową niemal żyrandola i oczekiwał łaskawego przyjęcia z takiem wzruszeniem, że można było dostrzec drżenie jego długich nóg, gwałtowny oddech szerokiego i krótkiego torsu, okrytego błękitnym frakiem wojskowym. Jedynie twarz, mała krogulcza twarz, o stalowem spojrzeniu, długim nosie, i tysiącu drobnych zmarszczek skóry stwardniałej w bojach ani drgnęła, niewzruszona. Król, nie lubiący wzruszających scen, zresztą nieco zażenowany tem spotkaniem, nadrabiał tonem żartobliwej, rycerskiej serdeczności:
— Naturalnie, generale — rzekł, podchodząc doń z wyciągniętemi rękoma — to pan miał rację... Ja zbyt popuściłem cugli. Pozwoliłem się strącić i to gwałtownie.
Widząc, że stary generał zamierza ugiąć kolano, powstrzymał go ruchem pełnym godności i przycisnął do piersi. Nikt nie mógł przeszkodzić generałowi uklęknąć przed królową. Doznała osobliwego wzruszenia, czując na swej ręce muśnięcie jego wąsa.
— O, mój biedny Rosenie!... mój biedny Rosenie! — wyszeptała.
I powoli zamknęła oczy, aby nie zauważono jej łez. Lecz te wszystkie łzy, które przelała od lat wyżłobiły ślady na delikatnym jedwabiu powiek, wraz z bezsennością, trwogą, niepokojem, udrękami, które zda się, tkwią ukryte w najtajniejszych, głębinach jaźni, a jednak wypływają na powierzchnię. Na przeciąg sekundy jej piękna twarz o czystych linjach, miała wyraz znużony, umęczony. Nie uszło to uwadze starego żołnierza: „Jakże ona cierpiała!” — myślał, patrząc na nią; i aby ukryć swe wzruszenie, zwrócił się nagle w stronę syna i jego żony, stojących w drugim rogu salonu i tym samym ostrym głosem, jakim wydawał był na ulicach Lubiany rozkazy; „Baczność!... Szarżuj!...“ — rzekł:
— Koleto, Herbercie, podejdźcie przywitać swą królowe.
Książę Herbert Rosen, równie wielki, jak ojciec, o końskiej szczęce, niewinnych i lalkowatych policzkach, zbliżył się wraz z młodą żoną. Chodził z trudem, wsparty na lasce. Osiem miesięcy temu na wyścigach w Chantilly złamał był nogę i niebezpiecznie się potłukł; generał napomknął, że gdyby nie ten wypadek, który groził życiu jego syna, obaj nie omieszkaliby pośpieszyć do Raguzy.
— Pojechałabym z wami, — odezwała się księżna bohaterskim tonem, który jaskrawo odbijał od jej imienia filuternego i rozwichrzonych loków.
Królowa nie mogła się powstrzymać od uśmiechu i z serdecznością podała jej rękę. Chrystjan, szarpiąc wąsa, przyglądał się z zainteresowaniem amatora, z chciwą ciekawością tej nadmiernie ożywionej Paryżance, ślicznemu ptakowi o długich połyskujących piórkach, całej w fałdach i falbanach. Jej wdzięk i elegancja wielce się różniły od majestatycznego i zdrowego typu kobiet mu znanych. „To szczęściarz! Skądże on wziął ten klejnot? — rzekł, mimowoli zazdroszcząc przyjacielowi z lat dziecinnych, temu wielkiemu mazgajowi o wyłupiastych oczach, włosach przedzielonych i ułożonych w grzywkę po rosyjsku na niskiem czole; następnie przyszło mu na myśl, że o ile niema tego typu kobiet w Ilirji, to przecież pełno ich w Paryżu. Wygnanie wydało mu się ostatecznie dosyć znośne. Zresztą nie mogło potrwać długo. Iliryjczycy niebawem będą mieli dosyć tej rzeczypospolitej. Była to sprawa dwuch lub trzech miesięcy życia na obczyźnie, rodzaj wakacyj królewskich, które należało spędzić jak najweselej.
