Spowiedź królowej/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spowiedź królowej |
Podtytuł | Królowie na wygnaniu |
Wydawca | "Rój" |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Grafika“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Rois en exil |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prowizorjum w Hotelu pod Piramidami ciągnęło się trzy, potem sześć miesięcy: kufry były ledwie rozpakowane, walizy pozamykane, wokół — nieład i niepokój obozowiska. Z Ilirji nadchodziły codziennie doskonałe wieści. Republika, pozbawiona gruntu, nie mogła puścić korzeni w środowisku, gdzie brakło jej przeszłości i bohatera. Naród był zmęczony, żałował swych władców, i do wygnańców docierały niewzruszenie pewne rachuby, mówiące im: Bądźcie gotowi... Już wkrótce“. Nie wbito w apartamentach jednego bodaj gwoździa, nie przesunięto ani jednego mebla, nie wołając przytem z nadzieją: „Nie warto wszak“. Wygnanie przeciągało się jednak, i królowa zrozumiała niebawem, że pobyt w hotelu, pośród zgiełku cudzoziemców, przelotnego ptactwa o wszelkiem upierzeniu, stanie się szkodliwy dla ich dostojeństwa. Zwinięto namioty. Wygnanie dotąd koczownicze, nabrało charakteru osiadłego. Zamieszkano w domu, kupionym w Saint-Mande, przy avenue Daumesnil, na wysokości ulicy Herbillon, w tej części, która przytyka do Lasku i mieści szeregi eleganckich budowli, wdzięcznie otoczonych kratą, gdzie widać żwirowane ogrody, zaokrąglone wjazdy, angielskie trawniki, przypominające zakątki avenue Lasku bulońskiego. W jednym z tych pałacyków schronił się już król i królowa Palerma; nie posiadając wielkiej fortuny, usunęli się od gwaru i zbytkownych dzielnic high-life’u. Księżna Malines, siostra królowej Palerma, przybyła do Saint-Mande, i obydwie bez trudu skłoniły kuzynkę do wyboru tej dzielnicy. Pomijając kwestję przyjaźni, Fryderyka pragnęła odosobnić się od wesołej werwy Paryża, zaprotestować przeciwko nowoczesnemu życiu i pomyślności Republiki, uniknąć ciekawości, co, prześladując ludzi znanych, wydawała się jej w upadku obelgą. Król obruszył się zrazu na odległość siedziby, lecz wkrótce znalazł pretekst do długich wycieczek i późnych powrotów. Wreszcie, rzecz najważniejsza, życie mniej drogie tu, niż gdzieindziej, pozwalało małym kosztem utrzymywać zbytkowną stopę.
Pomieszczenie było wygodne. Biały dom trzypiętrowy o dwóch wieżyczkach, wychodził na lasek, widoczny poprzez drzewa niewielkiego parku, podczas gdy od strony ulicy Herbillon, pomiędzy zabudowaniami i szklarnią, duży, wyżwirowany dziedziniec biegł kolisto aż ku gankowi, zdobnemu w markizę w kształcie namiotu wspartego na dwóch pochylonych lancach. W stajni mieściło się dziesięć cugowych i pod wierzch — królowa używała codziennie konnej jazdy, — liberja nosiła barwy Ilirji, pudrowana, fryzurę, a halabarda i zielono-złota szarfa szwajcara były w Saint Mande i Vincennes równie legendarne, jak drewniana noga starego Dausmenila: wszystko to odznaczało się zbytkiem umiarkowanym i niemal nowym. Istotnie, rok zaledwie upłynął od chwili, gdy Tom Levis zaimprowizował ze wszystkiemi dekoracjami i akcesorjami książęcą scenę, gdzie ma się odegrać opowiadany tu dramat historyczny.
