Spowiedź królowej/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spowiedź królowej |
Podtytuł | Królowie na wygnaniu |
Wydawca | "Rój" |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Grafika“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Rois en exil |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwaj mnisi o głowach strzyżonych i obnażonych pod ostrym deszczem grudniowym, co mżył i drobnemi igłami pokrywał habity opatrzone sznurkiem i zaokrąglonym kapturem zakonu św. Franciszka, szybkiemi krokami schodzili po pochyłości ulicy Monsieur le Prince. Pośród przeobrażeń dzielnicy łacińskiej, pośród obszernych wyłomów, którędy uszła oryginalność, wspomnienia starego Paryża, ulica Monsieur le Prince zachowała swą fizjonomję szkolnej ulicy. Wystawy księgarskie, mleczarnie, garkuchnie, sklepy tandeciarskie, „kupno i sprzedaż złota i srebra“ ciągną się stąd aż do wzgórza świętej Genowefy. Tu o każdej porze dnia roi się od studentów: nie są to bynajmniej studenci Gavarniego o długich włosach, wymykających się z pod wełnianego beretu, lecz przyszli adwokaci w zimowych paltach, w rękawiczkach, starannie ubrani z ogromnemi tekami skórzanemi pod pachą, i już z zimnemi i przebiegłemi minami ludzi interesu; albo przyszli lekarze, o nieco swobodniejszym kroku, czerpiący z ludzkiej, materjalnej strony swych studjów ekspansywność życia fizycznego, jakgdyby w nagrodę za nieustanne obcowanie ze śmiercią.
O tej wczesnej godzinie dziewczęta w peniuarach i pantoflach, o oczach obrzękłych z bezsenności, przebiegały ulicę po mleko, jedne — uśmiechnięte i mknące truchtem pod deszczem, inne — naodwrót dostojne, kołyszące blaszankami i wlokące swoje wychodzone trzewiki i wynoszone gałgany z majestatyczną obojętnością królowych feeryj; a ponieważ wbrew paltom zimowym i skórzanym tekom serca dwudziestolatków mają dwadzieścia lat, więc studenci uśmiechali się do ślicznotek. „Stój, Lea“. „Dzień dobry, Klementyno“. Obwoływano się, wyznaczano sobie spotkania na wieczór: „W Medicis“ albo „w Louis XIII“; i znienacka w odpowiedzi na jakiś zbyt żywy albo źle zrozumiany madrygał, rozlegał się okrzyk oburzonej i zaskoczonej dziewczyny w uświęconej tu formie: „Zmykajże pan, zuchwalcze!“. Obaj mnisi musieli się przedzierać przez ten tłum młodzieży, zwracający na nich uwagę, kpiący — ale za plecami, albowiem jeden z Franciszkanów, chudy, czarny i suchy, jak chleb świętojański, o najeżonych groźnie brwiach, miał straszny wygląd korsarza w swym habicie, ściągniętym sznurem i zaznaczającym wyraźnie biodra oraz mięśnie atlety, Ani on, ani jego towarzysz nie zwracali na pozór uwagi na ulicę, którą przemierzali wielkiemi krokami, wpatrzeni nieruchomo przed siebie, w cel, do którego dążyli. Zanim doszli do obszernych schodów, wiodących do budynków wydziału medycznego, starszy rzekł do swego towarzysza:
— To tu.
Wznosił się dom hotelowy, którego ganek mieścił się między sklepem z gazetami, wypełnionym broszurami, piosenkami za dwa sous, kolorowemi malowankami, gdzie groteskowy kapelusz Bazylego powtarzał się w mnóstwie póz, a piwiarnią w suterynie, noszącą na szyldzie kawę „Brasserie du Rialto“, prawdopodobnie dlatego, że usługiwały dziewczyny w uczesaniu weneckiem.
— Czy pan Elizeusz wyszedł? — zapytał jeden z ojców w biurze hotelu, mieszczącem się na pierwszem piętrze.
Otyła kobieta, która zapewne służyła w wielu hotelach, zanim dorobiła się własnego, odpowiedziała leniwie, nie radząc się nawet rzędu kluczy, smutnie wiszących na tablicy:
— Wyszedł o tej porze! Raczej trzeba zapytać, czy już wrócił!
Ujrzawszy habit, zmieniła ton i wskazała pokój Elizeusza Merauta:
— Nr. trzydziesty szósty, na piątem piętrze, w głębi korytarza.
Franciszkanie weszli na górę. Przechodzili przez wąskie korytarze, zawalone zabłoconem obuwiem, pantoflami na wysokich obcasach, szaremi, bronzowemi, fantazyjnemi, luksusowemu nędznemi zdradzającemi obyczaje lokatorów; nie zważali na nic, zamiatając pył swemi długiem! sukniami, krzyżami wielkich szkaplerzy; ledwie zerknęli, gdy jakaś ładna dziewczyna o łobuzerskiej minie, w różowej sukience, z obnażoną szyją i ramionami, w palcie męskim, przechyliła się przez poręcz na trzeciem piętrze, aby krzyknąć coś ochrypłym głosem do chłopca, stojącego na dole. Obaj ojcowie zamienili porozumiewawcze spojrzenie.
— Jeśli to taki człowiek, jak pan mówił — szepnął korsarz z akcentem cudzoziemskim — to obrał sobie dziwne środowisko.
Drugi, starszy o inteligentnej i subtelnej twarzy odpowiedział z miękkim uśmiechem, pełnym przebiegłości i pobłażliwości kapłańskiej:
— Święty Paweł wśród pogan!
Przybywszy na piąte piętro, ojcowie przez chwilę stali zakłopotani. Pod niskiem i ciemnem sklepieniem trudno było rozpoznać numery. Kilkoro drzwi zdobiły wizytówki w rodzaju „M-elle Alice”, bez bliższego oznaczenia profesji, co zresztą było zbyteczne, ponieważ w tym domu było wiele konkurentek tego samego zawodu; i oto można było widzieć poczciwych ojców, kołatających do drzwi jednej z tych pań!
— Trzeba go wezwać, na honor! — rzekł mnich o czarnych brwiach i głosem, który długo rozbrzmiewał w hotelu, zawołał:
— Panie Méraut!
Niemniej potężna i donośna była odpowiedź, która rozległa się z pokoju w głębi korytarza. Wyjrzawszy, gospodarz zawołał wesoło:
— To ojciec Melchior?... Nie mam szczęścia... Myślałem, że przyniesiono list pieniężny... Wejdźcie wielebni ojcowie, bądźcie pozdrowieni... Siadajcie, jeśli będziecie mogli.