— Czy rozumie pan, generale — rzekł ze śmiechem — chciano mi tu już sprzedać dom. Pewien pan, Anglik, który zgłosił się dziś rano... Proponował mi kupno wspaniałego pałacu, całkowicie umeblowanego i urządzonego, wraz z końmi, powozami, srebrem, bielizną, służbą, wszystko w dwadzieścia cztery godziny w dowolnej dzielnicy.
— Znam tego Anglika, Wasza Królewska Mości, To Tom Levis, ajent obsługujący cudzoziemców...
— Tak, tak mi się wydaje... nazwisko podobnie brzmiące... Czy miał pan z nim do czynienia?
— Wszystkich cudzoziemców, przybywających do Paryża, Tom odwiedza... Ale życzę Waszej Królewskiej Mości, aby na tem skończyła się ta znajomość.
Szczególna uwaga, z jaką książę Herbert oglądał kokardy u swego obuwia, gdy mówiono o Tomie Levis, spojrzenie księżny, ukradkowo rzucone na męża, świadczyły, że wiedzą coś więcej o ajencie z ulicy Royale. Ale czy królowi mogły być potrzebne usługi Levisa. Nie pragnął domu, ani powozu. Postanowił spędzić w hotelu kilka miesięcy pobytu w Paryżu.
— Jak myślisz, Fryderyko?
— O, pewnie, że tak będzie najrozsądniej — odparła królowa, aczkolwiek w duszy nie podzielała złudzeń męża, ani jego upodobania do prowizorycznych mieszkań.
Stary Rosen wtrącił też uwagę. Nie wydawało mu się, aby życie hotelowe odpowiadało godności domu panującego Ilirji. Paryż w owym czasie pełen był wygnanych królów. Wszyscy przenieśli tu przepych swych dworów. Król Westfalji miał przepyszną rezydencję przy ulicy de Neubourg z osobnym pawilonem dla administracji. Na Polach Elizejskich pałac królowej Galicji był iście królewskim dworem. Król Palerma miał dom w Saint Mande, wielką stadninę i cały bataljon adjutantów. Nawet książę Palmy w swym małym domku w Passy był otoczony drobnym dworem. Przy stole jego zasiadało zawsze pięciu czy sześciu generałów.
— Niewątpliwie, niewątpliwie — rzekł zniecierpliwiony Chrystjan — ale to inna rzecz,,. Tamci nigdy już nie opuszczą Paryża... To pewne, nieodwołalne, podczas gdy my... A następnie z innych względów nie możemy kupić pałacu, mój drogi Rosenie... Wszystko nam zabrali, tam... Kilkaset tysięcy franków u neapolitańskich Rotszyldów i nasz biedny djadem, ocalony przez panią de Silvis w pudle od kapeluszy — oto wszystko, co nam zostało... Pomyśleć tylko, że markiza odbyła długą tułaczkę pieszo, w wagonie, na morzu, w powozie, nie wypuszczając z ręki drogocennego pudła. To śmieszne, jakże śmieszne!
I zaczął się śmiać z przebytych strapień, niczem z najzabawniejszej przygody.
Książę nie śmiał się bynajmniej. Wasza Królewska Mość, — rzekł z takiem wzruszeniem, że wystąpiły mu na twarzy wszystkie dawne zmarszczki — przed chwilą zaszczycił mnie, wyrażając ubolewanie, że tak długo byłem trzymany zdala... Dobrze więc, proszę o łaskę... Póki trwać będzie wygnanie, niech mi Wasza Królewska Mość powierzy funkcję, jakie piastowałem ongi w Lublanie... funkcje szefa gabinetu cywilnego i wojskowego.
— Widzicie go, jaki ambitny! — zawołał król.
Poczem dodał z przyjaznym akcentem:
— Ale niema już gabinetu, mój biedny generale, ani cywilnego, ani wojskowego... Królowa ma kapelana i dwie panny... Zara — guwernantkę. Ja zaś przywiozłem ze sobą Boskowicza do korespondencji i mistrza Lebeau do golenia... Na tem koniec.
— W takim razie poproszę o coś,... Czy Wasza Królewska Mość nie zechce przyjąć mego syna Herberta na adjutanta, a synowej przydzielić do osoby królowej, jako damy dworu...