Tak, istotnie, Tom Levis... Pomimo nieufności i odrazy, trzeba było uciec się do niego. Ten zażywny człowieczek odznaczał się zdumiewającą elastycznością i uporem. A tyle miał w zanadrzu przebiegłości, ile kluczy i wytrychów do otwierania lub łamania opornych zamków, nie licząc właściwych mu sposobów zdobywania serc dostawców, lokajów, pokojówek, „Zwłaszcza zdaleka od Toma Levisa!“. Tak mówiono zwykle na początku, Ale wówczas nie udawało się uczynić ani jednego kroku. Dostawcy nie przynosili w porę towarów, służba buntowała się, aż do chwili gdy, ze zjawieniem się w cabie człowieka w złotych okularach, tapety same pokrywały ściany, zwieszały się firanki i portjery, posadzki pokrywały ozdobne i miękkie dywany. Zapalały się kaloryfery, kamelje zapełniały cieplarnie, a właściciele, szybko się zainstalowawszy, rozkoszowali się, siedząc w wygodnych fotelach salonowych i oczekiwali na stosy rachunków, płynących ze wszystkich stron Paryża. Przy ulicy Herbillon stary Rosen, szef domu cywilnego i wojskowego odbierał rachunki, płacił służbę, zarządzał maleńkim majątkiem króla i to tak zręcznie, że Chrystjan i Fryderyka żyli dosyć zbytkownie w tych złotych ramach, otaczających ich nieszczęście. Oboje panujący, i dzieci panujących, nie znali zresztą ceny rzeczy, przyzwyczajeni do oglądania swych wizerunków na wszystkich złotych monetach, do bicia pieniędzy wedle upodobania. Miast odczuwać zdziwienie wobec dobrobytu, odczuwali raczej wszystkie braki swej nowej egzystencji, nic mówiąc o chłodnej pustce, jaką powoduje dokoła skroni upadek korony. Dom w Saint-Mande, tak prosty na zewnątrz, wewnątrz napróżno przybierał wygląd minjaturowego pałacu: pokój królowej dokładnie przypominał niebieskiem obiciem, pokryłem staremi koronkami, jej buduar w zamku w Lublanie, a gabinet królewski — gabinet pałacowy; na schodach stały reprodukcje posągów dawnej rezydencji, a w szklarni specjalna klatka, zdobna w pnącze glicynij dla ulubionych małpek. Czem były wszystkie te drobiazgi, dowody subtelnego pochlebstwa, dla posiadaczy czterech zamków historycznych i owych rezydencyj letnich, zawieszonych między niebem a wodą, o klombach zraszanych falami na zielonych wyspach, zwanych „ogrodami Adriatyku!“.
W Saint-Mande Adrjatykiem było maleńkie jezioro w lasku, nawprost okien królowej, która spoglądała na nie smutno, niby wygnana Andromacha na — fałszywy Simois. Mimo całej skromności takiego życia, zdarzało się, że bardziej od Fryderyki doświadczony Chrystjan był zdziwiony tym względnym dobrobytem.
— Ten Rosen jest nieporównany... Nie pojmuję doprawdy, w jaki sposób udaje mu się wydołać wszystkiemu tak nieznacznemu środkami.
Potem dodawał, śmiejąc się:
— W każdym razie można być pewnym, że nie dokłada ze swego, Faktem było, że w Ilirji Rosen był synonimem Harpagona. Również i w Paryżu ta sława skąpstwa towarzyszyła księciu, znajdując potwierdzenie w małżeństwie jego syna, zawarłem dzięki specjalnym agencjom, i będącem fatalnym mezaljansem mimo całego wdzięku panny Sauvadon. Rosen był jednak bogaty. Stary żołnierz, którego instynkty łupieżcze tkwiły całkowicie w ptasim profilu drapieżcy, wojował z Turkami i Czarnogórcami nietylko gwoli wojnie. Po każdej kampanii wozy jego wracały naładowane, i wspaniały pałac, jaki zajmował na cyplu wyspy Św. Ludwika, tuż obok pałacu Lambert, pełen był cennych przedmiotów, obić wschodnich, sprzętów z epoki średniowiecznej i rycerskiej, tryptyków z masywnego złota, rzeźb, relikwiarzy, materyj haftowanych i litych, zdobyczy z klasztorów i haremów, nagromadzonych w amfiladzie olbrzymich sal gościnnych, raz jeden tylko otwartych w czasie wesela Herberta i czarodziejskiego festynu wyprawionego przez wuja Sauvadon. Od owej chwili ponure i zamknięte, chroniły swe bogactwa poza opuszczonemi firankami i zamkniętemi okiennicami, nie lękając się nawet niedyskrecji promienia słonecznego. Starzec wiódł tam istny żywot manjaka, zasklepiony na jednem tylko piętrze ogromnego pałacu, poprzestając wyłącznie na dwóch służących i trybie życia skąpego prowincjonalisty, podczas gdy obszerne kuchnie o nieruchomych rożnach i wystygłych rusztach były zamknięte, podobnie jak salony przyjęć.