Istotnie na każdym meblu leżały stosy książek, pism, przesłaniając brudną konwencjonalność pokojów umeblowanych osiemnastorzędnej kategorji, wypłowiały kwadrat, połamaną kanapkę, wieczny sekretarzyk empire i trzy krzesła obite wytartym aksamitem. Na łóżku druki zmieszane z ubiorami, pliki korekt, pokreślone kolorowemi ołówkami. To nędzne wnętrze pracownika umysłowego, ten kominek bez węgla, zakurzona nagość muru były oświetlone światłem z sąsiedniego dachu, odblaskiem deszczowego nieba na mokrych łupkach; i wielkie czoło Mérauta, jego twarz żółciowa i potężna rozjaśniła się blaskiem smutnej inteligencji, wyróżniającej pewne twarze, które spotykać można tylko w Paryżu.
— Zawsze ta sama nora, jak widzicie, ojcze Melchjorze!... Cóż pan chce? Przybywszy do Paryża, osiedliłem się tutaj, osiemnaście lat temu. Odtąd nie ruszałem się już... Tyle marzeń, tyle nadziei zakopanych we wszystkich kątach... myśli, które odnajduję pod starym kurzem... Jestem pewny, że jeśli opuszczę tę biedną komórkę, zostawię tu najlepszą część swej jaźni. To też wyjeżdżając, zachowałem dla siebie ten pokój.
— Nawiązując do tego, jakże tam było z pańską podróżą? — rzekł ojciec Melchjor, zerkając na swego towarzysza. — Sądziłem, że pan na dłużej wyjechał... Co się stało? Misja panu nie odpowiadała?
— O jeśli mamy mówić o misji — odparł Méraut, potrząsając grzywą — niepodobna znaleźć lepszej... Pensja ministra pełnomocnego, mieszkaniu w pałacu, konie, karety, służba... Wszyscy uprzejmi dla mnie, cesarz, cesarzowa, arcyksiążęta... Mimo to, byłem znudzony. Brakowało mi Paryża, zwłaszcza dzielnicy łacińskiej, powietrza, którem się oddycha, lekkiego, wibrującego, odmładzającego... Galerje Odeonu, świeże książki, czytane na stojąco, stronice podnoszone dwoma palcami... albo polowania u bukinistów, tych bukinistów, skupionych na wybrzeżu, stanowiących szaniec studjującego Paryża wobec próżności i egoizmu innego Paryża.... A następnie, to nie jest wszystko — głos jego stał się poważniejszy — zna pan moje poglądy, ojcze Melchjorze. Wiecie do czego zmierzałem, przyjmując tę posadę... Chciałem z tego małego człowieka uczynić króla, jakiego się już więcej nie widzi; wychować go, ukształtować, ulepić go ku tej wielkiej roli, która ich wszystkich przerasta, miażdży, jak owe średniowieczne zbroje, wystawione w starych zbrojowniach, aby poniżały nasze ramiona i zbyt wąskie torsy... Ach! tak... liberałowie, moi drodzy, reformatorzy, ludzie postępu i nowych idej — oto, co znalazłem na dworze X“. Straszliwe mieszczuchy, którzy nie rozumieją, że jeżeli monarchja jest skazana na zagładę, lepiej, aby zginęła w walce, owinięta w chorągiew, niżby miała skończyć na starczym fotelu, zepchnięta przez jakiś parlament... Po pierwszej lekcji rozległy się krzyki w pałacu... Skąd on się wziął? Czego chce od nas ten barbarzyńca? Zaczęto mnie prosię gorąco, abym nie odstępował od zwyczajnego zadania pedagoga... Skoro zdałem sobie z tego sprawę, schwyciłem kapelusz i do widzenia, Wasza Królewska Mości!...
Mówił głosem silnym i pełnym, którego południowy akcent rozbrzmiewał metalowemi akordami. W miarę mówienia, zmieniał się wyraz jego twarzy. Głowa — w spoczynku ogromna i brzydka, o wielkiem czole, na którem leżały w nieporządku czarne włosy z szeroką siwą grzywą, o niekształtnymi nosie, gwałtownych ustach, których nie zakrywał zarost i skórze odznaczającej się pęknięciami, żarem i nieurodzajnością wulkanicznej ziemi, — to głowa ożywiła się wspaniale w porywie namiętności.
Wyobraźcie sobie rozdarcie zasłony, czarną zasłonę, która się podnosi z przed grzejącego i radosnego ogniska. Rozwinięcie elokwencji, złączonej z kącikami oczu, nosa, warg, roznoszonej przez krew, płynącej z serca po całej twarzy skażonej wszystkiemu nadużyciami i bezsennością. Pejzaże Langwedocji, ojczyzny Mérauta, obłupanej, jałowej, z szarzyzną swych zakurzonych drzew oliwnych pod tęczowemi zachodami bezlitosnego słońca, posiadają podobnie wspaniałe płomienistości, zmieszane z teoretycznemi cieniami, które wydają się rozkładem promienia, powolnym i stopniowym skonem tęczy.
— A więc ma pan dosyć wielkości? — odezwał się stary mnich głuchym, przymilającym głosem, który bardzo kontrastował z poprzedzającym wybuchem krasomóstwa.
— Pewnie — odpowiedział energicznie zagadnięty.
— A jednak nie wszyscy królowie są do siebie podobni. Znam jednego, któremu pańskie przekonania...
— Nie, nie, ojcze Melchjorze... Z tem koniec. Nie spróbowałbym po raz drugi... Obawiam się, że przyglądając się zbliska królom, zatracę lojalność.
Po chwili milczenia chytry kapłan podjął swą myśl z innej strony:
— Sześciomiesięczna nieobecność musiała pan« bardzo zaszkodzić?