— Ja się godzę, — rzekła królowa, uśmiechając się do Koletty, stropionej nową godnością.
Co się tyczy młodego księcia, to w podzięce za nominację odpowiedział swemu królowi zadowolonem rżeniem, do którego się przyzwyczaił wskutek stałego przebywania w ujeżdżalni.
— Wszystkie trzy nominacje przedstawię jutro do podpisu — wtrącił generał tonem pełnym uszanowania, ale zwięzłym, jakby dla zaznaczenia, że zaczął pełnić funkcje.
Słysząc ten głos i to zdanie, które go tak długo i tak solennie prześladowało, młody król nie mógł ukryć wyrazu zniechęcenia i nudy. Lecz wkrótce pocieszył go widok księżny, którą radość uczyniła piękniejszą, przeobraziła, jak to bywa często z temi drobnemi twarzyczkami bez wyraźnych rysów. Pomyśleć tylko! Dama dworu królowej Fryderyki, ona Kolette Sauvadon, wnuczka Sauvadona, hurtowego kupca win z Bercy! Co powiedzą przy ulicy de Varennes, Saint Dominique, w tych zazdrosnych salonach, dokąd, dzięki małżeństwu z Herbertem de Rosen, zapraszano ją na wielkie przyjęcia, ale tylko wtedy! I oto jej uboga próżna wyobraźnia zaczęła podróżować po przestworzach fantazji. Marzyła już o kartach wizytowych, które zamówi, o nowych toaletach, o sukni w kolorach narodowych Ilirji, i takichż kokardach dla koni.
— To nasz pierwszy obiad na wygnaniu — rzekł król do Rosena tonem na poły poważnym i umyślnie emfatycznym. Pragnę, aby przy naszym stole było wesoło i aby zasiedli wszyscy nasi przyjaciele.
Na widok wystraszonej miny jenerała, dodał:
— Ah, tak, prawda, etykieta... Ani słowa! Odzwyczailiśmy się od tego od czasu oblężenia i szef naszego domu będzie musiał przeprowadzić wiele reform... Jednakże chciałbym, aby się rozpoczęły nie dziś, a jutro.
W tej chwili, rozwarłszy naoścież drzwi, marszałek oznajmił, że podano do stołu. Księżna podniosła się, aby ująć rękę Christiana, atoli on wziął królową pod rękę i nie zważając na gości zaprowadził ją do jadalni. Cokolwiek się mówiło nie cały ceremonjał dworu pozostał w koszarach Raguzy.
Przejście od światła słonecznego do sztucznego raziło nieprzyjemnie. Mimo żyrandoli, kandelabrów, dwuch wielkich lamp, ustawionych na bufecie, panował półmrok, jakgdyby dzień, wypędzony przedwcześnie, pozostawił na rzeczach chwiejność zmierzchu. Ponurość tego otoczenia potęgowała zwłaszcza długość stołu, jego niewspółmierność z małą ilością biesiadników; stołu tego, licującego z wymaganiami etykiety, trzeba było szukać po całym hotelu. Król i królowa usiedli razem przy jednym końcu, nie mając nikogo ani po bokach, ani naprzeciwko. Wprawiło to w podziw małą księżnę de Rosen. W ostatnich dniach Cesarstwa, dopuszczona do obiadu w Tuilerjach widziała, jak cesarz i cesarzowa siedzieli nawprost siebie, niby nowożeńcy przy obiedzie ślubnym. A, to tak — pomyślała mała kokietka, zamykając zdecydowanym gestem wachlarz i kładąc go na stole przy rękawiczkach — „Legitymizm...“ Ta myśl przeobraziła w jej oczach ten stół, przypominający tak bardzo stoły w luksusowych hotelach między Monaco a San Remo na początku sezonu, gdy większość turystów jeszcze się nie zjechała. Ta sama pstrocizna ludzi i toalet: Chrystjan w surducie, królowa w amazonce podróżnej, Herbert i jego żona w kostjumach spacerowych, franciszkański habit kapelana królowej, ojca Alfeusza, obok uniformu generała. Nic imponującego i wzniosłego, prócz może modlitwy kapelana, błagającego o błogosławieństwo boże dla tego, pierwszego obiadu na wygnaniu.