Przyjazd króla, nominacje wszystkich Rosenów na godności przy maleńkim dworze zmieniły nieco przyzwyczajenia starego księcia. Zrazu młode małżeństwo zamieszkało u niego, gdyż pomieszczenie ich przy parku Monceaux — istna klatka nowoczesna o złotych prętach — było zbyt daleko od Vincennes. Codziennie o dziewiątej rano, niezależnie od pogody, księżna Koleta gotowa była asystować przy toalecie królowej, i wraz z generałem wsiadała do powozu pośród owej mgły nadrzecznej, co w ranki zimowe i letnie tłucze się na cyplu wyspy aż do południa, niby zasłona rzucona na czarodziejską scenerję Sekwany. W owym czasie książę Herbert usiłował powetować sobie sen stracony w twardej służbie nocnej, bowiem król Chrystjan miał do odrobienia zaległości dziesięciu lat życia prowincjonalnego i małżeńskiego, i tak dalece nie mógł się obejść bez nocnego trybu Paryża, że, po zamknięciu teatrów i kawiarń, wyszedłszy z klubu doznawał szczególnego uroku przemierzając bezludne bulwary, suche i dźwięczne lub lśniące od wody, na których szereg lamp stanowił niby ognistą straż na skraju długiej perspektywy.
Po przybyciu do Saint-Mande, Koleta udawała się zaraz do królowej, książę zaś zasiadał w pawilonie sąsiadującym z budynkami gospodarskiemi, dokąd mieli dostęp dostawcy i służba. Nazywano to intendenturą; i wzruszający był widok tego wysokiego starca, gdy usadowiony w skórzanym fotelu pośród papierów, segregatorów, zielonych skoroszytów, odbierał i regulował drobne rachunki mieszczańskie, on, który w rezydencji miał pod swemi rozkazami całą falangę ugalonowanych woźnych. Był do tego stopnia skąpy, że ilekroć musiał sięgnąć po pieniądze dla zapłacenia nie swojego nawet rachunku, rysy jego wykrzywiał skurcz i nerwowe drganie zmarszczek, jak gdyby ściągano je rzemykiem od sakiewki, całe zaś ciało sztywniejąc protestowało, gdy ruchem automatu otwierał kasę wmurowaną w ścianę, Pomimo wszystkiego, zawsze potrafił zaspokoić, przy pomocy skromnych dochodów władców Ilirji, i rozrzutność nieuniknioną w wielkim domu, i działalność dobroczynną królowej, i hojność króla, a nawet jego przyjemnostki, figurujące w budżecie, gdyż Chrystjan II dotrzymywał słowa i wesoło spędzał okres wygnania. Brał gorliwy udział w zabawach paryskich, skwapliwie przyjmowany w wielkich klubach i poszukiwany w salonach; Jego profil subtelny i ironiczny, oglądany w ożywionym rozgwarze pierwszych lóż i wśród zgiełkliwego powrotu z wyścigów, zjawiał się odtąd w ilustracjach znanych „całemu Paryżowi“, pomiędzy śmiałą fryzurą modnej aktorki a zniszczonem obliczem owego księcia-następcy, co to trawił po kawiarniach bulwarowych okres niełaski, wyczekując chwili objęcia władzy, Chrystjan prowadził tryb życia gogusiów, pustego a tak czynnego. Popołudnie spędzał na tenisie lub skatingu, potem o zmierzchu odwiedzał pewne buduary greckie, które lubił za pełne zbytku wnętrza; wieczory wypełniały teatrzyki, ogniska tańca, klub a zwłaszcza gra w karty, gdzie odżywało jego cygańskie pochodzenie, namiętność do hazardu i właściwych mu przeczuć, Z królową niemal nie wychodził, prócz niedziel, kiedy to woził ją do kościoła w Saint-Mande; spotykali się zaś wyłącznie w czasie posiłku. Czuł lęk wobec tej istoty rozsądnej i równej, zawsze zajętej obowiązkiem, której pogardliwy chłód krępował go, niby widome sumienie. Była dlań przypomnieniem godności królewskiej, ambicyj, o których chciał zapomnieć; zbyt słaby, aby się