— Bynajmniej, nie bardzo... Przedewszystkiem, wuj Sauvadon dochował mi wierności... wie pan, Sauvadon, mój bogacz z Bercey. Ponieważ spotyka elitę u swej bratanicy, księżny do Rosen i pragnie wtrącać się do rozmów, więc udzielam mu trzy razy tygodniowo, jak to on nazywa, „poglądów na rzeczy“. Jest zachwycająco naiwny i ufny ten dzielny człowiek. „Panie Méraut, co powinienem myśleć o tej książce?“ — „Szkaradna“. — „A jednak zdaje mi się... słyszałem, jak mówiono kiedyś u księżny“... „Jeśli pan ma własne zdanie, to moja obecność jest tu niepotrzebna“. — „Ale nie, ależ nic, mój drogi Méraut... Pan wie, że ja nie mam własnego zdania“... To fakt niewątpliwy, że nie posiada żadnych poglądów i z zamkniętemi oczyma przyjmuje wszystko, co mu wbijano do głowy... Jestem jego myślącą treścią... Od czasu, jak wyjechałem, przestał mówić z braku idej... trzeba było widzieć, jak się na mnie rzucił, skoro tylko wróciłem!... Mam pozatem dwuch Włochów, udzielam im lekcyj prawa politycznego... A następnie mam zawsze parę dodatkowych źródeł... A więc teraz kończę „Historję oblężenia Raguzy“ według autentycznych źródeł... Niewiele tam pracy mego pióra, prócz ostatniego rozdziału, z którego jestem wielce zadowolony... Robię właśnie korektę... Chcecie, abym przeczytał?... Nazywam to „Europą bez królów“!
W miarę czytania ożywiał się i wzruszał do łez. Tymczasem wraz z przebudzeniem hotelu zaczęły się rozlegać wokoło śmiechy młodzieży, głośne przejawy wesołości, zmieszane z pobrzękiwaniem talerzy i szklanek i dźwiękami starego pianina, grającego jakąś karczemną piosenkę. Przedziwny kontrast, ledwo dostrzegany przez mnichów, z zachwytem wsłuchanych w potężną i brutalną apologję monarchji; zwłaszcza wyższy, kipiąc cały, tupał, wydawał okrzyki entuzjazmu, wykonywał energiczne gesty, przyciskał ręce do piersi, omal ich nie druzgocąc. Po odczytaniu, podniósł się, przemierzył pokój wielkemi krokami, żywo gestykulując i mówiąc:
— Tak, właśnie... oto prawdy... prawo boże, prawowite, absolutnie...
— Bez parlamentu, bez adwokatów!... Na stos całą zgraję!
I spojrzenie jego iskrzyło się i pałało, jak chróst świętej Hermandady. Ojciec Melchjor spokojniejszy winszował Merautowi:
— Mam nadzieję, że pan podpisze tę książkę.
— Bynajmniej... Wie pan, ojcze Melchjorze, że moją ambicję stanowią moje idee. Książka będzie opłacona — to wuj Sauvadon wystarał się o tę gratkę; — lecz napisałbym ją za nic, z własnego upodobania. Tak pięknie jest notować roczniki owej agonji monarchji; słuchać, jak oddech starego świata drga i umiera w tych wyczerpanych monarchjach... W każdym razie — oto upadły król, który wszystkim dał dumną nauczkę... Bohater z tego Chrystjana... W tych notatkach z dnia na dzień znajduje się opowieść o przechadzce pod bombami, w forcie Świętego Anioła... To szalona pałka!
Jeden z ojców opuścił głowę. Lepiej od kogokolwiek wiedział, co myśleć o tej heroicznej manifestacji i o bardziej nawet heroicznem kłamstwie... Lecz obca wola, silniejsza od jego własnej nakazała mu milczenie. Porozumiał się tylko spojrzeniem ze swym towarzyszem, który naraz podnosząc się, rzekł do Mérauta:
— Otóż w sprawie syna tego bohatera przychodzę do pana... w towarzystwie ojca Alfeusza, jałmużnika dworu Ilirji...
Czy chciałby się pan podjąć wychowania królewskiego dziecka?
— Nie będzie pan miał u nas ani pałacu, ani wielkich karet, — odezwał się z melancholią ojciec Alfeusz... — ani szczodrobliwości cesarskiej dworu X... Będzie pan służył władcom osamotnionym i zubożałym na wygnaniu, które trwa już rok, a może potrwać jeszcze dłużej... Idee pana są naszemi ideami... Król wprawdzie miał trochę zachcianek liberalnych, ale poznał ich czczość po upadku... królowa, to uosobienie wzniosłości... zobaczy pan.
— Kiedy? — zapytał Elizeusz Méraut, znowu ogarnięty pragnieniem kształtowania króla według swego pomysłu.
I odrazu ustalono rychłe spotkanie... Gdy Elizeusz Meraut myślał o dzieciństwie — myślał o tem często, ponieważ skupiły się w niem wszystkie silne wrażenia jego życia — oto, co widział zawsze: wielki pokój o trzech oknach, zalanych światłem i zajętych przez krosna, wyciągające swoje oczka pod światło ku zewnętrznej perspektywie, skłębieniu dachów i domów, których okna były podobnież zastawione warsztatami tkackiemi i dwoma pracownikami, naprzemian wykorzystującymi swe ruchy przy wątku, niczem pianiści, grający na cztery ręce. Między temi domami małe ogródki zaułków wspinały się po bokach, ogródki Południa, spalone i białe, suche i pozbawione powietrza, pełne grubego zielska, gdzie wysokie słoneczniki wyciągnięte w stronę zachodu z chorobliwym wyrazem koron szukających słońca, roztaczały ckliwy zapach dojrzewających ziaren, zapach, który po trzydziestu przeszło latach Elizeusz czuł jeszcze w nozdrzach, gdy myślał o swej dzielnicy. Nad życiem tej dzielnicy robotniczej, brzęczącej jak ul — panowało wzgórze kamieniste i parę starych porzuconych młynów wietrznych, niegdyś żywicieli miasta, które zostały zachowane dzięki swym zasługom i wystawiały szkielety skrzydeł, jak ogromne połamane reje. Pod opieką tych starych młynów zachowały się obyczaje i tradycje innych czasów. Cała ta duża wieś — nazywano ten zakątek przedmieściem Rey, — była, jest jeszcze płomiennie rojalistyczna, w każdej pracowni wisi na ścianie nadęty, różowy, blondyn o długich kędzierzawych włosach, ten, którego obywatele tutejsi nazywali poufale „lou Goi“ (kulawy). Ojciec Elizeusza pod tą ramą zawiesił drugą, mniejszą, zawierającą arkusik z pieczęcią z różowego wosku, z dwoma słowami „Fides, Spes“, dookoła krzyża św. Andrzeja. Ze swego miejsca, puszczając w ruch czółenko tkackie, majster Méraut oglądał portret i czytał dewizę „wiara... nadzieja...“ I jego szeroka twarz o rysach rzeźbionych, jakby ze starych medali z czasów Antonjusza, o orlim nosie i zaokrąglonych konturach owych Burbonów, których tak kochał, nadymała się i czerwieniła z silnego wzruszenia.