— Quae sumus sumpturi prima die in exilio... — rzekł mnich, wyciągnąwszy ręce; i te słowa, wypowiedziane powoli, zda się przedłużały w przyszłość krótkie wakacje króla Chrystjana.
— Amen! — odpowiedział poważnym głosem wydziedziczony władca, jakgdyby dopiero w tej kościelnej łacinie odczuł tysiące zerwanych węzłów, jeszcze żywych i drgających, wleczonych — jak żywe korzenie wyrwanych drzew — przez wygnańców wszelakich czasów.
Lecz najmocniejsze wrażenia nie utrwalały się w niestałej i miękkiej duszy tego Słowianina. Ledwo usiadł, odzyskał humor i zwykły roztargniony wyraz twarzy, i zaczął mówić wiele, po francusku przez wzgląd na obecną Paryżankę — bardzo czystym językiem, ale z lekkiem seplenieniem z włoska, zresztą harmonizującem z jego śmiechem. Bohatersko komicznym tonem opowiedział kilka epizodów oblężenia: zainstalowanie dworu w koszarach, w których szczególnie cudacznie wyglądała wychowawczyni markiza Eleonora de Silvis ze swym szalem i toczkiem o zielonych piórkach. Szczęście, że ta dama jadła obiad w pokoju swego wychowanka i nie mogła słyszeć śmiechów, wywołanych dowcipami króla. Boskowicz oraz zielnik stały się z kolei przedmiotem jego kpin. Można było pomyśleć, że kpinami pragnął mścić się za powagę faktów. Radca dworu Boskowicz, drobny mężczyzna w nieokreślonym wieku, łagodny i trwożliwy, o spojrzeniu zająca, rzucanem zawsze nieco z podełba, był wielce uczonym prawnikiem, namiętnie oddającym się botanicznym studjom. W Raguzie, gdy trybunały były nieczynne — spędzał czas na zbieraniu ziół pod pociskami, w rowach fortyfikacyj: nieświadomy heroizm manjackiego umysłu zajętego, pośród straszliwego chaosu ojczyzny, wyłącznie wspaniałym coprawda zielnikiem, który wpadł później w ręce liberałów.
— Czy ty wyobrażasz sobie, mój biedny Boskowiczu — rzekł król — jakie wspaniałe ognisko rozpalą z tego ogromnego zbiorowiska suchych liści... a może rzeczpospolita z powodu swego ubóstwa postanowiła wyrabiać z twych wielkich szarych liści zapasowe płaszcze dla milicjantów.
Radca śmiał się wraz ze wszystkimi, ale jego wystraszone miny oraz „Ma che... ma che“ świadczyły o dziecięcej trwodze.
— Jaki zachwycający jest król!.. Jaki dowcipny i jakie ma oczy! — myślała mała księżna, ku której Chrystjan stale się nachylał, chcąc zmniejszyć odległość, wyznaczoną przez ceremonjał. Rozkwitała pod królewskiem spojrzeniem, bawiła się wachlarzem, wydawała lekkie okrzyki, przechylała smukłą kibić. Królowa, rozmawiająca półgłosem ze swoim sąsiadem, starym księciem, była jakgdyby izolowana. Gdy rozmawiano o oblężeniu, wtrąciła parę zdań, chwaląc odwagę króla, jego wiedzę strategiczną, poczem znowu się odosobniała. Generał informował się półgłosem o dworakach, o swych starych kolegach, szczęśliwszych od niego, którzy, poszli za swym monarchą do Raguzy. Wielu tam pozostało na witki. Przy każdem niemal nazwisku, wymienionem przez de Rosena, królowa niezmiennie odpowiadała: „Poległ!.. umarł!“, żałobnem słowem, brzmiącem jak dzwony, oo towarzyszą pogrzebom. Wszelako po powrocie do salonu, Fryderyki nieco się ożywiła; usadowiła Koletę de Rosen obok siebie na kanapie i mówiła z nią z uczuciową poufałością, którą się posługiwała, gdy pragnęła zaskarbić sobie czyjąś sympatię, a podobną do uścisku jej silnej dłoni o subtelnych palcach.