buntować w obliczu tej niemej władzy, wolał kryć się, kłamać, uciekać. Ze swej strony Fryderyka znała doskonale ten temperament słowiański, gorący i miękki, żywy i kruchy; tylekroć musiała wybaczać wykroczenia temu dużemu dziecku, które zachowało dziecięcy wdzięk i śmiech, nawet okrucieństwo kaprysu; tylekroć widziała go u swych kole i po każdem z owych szaleństw, gdzie w grę wchodziło jej szczęście i godność, że straciła całkowicie wiarę w męża i człowieka, jeśli miała jeszcze względy dla króla. Walka ta trwała prawie dziesięć lat, jakkolwiek z pozoru małżeństwo żyło w zupełnej zgodzie. Na wyżynach egzystencji, pośród wielkich apartamentów, licznej służby, ceremonjału zwiększającego przedział i tłumiącego uczucia, tego rodzaju kłamstwa są możliwe. Ale wygnanie miało je zdemaskować.
Zrazu Fryderyka miała nadzieję, że ta twarda próba ustatkuje króla, wywoła w nim jeden z owych wspaniałych buntów, co tworzą bohaterów i zwycięzców. A tymczasem widziała w jego oczach coraz to większe upojenie weselne i szał rozpalony pobytem w Paryżu, jego szatańskie blaski, pokusy i łatwość użycia. Ach, gdyby chciała pójść za jego przykładem, wziąć udział w tej szalonej gonitwie w wirze paryskim, ściągnąć uwagę na swą urodę, toalety, konie, oddać całą kokieterję kobiecą na usługi próżnej lekkości męża, zbliżenie byłoby możliwe. Lecz bardziej niż kiedykolwiek była królową, nie poświęcając niczego ze swych ambicyj i nadziei, i z oddali prowadząc zaciekłą walkę za pomocą listów, wysyłanych bezustannie do przyjaciół, konspiracyj, protestów, informowała wszystkie dwory europejskie o swej krzywdzie i nieszczęściu. Radca Boskowicz pisał pod jej dyktando; a gdy król ukazywał się w południe, osobiście przynosiła pocztę do podpisu. Podpisywał, do kaduka! Podpisywał wszystko, czego zapragnęła, lecz z ironicznym grymasem ust. Ogarnął go sceptycyzm środowiska drwiącego i zimnego; początkowe złudzenia ustąpiły miejsca, jak to bywa u natur krańcowych, mocnej pewności, że wygnanie będzie trwało nieskończenie. To też niezmiernie znudzony i znużony prowadził rozmowy, podczas których Fryderyka próbowała podniecić go gorączkowo, daremnie szukając w jego oczach obcego mu zainteresowania. Roztargniony i zajęty jakimś niedorzecznym refrenem, miał w mózgu bezustannie wizję ostatniej nocy, szalone i zmysłowe majaki rozkoszy. I z jakiemż westchnieniem ulgi wychodził, pełen wracającej mu już energji młodzieńczej, podczas gdy królowa stawała się coraz to bardziej smutna i samotna.
Prócz tej korespondencji porannej, listów krótkich a wymownych, które miały ożywić odwagę i bliskie upadku przywiązanie, jedyną rozrywkę Fryderyki stanowiła lektura bibljoteki królewskiej, złożonej z pamiętników, zapisków, kronik epok ubiegłych, oraz dzieł podniosłej filozofji religijnej, — wreszcie zabawy dziecka w ogrodzie i konne przejażdżki do lasku w Vincennes; rzadko docierała do miejsca, gdzie słychać było echa gwaru paryskiego i głosy nędzy wielkiego przedmieścia, bowiem Paryż budził w niej antypatję i niepohamowany strach. Zaledwie raz na miesiąc odbywała z całą paradą liberji ceremonjał wizyt u zdetronizowanych władców. Czyniła to bez przyjemności, wracała — przygnębiona. Czuła w tych dramatach królewskich, znoszonych spokojnie i szlachetnie, zupełną uległość i rezygnację, pogodzenie się z wygnaniem, cierpliwe i weszłe już w zwyczaj, maskowane jakąś dziecinadą i manją, albo czemś gorszem jeszcze.