Był to majster Méraut, straszliwy człowiek, gwałtowny i despotyczny, który mając zwyczaj zagłuszać zgiełk warsztatu, miał w głosie coś przypominającego pioruny. Żona jego, wręcz przeciwnie, przygnębiona i nieśmiała, przepełniona owemi tradycjami poddaństwa, które czynią z kobiet Południa istne niewolnice Wschodu, zawsze milczała, W tem otoczeniu wyrastał Elizeusz, wychowywany mniej surowo, niż obaj jago bracia, ponieważ był najmłodszy i najbardziej pieszczony. Zamiast usadowić go od dziesiątego roku życia przy czółenku, pozwolono korzystać z tej dobrej wolności, niezbędnej w dzieciństwie. Korzystał z niej w pełni: całemi dniami uganiał się na placu i staczał boje na wzgórzu w walce białych z czerwonymi, katolików z hugonotami. W tej części Langwedocji ludzie tkwią jeszcze w owych nienawiściach. Dzieci dzieliły się na dwa obozy; każda partja wybierała jeden z młynów, których kamienie służyły za pociski, padały zniewagi, świszczały proce. Długie godziny trwały oblężenia homeryckie, kończące się tragicznie, krwawą rysą na któremś dziesięcioletniem czole lub jedną z owych blizn dzieciństwa, ukrytą pod wichurą jedwabistych włosów, co to zostają na całe życie. Elizeusz pokazywał je, będąc dorosłym mężczyzną, na skroni i na wargach.
O, te wiatraki! Matka złorzeczyła im, gdy dzieciak wracał wieczorem cały we krwi i w strzępach. Ojciec gromił go dla pozoru, z przyzwyczajenia, zresztą, aby użyć do czegoś swego gromiącego głosu; lecz przy stole kazał sobie opowiadać perypetje walki i imiona walczących:
— Tholozan!... Tholozan!... Jeszcze to plemię istnieje!.,. Ach, ten łajdak. Ojca jego miałem w 1815 roku na muszce swej strzelby, powinienem był spuścić kurek.
Następowała długa opowieść w gwarze langwedockiej, obrazowa i brutalna, która nie pomijała ani jednego frazesu, ani jednej sylaby. Opowieść z czasów, gdy mistrz Meraut zaciągnął się do oddziałów księcia d‘Angouleme, wielkiego jenerała, świętego...
Te opowieści, stokrotnie słyszane, lecz modulowane w zależności od werwy ojcowskiej utrwaliły się w duszy Elizeusza równie silnie jak pręgi na jego twarzy. Żył legendą rojalistyczną, której rocznicą był dzień św. Henryka, 21 stycznia, dzień czczenia książąt męczenników, błogosławiących tłumy rękami biskupów, nieuległych księżniczek, ściganych, zdradzanych, chwytanych w kryjówkach za kominkami starych bretońskich gospod. I aby złagodzić ten smutny szereg żałob i wygnań, dzieje o „kurze w garnku“ i piosenka o „Vert-Galant“ wskrzeszały humor starej Francji. To marsyljanka przedmieście Rey — ta piosenka o „Vert-Galant“. Gdy niedzielą po nieszporach, przy stole, z trudem umocowanym na pochyłości ogródka, państwo Méraut spożywali obiad „na świeżem powietrzu“, jak mawiano, w dusznej atmosferze, następującej po dniu letnim, gdy upał, skupiony w ziemi czy w tynku murów, rozprzestrzenił się, mocniejszy i niezdrowszy od żaru słonecznego, gdy stary tkacz zwiastował głosem znanym w sąsiedztwie: „Niech żyje Henryk Czwarty! niech żyje król waleczny!“, wszystko dokoła milkło. Słyszano jedynie suche trzaskanie trzciny ogrodzenia, wrzaskliwe ćwierkanie spóźnionego świerszcza i starą pieśń królewską, rozwijającą się w takt pawany z sztywnością bufiastych pludrów i krynolin. Refren śpiewano chórem: „Zdrowie naszego króla“. Zwrotka „uszczęśliwi mnie i ciebie“ zawsze śmieszyła Elizeusza i jego braci. Śpiewał ją, potrącając się, pchając, co zawsze ściągało na nich gniew ojca; w każdym razie drobnostka ta nie przerywała pieśni i oto rozlegała się wśród razów, śmiechów i łkań jak kantyczka opętanych nad grobem djakona Parysa.
Nieustannie wspominane w uroczystościach rodzinnych, to imię króla, niezależnie od prestige, które miało w bajkach o wróżkach i w opowieściach dla dzieci, posiadało dlań zażyłość i poufałość. Podniecały to uczucie tajemnicze listy, pisane na papierze wełnistym, przybywające z Frohsdorfu dwa czy trzy razy rocznie do wszystkich mieszkańców dzielnicy, autografy o subtelnem piśmie, w których król wzywał swój lud do cierpliwości... W takie dni majster Méraut puszczał czółenko silniej, niż zazwyczaj.
Wieczorami, zamknąwszy szczelnie drzwi, brał się do czytania cyrkularza, zawsze tej samej łagodnej proklamacji o słowach nieokreślonych, jak nadzieja: „Francuzi, tamci oszukują siebie i was“. I zawsze ta sama pieczęć: „Fides spes“. O! biedni ludzie, nie brakło im wiary ani nadziei.
— Kiedy król powróci — mawiał majster Méraut — kupię sobie wygodny fotel. — Kiedy król powróci, zmienię papierowe obicie pokoju.
Później, po podróży do Frohsdorfu, formula była zmieniona:
— Gdy miałem zaszczyt ujrzeć króla — mówił przy każdej okazji.
Poczciwiec w istocie rzeczy odbył tę pielgrzymkę, będącą dla robotnika z miasteczka wielką ofiarą czasu i pieniędzy. Nigdy żaden Hadżi nie wracał chyba z Mekki tak zachwycony. Spotkanie było wszakże krótkie. Na audjencjach pretendent zwykł mówić: „Ah, otóż i pan...“ i nikt nie mógł się zdobyć na odpowiedź, zwłaszcza Méraut, którego wzruszenie ścisnęło za gardło i oczy zamgliło łzami, tak, że nie widział nawet wyraźnie rysów swego bóstwa. Za to przy wyjeździe książę d’Athis, sekretarz przyboczny, rozpytywał go długo o stan umysłów we Francji; można sobie wyobrazić, co odpowiadał egzaltowany tkacz, który nigdy nie opuścił swej mieściny.