Potem znagła rzekła:
— Chodźmy zobaczyć, jak śpi Zara, księżno.
Na końcu długiego korytarza napełnionego, jak reszta apartamentu, stosami kaset, otwartych waliz, z których wyglądała bielizna, ubranie, pośród chaosu pierwszych chwil w hotelu, znajdował się pokój małego księcia.
Oświetlony był lampą z nisko opuszczonym abażurem, z pod którego światło dosięgało poziomu błękitnawych zasłon łóżka. Służąca drzemała na walizie, w białym czepku na głowie, i chustce haftowanej na różowo, która stanowi dopełnienie fryzury Dalmatynek. W pobliży stołu wychowawczyni, złożywszy głowę na łokciu, z otwartą książką na kolanach, również nie oparła się usypiającemu oddziaływaniu lektury i nawet we śnie zachowywała ten romantyczny i sentymentalny wyraz, z którego król tak bardzo sobie pokpiwał. Nie obudziło jej wejście królowej. — Atoli dzieciak przy pierwszem poruszeniu gazowej zasłony wyciągnął swe drobne piąstki i starał się rozewrzeć powieki. W kilka miesięcy przyzwyczaił się do raptownych ocknięć pośród ciemnej nocy, do szybkiego ubierania, ucieczek i wyjazdów, do nowych krajobrazów i nowych twarzy. Sen jego stracił ciągłość, nie był już ową dziesięciogodzinną podróżą w krainę marzeń, odbywaną przez dzieci przy różnym, ciągłym, prawie nieuchwytnym oddechem wpółotwartych ust.
— Dobry wieczór, mamo — rzekł pocichu. — Czy już trzeba uciekać?
W tem zrezygnowanem i wzruszającem pytaniu wyraziła się niedola dziecka, które przecierpiało i do znało nieszczęść ponad swoje siły.
— Nie, nie, mój drogi, teraz nic mi nie grozi... śpij, należy spać.
— O, tem lepiej... Wrócę więc z olbrzymem Robisterem do szklanych gór... Tam było tak dobrze.
— Te bajania madame Eleonory przewracają ci w głowie — rzekła łagodnie królowa. — Biedne dziecko! Życie jest dla ciebie tak okrutne. Bawią je tylko bajki... Należy go jednak stanowczo karmić rzeczywistością.
Nie przestając mówić, poprawiła poduszkę, uśpiła go gestem pieszczotliwym, tak jak to czyniły zwykłe mieszczki, co odrazu zmieniło wyobrażenia Kolety o majestacie królewskim. Gdy Fryderyka nachyliła się nad synem, aby go pocałować, malec zapytał, czy to łoskot morza, czy huki dział dochodzą zdala. Królowa wsłuchała się w niejasny turkot, który chwilami wywoływał drżenie szyb, potrząsał domem od piwnic do szczytów, zmniejszał się, aby znów się wzmóc, huczał wyraźnie i przeistaczał się w szmer.
— To nic... To Paryż, mój synu.. Śpij.
I ten malec, strącony z tronu, któremu opowiadano o Paryżu, jako o bezpiecznem schronieniu, zasnął spokojnie z ufnością, ukołysany szmerem miasta rewolucyj.
Gdy obie kobiety wróciły do salonu, zastały młodą, wysoką kobietę, rozmawiającą z królem. Ton poufały ich rozmowy, powaga słuchaczy stwierdzały, że była to poważna osobistość. Królowa krzyknęła głosem wzruszonym:
— Marjo!
— Fryderyko!
Jednakowy przypływ czułości rzucił je ku sobie. Na nieme zapytanie żony, Herbert wymienił nazwisko przybyłej... Była to królowa Palerma. Trochę wyższa i chudsza od swej kuzynki iliryjskiej, wydawała się o kilka lat starszą. Czarne oczy, czarne włosy, ułożone wysoko na czole, matowa cera nadawały jej wygląd Włoszki, aczkolwiek urodziła się na dworze bawarskim. Nie było w niej nic niemieckiego, poza sztywnością długiej i płaskiej kibici, poza dumnym wyrazem uśmiechu i brakiem harmonji w tualecie, charakteryzującym tamtejsze kobiety. Rozłączone przez życie, zachowały dla siebie wzajemną przyjaźń.