— Niech przybędzie nasz Henryk, niech przybędzie co rychlej — naród się niecierpliwi...
Książę d‘Athis, zachwycony odpowiedzią, podziękował serdecznie i znienacka zagadnął:
— Ma pan dzieci, majstrze Méraut?
— Trójkę, książę panie.
— Chłopaki?
— Tak... troje dzieci... — powtórzył stary majster (gdyż w pojęciach tego ludu dziewczęta nie uchodziły za dzieci).
— Dobrze... Zanotuję to sobie... Jego Królewska Mość przypomni sobie o tem, gdy nadejdzie pora.
Książę wyjął swój notes i „kra... kra...“. Owe „kra... kra...“, którem majster zobrazował gest protektora, zapisującego imiona trzech synów, było nieodjemną częścią kolektywnego opowiadania w rocznikach rodzinnych, wzruszających niezmiennością najdrobniejszych szczegółów. Odtąd podczas bezrobocia, gdy matka martwiła się złym wyglądem męża i wyczerpywaniem się małych rezerw małżeństwa, to „kra... kra“ odpowiadało na wszystkie jej lękliwie wyrażone niepokoje co do przyszłości dzieci:
— Bądźże spokojna.... książę d‘Athis zapisał imiona.
Zapaławszy nagłą ambicją w stosunku do synów, stary tkacz, który widział, że starsi synowie bezpowrotnie wstąpili na ścieżkę ojcowską, skupił na Elizeuszu wszystkie swe nadzieje i całe pragnienie wielkości. Wysłano go do „instytucji Papcia“, założonej przez jednego z uciekinierów hiszpańskich, od których zaroiło się w miastach Południa po kapitulacji Marotta. Mieściła się w głębi dzielnicy Jatek, w spleśniałym opuszczonym domku pod osłoną katedry, jak o tem świadczyły małe zielonkawe okienka i głębokie szczeliny w murach. Aby dojść doń, trzeba było przejść przez ciąg sklepów, najeżonych kratami gdzie wisiały ogromne ćwiartki, otoczone niezdrowym szmerem, gęstwą wąskich ulic o bruku zawsze lepkim i czerwonym od odpadków zwierzęcych, W późniejszych latach Elizeuszowi wydawało się, że przeżył swoje dzieciństwo w wiekach średnich, pod dyscypliną straszliwego fanatyka, którego łacina na „us“ rozlegała się w brudnej i czarnej klasie między błogosławieństwami czy przystępami gniewu przylegającej dzwonnicy. Ten mały Papel — ogromna, oleista twarz, ocieniona brudnym białym beretem, wciągniętym aż na oczy w celu ukrycia wzdętej sinej żyły, przepoławiającej czoło od brwi aż do linji włosów — przypominał karła z obrazów Velasqueza, różniących się tylko połyskującemi tunikami i mroczną polewą czasu. Brutalny i okrutny, lecz pod obszemem czołem przechowujący zdumiewający magazyn idej, żywą i błyskotliwą encyklopedję zamkniętą, rzec można, na zaworę uporczywego rojalizmu, uosobioną w dziwnej żyle na czole.
Mówiono w mieście, że pod nazwiskiem Papel ukrywało się inne, bardziej rozgłośne, pewnego cabecilla don Carlosa, znanego z okrutnego urozmaicania sposobów walki i śmierci. Tu, niedaleko granicy hiszpańskiej, jego haniebna sława krępowała go i kazała żyć anonimowo. Ile było prawdy w tych gadkach? Podczas długich lat, spędzonych ze swym mistrzem, Elizeusz, mimo, że był jego towarzyszem, nie słyszał, ani nie widział nic takiego, coby go umocniło w posądzeniach. Atoli, gdy wyrósł, gdy po skończeniu studjów okazało się, że dzielnica Rey jest zbyt wąska dla jego laurów, dyplomów i ambicyj ojcowskich, gdy miano go wysłać do Paryża, Papel dał mu sporo listów polecających do szefów rojalistycznych, listów, opieczętowanych tajemniczemi herbami, które zda się potwierdzały legendę o zamaskowanym cabecillu.
Majster Méraut pragnął tej podróży, ponieważ zaczynał uważać, że powrót króla opóźnia się znacznie, więc sprzedał wraz ze starym zegarkiem i srebrną matczyną obręczę do kluczy, winnicę, stanowiącą składową część dobytku każdego obywatela. Uczynił to heroicznie, prosto, dla partji.
— Idź, popatrz, co oni tam robią — rzekł do swego najmłodszego syna — na co tam czekają? Mieścina koniec końcem całkiem cię zmęczy.
W dwudziestym roku życia Elizeusz Méraut przybył do Paryża, kipiąc od egzaltowanych przekonań, w których ślepe poświęcenie ojca potęgował waleczny fanatyzm Hiszpana. Przyjęto go w partji, jak się przyjmuje nowego pasażera w nocy pośród drogi w wagonie pierwszej klasy, gdzie każdy zdrzemnął się w swym kącie. Intruz przybywa z zewnątrz, ma krew ożywioną świeżem powietrzem i chodzeniem, pragnie działać, rozmawiać, kontynuować bezsenność podróży, rozbija się o zły humor sennych ludzi, opatulonych w futra, ukołysanych ruchem pociągu, lękających się najbardziej w świecie przeciągów i deranżujących inwazyj. Tak przedstawiała się partja legitymistów w swym wagonie klęski, na wykolejonych szynach.