— Widzisz, nie mogłam się doczekać — rzekła królowa Palerma, ściskając jej ręce. — Cecco nie wrócił... przyszłam bez niego... Tak się spóźnił... Często myślałam o tobie, o was... O, te działa Raguzy, w nocy zdawało mi się, że je słyszę...
— Było to echo dział Caserty — odezwał się Chrystjan, — czyniąc aluzję do bohaterstwa Marji, wygnanej o kilka lat wcześniej.
Westchnęła:
— Ah, tak, Caserta... opuszczono nas, nas także... Co za niedola! Jakgdyby wszystkie korony nie powinny były działać solidarnie... Teraz wszystko skończone. Świat oszalał...
Potem zwracając się do Chrystjana:
— To wszystko jedno! Winszuję kuzynie... postąpił pan, jak przystoi królowi.
— Oh! — odparł, wskazując na Fryderykę — właściwym królem z nas dwojga...
Królowa gestem nakazała mu milczenie...
Skłonił się z uśmiechem:
— Chodźmy, zapalimy papierosa, Herbercie — rzekł do swego adjutanta.
I obaj wyszli na balkon.
Wieczór był ciepły i przepyszny; dzień gasnął w błękitnym blasku światła gazowego. Czarna masa kasztanów Tuileryjskich roztaczała się nad niemi, jak wachlarz, a wyżej, na niebie płonęły gwiazdy. Dzięki zielonemu tłu rozległej przestrzeni, wchłaniającej wrzawę tłumów, ulica Rivoli nie miała dusznego wyglądu ulic paryskich latem; czuło się tu ogromną cyrkulację miasta w kierunku Pól Elizejskich, słuchało się koncertów pod niebem, śród żyrandoli świateł. Rozkosze, które zima więzi za szczelnie zamkniętemi okiennicami, śpiewały swobodnie, śmiały się, biegły na spotkanie rozkoszy w kwiecistych kapeluszach, w fruwających mantylach, w sukniach z płócienka, z dekoltem, okolonym czarną wstążeczką, oświetlonym przelotnie latarnią. Kawiarnie i cukiernie mieściły się niemal na trotuarze, hucząc pobrzękiwaniem monet, wezwaniami, brzęczeniem kieliszków.
— Ten Paryż jest niezwykły — rzekł Chrystjan, puszczając w mrok kłęby dymu. — Powietrze tu jest inne, niż gdzieindziej... jest tu coś, co się pieni, oszałamia... Gdy pomyślę, że w Lublanie o tej porze wszystko jest zamknięte, śpiące, zgaszone...
Następnie głosem wesołym:
— Panie adjutancie, spodziewam się, że zaczniemy wtajemniczać się w rozkosze paryskie... wydaje mi się, że jesteś doskonale obeznany...
— A jakże, sire, — odpowiedział Herbert, rżąc z połechtanej dumy — w klubie, w Operze, wszędzie zwą mnie królem dandysów.
I podczas gdy król kazał sobie wyjaśnić sens tego nieznanego mu wyrazu, obie królowe, które, aby swobodniej ze sobą porozmawiać, udały się do pokoju Fryderyki, zwierzały się sobie szeptem, dochodzącym przez pół otwarte zasłony.
W salonie zaś rozprawiali półgłosem stary książę i ojciec Alfeusz.
— Miał rację — rzekł kapelan — to ona jest królem... Właściwym królem... Gdyby pan ją widział na koniu we dnie i w nocy, objeżdżającą pozycję... W forcie Świętego Anioła pod deszczem pocisków, dwa razy objechała pagórki, aby zagrzać do walki serca żołnierzy, wyniosła i wyprostowana, ze szpicrutą w garści, jak za dobrych czasów’ w swej rezydencji. Trzeba było widzieć naszych marynarzy... Tymczasem on wałęsał się Bóg wie gdzie! Odważny, na honor, taki sam odważny, jak ona, ale bez zapału, bez wiary...