Ten szaleniec o czarnych oczach, o głowie wychudzonego lwa, ucinający każdą sylabę, jakby nożycami, każdy okres ostrym gestem, posiadający golową na wszystko werwę Suleau, odwagę Cadoudala, wywołał w partji zdumienie, połączone ze strachem. Uważano go za człowieka niebezpiecznego i niepokojącego. Pod przesadną grzecznością, pod oznakami dobrego wychowania, Elizeusz z ową jasnością, jaką Południe zachowuje w swych uniesieniach, rychło wykrył całą egoistyczną mierność tych ludzi. Według ich zdania chwilowo nic nie można było zrobić; czekać, zachowywać spokój przedewszystkiem, wstrzymywać się od porywów i niekonsekwencyj młodzieńczych, „Niech Wasza Królewska Mość uważa... jaki on przykład daje!“ Te rady rozwagi, umiarkowania odpowiadały starym pałacom arystokratycznej dzielnicy, spowitej w bluszcz, głuchej wobec ruchu ulicy, wymoszczonej komfortem i rozleniwieniem, ukrywającej się za masywnemi wrotami, ciężkiemi od ciężaru stuleci i tradycji. Przez grzeczność zaproszono go na dwa czy trzy zebrania polityczne, odbywające się w wielkim sekrecie z całym systemem ostrożności w głębi któregoś z tych starych gniazd. Spotkał tu nazwiska z wojen wandejskich i egzekucyj Quiberona cały żałobny patronat, zapisany na „połach męczenników“. Nosili je starzy, poczciwi panowie, dobrze ogoleni, odziani w cienkie sukna, niczem prałaci, zawsze wyrażający się łagodnie. Zbierali się z minami spiskowców. Każdy był pewny, że jest inwigilowany przez policję, która w rzeczywistości kpiła sobie z tych platonicznych spotkań. Wist pod dyskretnem światłem wysokich świec z abażurami, schylone czoła, świecące jak żetony. Ktoś udzielił wiadomości z Frohsdorfu, podziwiano zdumiewającą cierpliwość wygnańców, której przykład dodawał otuchy. Zupełnie cichym szeptem powtarzano sobie ostatni kalambur de Barentin o cesarzowej, nucono piosenkę: „Gdy Napoleon — wymierza wam baty“ i t. d. Poczem, podziwiając własną zuchwałość, spiskowcy rozchodzili się po jednym, przyciskając się do murów ulicy de Varenne, obszernej i pustej, która niepokoiła odgłosem ich własnych kroków.
Elizeusz stwierdził wkrótce, że jest zbyt młody i zbyt czynny dla tych widm starej Francji.
Zresztą pływano wówczas w pełni epopei cesarskiej, wracające z wojen włoskich kroczyły zwycięskie orły. Syn tkacza nie długo musiał się rozglądać, by się przekonać, że przekonania przedmieścia Rey nie były powszechnie podzielane, że powrót prawowitego króla nie nastąpi rychło, jak to mniemano w miasteczku. Jego rojalizm nie został osłabiony, naodwrót, wzmógł się, rozwinął w idei, ponieważ działanie było uniemożliwione. Marzył o tem, aby napisać książkę, rzucić swe myśli i wiarę wielkiemu Paryżowi, którym pragnął zawładnąć. Natychmiast wykuł sobie plan: zarabiać na życie lekcjami, które też rychło znalazł; w wolnym czasie pisać książkę, co wymagało o wiele więcej czasu.
Jak wszyscy jego krajanie, Elizeusz Méraut był przedewszystkiem człowiekiem słowa i gestu. Myśli nawiedzały go, gdy przemawiał, stojąc, na dźwięk własnych słów, na podobieństwo błyskawicy, którą przyciąga drganie dzwonów. Karmiona literaturą, faktami, ciągiem rozmyślaniem myśl jego, która zrywała się z warg spienionemi falami, która pociągała słowo za słowem w posępnem krasomówstwie, spływała natomiast powoli, pojedyńczemi kroplami z jego pióra. Rezerwoar był zbyt obszerny dla wymierzonej filtracji i dla wszystkich subtelności pisma. Sprawiało mu ulgę wypowiadanie swych poglądów, ponieważ nie znajdował innych sposobów ich uzewnętrznienia. Mówił więc na bibkach, na konferencjach, przedewszystkiem w kawiarniach, w tych kawiarniach dzielnicy łacińskiej, które jedne stanowiły opozycję w skulonym Paryżu drugiego Cesarstwa, gdy książka i dzienniki, skute kagańcem, milczały. Każdy szynk miał swego mówcę, swego wielkiego człowieka, Mówiono: — Pesquidoux od „Voltaire‘a“ jest mocny w gębie, ale Larminet od „Procope’a“ jest mocniejszy. W istocie skupiała się w nich cała ucząca się młodzież wymowna, umysłem krążąca koło wzniosłych spraw, odnawiająca z większym zapałem piękne dyskusje polityczne i filozoficzne knajp w Bonn i w Heidelbergu.
Szczególna werwa tego dużego Gaskończyka, który nie palił i upajał się bez trunków, jego wymowa, pełna obrazów i obcesowa, operująca zasadami, równie niemodnemi, co paniers i puder, a tak różnemi od otaczających go ram, jak upodobania antykwarjusza pośród „articles de Paris“ — zyskały szybko Elizeuszowi sławę i słuchaczy w owych dymnych i gwarnych kuźnicach idej, gdzie tęgo krzyczano, a tężej jeszcze — pito. Skoro światło gazowe zabłysło w kawiarniach, natłoczonych i huczących, a na progu spostrzegano jego długą i niezgrabną postać, o spojrzeniu krótkowzrocznem, nieco błędnem, którego naprężony wysiłek rozrzucał, rzekłbyś, pasma włosów na czole, w kapeluszu, zsuniętym na tył głowy, dźwigającą pod pachą książkę lub perjodyk, z którego wysterczał olbrzymi nóż do przecinania kartek, wówczas wstawano z miejsc, krzycząc: „Oto Méraut!“. I usuwano się, czyniąc mu tem więcej miejsca, gdzieby mógł poruszać się swobodniej i gestykulować, Już przy wejściu porywały go krzyki i powitania młodzieży, potem zaś — gorąco i światło, to światło gazowe, co chwytało za gardło i upajało. Podejmował to jeden temat, to — drugi, pochwycony z popularnego dziennika, z książki otworzonej po drodze gdzieś koło Odeonu, to znów porzucał go; siadał i wstawał, głosem swym panując nad kawiarnią, skupiając wokół i grupując słuchaczy gestu.
Przerywano grę w domino, gracze bilardowi wychylali się ze schodów antresoli, z fajką w zębach, przytrzymując ręką długi cybuch z kości słoniowej. Drżały szyby, kufle, spodki, jak gdyby przejeżdżał furgon pocztowy, a właścicielka za ladą mówiła z dumą do wszystkich, którzy wchodzili: „Proszę prędzej... jest pan Méraut“. Cóż, że Pasquidoux, Larminat byli to zuchy, — on pogrążał ich wszystkich. Stał się mówcą dzielnicy. Ta sława, której nie szukał, dała mu zadowolenie tak zupełne, że uległ jej w sposób nieunikniony. Taki był w owej epoce los niejednego Larminat: zmarnowany został piękny zapał, a z motorów lub dźwigarów uchodziła z wielkim hałasem bezpożyteczna para wskutek rozwiązłości, niedbalstwa lub złego kierunku kierowniczej korby. W Elizeuszu było coś więcej nadto: ten południowiec próżny intryg i ambicyj, co wziął od swych stron rodzinnych jeno zapał, uważał się za misjonarza wiary, i, rzeczywiście, ujawniał niezmordowaną żarliwość misjonarza, charakter tęgi i niezależny, bezinteresowność życia, poddanego najgorszym nawet przypadkom powołania, a lekceważącą sobie sposobność i korzyści.
Tak, od osiemnastu lat, w ciągu których rozrzucał swój posiew ideowy wśród młodzieży paryskiej, niejeden z tych, co zaszli już daleko i mawiali pogardliwie: „Ach, Méraut... ten wieczny student“, zawdzięczali co najcenniejszą cząstkę swej sławy okruchom niedbale porzucanym przez tego szczególnego chłopca wszędzie, gdziekolwiek siadywał. Elizeusz wiedział o tem, a ilekroć odnajdował pod zielonym, w palmy zdobnym, frakiem, piszącego magnata którąś ze swych chimer, już pełną statku w okrągłym frazesie akademickim, był szczęśliwy bezinteresownym szczęściem ojca, co wydał bogato zamąż umiłowane córki, nie pretendując już zgoła do ich tkliwości. Była to abnegncja rycerska starego tkacza z przedmieścia Rey, ale i coś więcej jeszcze, bowiem brakło tu wiary w swe powodzenie, owej niezachwianej wiary, którą dzielny ojciec Méraut zachował do ostatniego tchnienia. W wilję śmierci — bo zmarł nagle wskutek porażenia słonecznego, po obiedzie, spożytym na świeżem powietrzu, — stary śpiewał jeszcze w głos: „Niech żyje Henryk czwarty!“ Przed skonem, gdy mgłą zachodziły oczy, a język sztywniał, mówił jeszcze do żony: „Spokojna bądź o dzieci... książę d’Athis... ma w palnięci...“. A stygnące ręce gestykulowały „kra... kra...“ na kołdrze.
Gdy Elizeusz przybył rankiem z Paryża, zbyt późno powiadomiony o tem druzgoczącem nieszczęściu, ojciec leżał wyciągnięty, nieruchomy i blady, z rękoma w krzyż złożonemu, głową odwrócony od ściany, wciąż czekającej na nową tapetę. Przez drzwi od pracowni, otwarte na przyjście śmierci, która wokół siebie wszystko usuwa, wyzwala, poszerza, widać było odpoczywające warsztaty, i warsztat ojca opuszczony, podobny do strzaskanego masztu na okręcie, gdzie nie zaświszcze już wiatr; i portret króla oraz czerwoną pieczęć, co przewodniczyły temu żywotowi, pełnemu pracy i wierności, a wysoko, w najwyższym punkcie zagrody w Rey, stare wiatraki, piętrzące się i szumiące na stokach, wyprostowane na jasnem tle nieba, o ramionach wzniesionych w rozpacznym geście. Elizeusz zapamiętał na zawsze widok tej pogodnej śmierci, co zaskoczyła pracownika pod rodzinną strzechą, zamykając oczy wpatrzone w znajomy widnokrąg. Uczuł zazdrość, on, którego porywało wszak marzenie i przygoda, co był wcieleniem wszystkich złudzeń chimerycznych.
Gdy powrócił z tej smutnej podróży, zaproponowano mu właśnie miejsce guwernera na dworze w X... Rozczarowanie jego tak było żywe, i tak bardzo zasmuciły go małostki, rywalizacje, zawistne kalumnje, pośród których się znalazł, oraz wielka pompa monarchji oglądanej zbyt blisko, od strony kulis, że mimo podziwu dla króla Ilyrji, pożałował swej szybkiej decyzji, skoro tylko odjechali mnisi i spadła pierwsza gorączka zapału. Powracały w pamięci wszystkie owe utrapienia, konieczność ofiary z wolności, z przyzwyczajeń. Przytem huczała wciąż w mózgu książka, jego okrzyczana książka... Słowem, po długich rozmyślaniach, postanowił odmówić, i w wilję Bożego Narodzenia, gdy spotkanie było już bardzo bliskie, napisał do ojca Melchjora, aby go uprzedzić o swej decyzji. Mnich nie protestował. Poprzestał na odpowiedzi:
„Dziś wieczór, przy ulicy Foureaux, na nocnem nabożeństwie. Mam jeszcze nadzieję, że pana przekonam“.
Klasztor Franciszkanów przy ulicy Fourneaux, gdzie ojciec Melchjor pełnił obowiązki intendenta, jest jednym z najciekawszych i najmniej znanych zakątków katolickiego Paryża. Ta siedziba macierzysta słynnego zakonu, ukryta tajemniczo na plugawem przedmieściu, mrowiącem się poza stacją Mont-Parnasse, zwie się też „Komisarjatem Grobu Świętego“. Tam właśnie mnisi o wyglądzie egzotycznym, zmieszawszy swój płaszcz podróżniczy z ponurą nędzą dzielnicy, przynoszą — do sklepów z relikwiami — kawałki prawdziwego krzyża, szkaplerze z pestek oliwek, pochodzących z Ogrodu Oliwnego, róże jerychońskie, suche i drewnowate, oczekujące kropli wody święconej, cały ten cudowny towar, przemieniony w obszernych kieszeniach w piękny pieniądz, niemy a ciężki, który kierują następnie do Jerozolimy na utrzymanie Grobu Świętego. Elizeusza zaprowadził na ulicę Fourneaux jeden z jego przyjaciół, artysta-rzeźbiarz, nazwiskiem Dreux, który wykończył właśnie dla klasztoru posąg świętej Małgorzaty z Ossuna, i kogo tylko mógł, wiódł do swej rzeźby.
Miejsce było tak ciekawe i malownicze, tak bardzo odpowiadało przekonaniom południowca, wiążąc je — w obronie przed nowoczesną jaskrawością — z zamierzchłemi wieki i tradycją, że potem jął tu powracać ku wielkiej radości przyjaciela Dreux, dumnego z powodzenia swej Małgorzaty.