Mnich uniósł się, wydłużony długim habitem, i książę musiał go uspokoić:
— Spokojnie, ojcze Alfeuszu... Chodźmy, chodźmy, — lękał się bowiem, że usłyszy ich Koleta.
Została z radcą Boskowiczem, który bawił ją rozmową o ziołach, mieszając terminy naukowe z drobiazgowemi detalami swoich wykładów botaniki. Jego konwersacja upodobniła się do zasuszonej i zakurzonej rośliny w bibljotece wiejskiej. Cóż z tego! Wielkość tak potężnie przyciąga, atmosfera, jaką roztacza, tak mocno i tak słodko oszałamia pewne żądne jej natury, że młoda księżna, owa księżna Koleta z balów high-lifu, wyścigów, premjer, zawsze przodująca bawiącemu się Paryżowi, słuchając jałowych nomenklatur radcy, zachowywała na twarzy swój najpiękniejszy uśmiech. Wystarczała świadomość, że dwie królowe zwierzają się sobie w sąsiednim pokoju że król rozmawia przy oknie, aby ten banalny pokój hotelowy wypełnił się wielkością i smutnym majestatem, owym majestatem, który unosił się melancholijnie w obszernych komnatach Wersalu o froterowanych posadzkach, świecących, jak lustra. Zostałaby tu w zachwyceniu do północy, i nie poruszyłaby się, nie znudziła. Intrygowała ją jedynie długa rozmowa męża z królem. Jakie to poważne sprawy roztrząsali? Jakież wielkie plany wskrzeszenia monarchji? Jej ciekawość wzmogła się, gdy wrócili do salonu, obaj ożywieni, o błyszczących i zdecydowanych spojrzeniach.
— Wychodzę z Jego Królewską Mością — rzekł do niej szeptem Herbert — ojciec cię odprowadzi.
Król podszedł do nich:
— Nie weźmie mi pani tego za złe, księżno — rzekł. — Mąż rozpoczął służbę.
— Wszystkie chwile naszego życia należą do naszych władców — odpowiedziała Koleta, przeświadczona, że chodzi o jakąś ważną i tajemniczą wyprawę, o tajne zebranie spiskowców. O, gdybyż to ona mogła im towarzyszyć!
Chrystjan podszedł do drzwi pokoju królowej, ale nie wszedł:
— Płaczą — rzekł do Herberta. — Do widzenia, nie wejdę.
Na ulicy opanował go szał radości i ulgi. Miał przy sobie adjutanta i szedł z cygarem w ustach, zapalonem jeszcze w przedsionku hotelu.
— Jak to przyjemnie chodzić samemu w ciżbie ludzkiej, rozpychać się w szeregu, jak inni, być panem swych słów, swych ruchów i odwracać się za ładną dziewczynką, nie gorsząc tem Europy... To są dobrodziejstwa wygnania... Gdy byłem tu przed ośmiu laty, widziałem Paryż jedynie przez okna Tuileriów, z wyżyny galowych pojazdów... Tym razem chcę wszystko poznać, wszędzie być... Sapristi! Nie pomyślałem o tem, że każę ci chodzić i chodzić, a ty wszak kulejesz, mój biedny Herbercie... Poczekaj, zatrzymamy powóz.
Książę usiłował protestować. Noga nie sprawiała mu żadnego bólu. Czuł się na siłach odbyć przechadzkę. Lecz Chrystjan nie zgodził się:
— Nie, nie, nie chcę, aby mój przewodnik był zmaltretowany już pierwszego wieczoru.
Zatrzymał dorożkarza, który jechał w stronę placu de la Concorde, turkocąc wykręconemi resorami i okładając biczem kościsty kręgosłup zwierzęcia, wskoczył lekko i, zacierając ręce z uciechy dziecięcej, usadowił się na starem błękitnem suknie poduszek.
— Dokąd jedziemy, książę-panie? — zapytał dorożkarz, nie podejrzewając wcale, że oddaje tu należny hołd.
A Chrystjan, król Ilirji odpowiedział triumfującym głosem wyzwolonego sztubaka:
— Do „Mabille!“