Była już prawie północ w dniu umówionym na spotkanie, gdy Elizeusz Méraut opuścił hałaśliwe ulice dzielnicy łacińskiej, gdzie gorące paszteciarnie, masarnie przybrane w girlandy, sklepy spożywcze, piwiarnie pełne kobiet, mieszkanka studenckie i wszystkie wyszynki ulicy Racine i „Boul Mich“ aż do rana szerzyły tryskające tchnienie powszechnego użycia. Bez żadnego zgoła przejścia ogarnął go smutek wyludnionych alej, gdzie przechodzień, pomniejszony odblaskiem świateł gazowych, raczej zda się pełznie, niż kroczy. Słabe dzwonki klasztorne brzmiały z poza murów, gdzie wznosiły się szkielety drzew; z zamkniętych dziedzińców hodowców dochodziły odgłosy, gorąco rozkładanej słomy i drzemiącego bydła. A pośród śniegu, spadłego w ciągu dnia z mglistych wysokości, a nieroztajałego w chłodzie, co zaostrzył blaski gwiazd, kroczył syn mieszczański, pochwycony marzeniem żarliwej wiary, widząc w wyobraźni gwiazdę, co królów wiodła ku Betleem. Patrząc na nią, wspominał minione święta Bożego Narodzenia, białe święta młodości, obchodzone w katedrze i powrót przez fantastyczne ulice dzielnicy Boucheries wśród załamanych w świetle księżyca dachów, ku rodzinnej wieczerzy, oczekującej na nich w zagrodzie Rey, wspomniał trzy tradycyjne świece w zieleni ostrokrzewu, przetykanej czerwienią, małe bułeczki świąteczne, mile pachnące gorącem ciastem i smażoną słoninę. Tak głęboko pogrążył się w tych wspomnieniach rodzinnych, że nawet latarnia mijającego go gałganiarza wydała mu się światłem, niesionem przez ojca Méraut, wracającego na czele gromadki z pasterki.
Ach, nie zobaczy już biednego ojca!...
I z cicha rozmawiając z drogiemi cieniami o przeszłości, dotarł Elizeusz do ulicy Fourneaux na słabo zabudowanem przedmieściu, oświetlonem jedną latarnią, gdzie wznosiły się długie budynki fabryczne o kominach prostych, stosy desek i mury z rozebranych gdzieindziej materjałów. Z wielkich równin okolicznych dął gwałtowny wiatr. Z sąsiedniej rzeźni dochodziły przeraźliwe ryki, głuche uderzenia, mdła woń krwi i tłuszczu: tam właśnie rzną wieprze przeznaczone na Boże Narodzenie, niby na uroczystości jakowegoś Teutatesa.
Brama klasztoru, zajmującego środek ulicy, była naoścież otwarta, a w dziedzińcu stały dwa czy trzy pojazdy, których bogaty zaprzęg zadziwił Mérauta. Nabożeństwo już się zaczęło; dźwięki organów i śpiewy wynikały z kościoła, pustego i ciemnego, gdzie jeno słabo lśniły maleńkie lampki na ołtarzu i blade odblaski śnieżnej nocy na fantasmogorjach witraży. Nawa była niemal okrągła, ozdobiona wielkiemi, o czerwonych krzyżach, sztandarami jerozolimskiemu, zwisającemi ze ścian, posągami barwnemi, nieco prostaczemi, pośród których Małgorzata z Ossuny, z czystego marmuru, biczowała bezlitośnie białe swe ramiona, bowiem — jak to twierdzili z pewną kokieterją mnisi: „Małgorzata była wielką grzesznicą naszego zakonu“. Sufit z malowanego drzewa, przecinany belkami na krzyż, główny ołtarz pod baldachimem, wspartym na kolumnach, biegnący półkolem chór o pustych stalach, gdzie promień księżyca ślizgał się na stronicy otwartego mszału — wszystko to odgadywało się raczej, gdyż nic nie było widać; lecz szerokie schody, ukryte pod chórem, wiodły do dolnego kościoła, gdzie — na pamiątkę katakumb — celebrowano nabożeństwo.
Przy końcu krypty, pośród olbrzymich kolumn romańskich, stał wiernie odtworzony grobowiec Chrystusa w Jerozolimie o drzwiach niskich i wąskiem wejściu, oświetlonem mnogością lampeczek grobowcowych, migocących z głębi swych wnętrz kamiennych nad Chrystusem naturalnej wielkości z kolorowego wosku, o ranach krwawiących żywą czerwienią z pod odwiniętego całunu. Na drugim krańcu podziemi, niby szczególna antyteza, obrazująca całą epopeę chrześcijańską, jawiła się jedna z owych dziecięcych reprodukcyj Narodzenia Dzieciątka, do której stajenka i zwierzęta, otoczone jasnemi barwami, zielonością z karbowanej bibułki, wyciągane są co roku z osłon legendy tak, jak wynikły ongi — bardziej prostacze, lecz niewątpliwie o wiele większe — z mózgu jakiegoś iluminata. Jak dawniej, gromadka dzieci i staruch, żądnych rzeczy tkliwych i cudownych, oraz biedaków, których umiłował Chrystus, kupiła się wokół żłobka, a pośród nich, — co Elizeusza zadziwiło, — w pierwszym szeregu tych pokornych wiernych, dwaj mężczyźni o wyglądzie światowym, dwie eleganckie kobiety w ciemnych strojach, klęczące na kamieniach; jedna z nich trzymała małego chłopczyka, obejmując go ramionami, skrzyżowanemi do modlitwy i obrony.
— To są królowe! — szepnęła jakaś stara, dysząc z podziwu.
Elizeusz zadrżał, poczem, zbliżywszy się, poznał delikatny profil i arystokratyczną postawę Chrystjana iliryjskiego, a obok niego, głowę króla Palerma, ciemną i kanciastą, o czole miodem jeszcze i zniszczonem. Widać też było włosy kobiet, włosy czarne i płowe, i — ten ruch namiętny matki. Ach, jak dobrze znał Méraut‘a ów ksiądz przebiegły, który zainscenizował, rzecby można, spotkanie młodego księcia z przyszłym guwernerem. Ci królowie wydziedziczeni, przybywający dla złożenia hołdu Bogu, który na ich przyjęcie, jak gdyby również schronił się do krypty, to połączenie poniżonej królewskości i ubogiego ceremoniału, smętna gwiazda wygnańcza, wiodąca ku Betleem na przedmieściu owych zdetronizowanych władców, próżnych orszaku i darów, wszystko to targnęło jego sercem. I dziecko, szczególnie dziecko, tak wzruszająco chylące główkę ku zwierzętom w stajence, z ciekawością właściwą wiekowi, a miarkowaną przez jakąś wstrzemięźliwość cierpienia...
I wobec tego czoła młodocianego, gdzie tkwiła już przyszłość, jak motyl w swem jasnem zamknięciu, Elizeusz myślał ile trzeba będzie umiejętności i tkliwych starań, aby dać mu rozwinąć się wspaniale.