Najwięcej godności i dumy okazywał król westfalski, starzec niewidomy i wzruszający, oraz jego córka, jasnowłosa Antygona: zachowując pompę i pozory swego dostojeństwa, zajęty był jednak tylko kolekcjonowaniem tabakierek i zapełnianiem gablotek drobiazgami. Szczególna ironja wobec kalectwa, uniemożliwiającego mu widok tych skarbów! U króla Palerma ta sama rezygnacja apatyczna, zaostrzona żałobą, smutkiem i brakiem pieniędzy, dysharmonja małżeńska i zrujnowane ambicje wskutek straty jedynego dziecka. Król, niemal zawsze nieobecny, zostawiał żonę przy ognisku osieroconem i wygnańczem, podczas, gdy królowa Galicji, lubiąca zbytek i uciechy, zgoła nie zmieniała burzliwych przyzwyczajeń egzotycznej władczyni, a książę Palmy brał od czasu do czasu swoją krócicę i usiłował przekroczyć granicę, która za każdym razem odrzucała go twardo ku bezczynności nędznego żywota. W gruncie rzeczy kontrabandzista w wyższym stopniu niż król, prowadził wojnę, aby mieć pieniądze i kobiety, dając swej nieszczęśliwej małżonce wzruszenia, jakie przeżywa biedna żona któregoś z owych bandytów pirenejskich, co to wracają na noszach, jeżeli już zbytnio przeciągnęli strunę. Wszyscy ci wydziedziczeni mieli na ustach jedno tylko słowo, jedną dewizę, zastępującą dźwięczne hasła swych dworów królewskich: „Po co?... W jakim celu?“ Na czynny zapał i wybuchy Fryderyki najuprzejmiejsi odpowiadali uśmiechem, kobiety wszczynały rozmowy o teatrze, religji, modzie i zalotach; i powoli zaczęło udzielać się dumnej Dalmatynce to milczące poniżenie książąt i rozkład sił. Wszystko odbierało odwagę kobiecie, żyjącej pomiędzy królem, co nie chciał być królem, a małym Zarą, tak wolno rosnącym. Stary Rożen nie odzywał się zgoła, zamknięty przez cały dzień w biurze. Księżna była ptakiem, wciąż muskającym swe piórka, Boskowicz — dzieckiem, margrabia — niespełna rozumu. Był jeszcze O. Alfeusz, ale ten mnich ponury i namarszczony nie mógłby z półsłówek tajemniczych zrozumieć drżeń królowej, wątpliwości i obaw, jakie ją ogarniały. Przyczyniła się do tego i pora roku. Lasek w Saint-Mande, latem pełen zieleni i kwiatów, niby park, pusty i spokojny w dni powszednie, w niedzielę zaś rojny i gwarny, — z początkiem zimy, pośród żałoby wilgotnych widnokręgów i mgły, zawieszonej nad jeziorem, przybierał wygląd rozpaczny i próżny wielkości miejsc opuszczonych, ongi radosnych. Chmary kruków wzbijały się ponad czarność krzaków i poskręcane drzewa, gdzie kołysały się gniazda i kosmata na nagich wierzchołkach jemioła. Drugą już zimę spędzała Fryderyka w Paryżu. Czemu obecna wydawała się jej dłuższa od pierwszej i bardziej ponura? Czy odczuwała brak gwaru pałacowego, życia miasta hucznego i bogatego? Nie? Lecz wraz z tem jak zanikała w niej królowa, wzmagały się słabostki kobiety, udręki opuszczonej żony i nostalgje cudzoziemki, wyrwanej z ojczystego gruntu.
Po całych dniach przebywała teraz w oszklonej galerji, przyległej do wielkiego salonu, którą zmieniła w maleńki ogród zimowy, zakątek oddalony od domowego gwaru, zdobny w jasne obicia i zielone w rogach rośliny. Trwała w bezczynności, wpatrzona w bezlistny ogród i gęstwę kruchych gałęzi, przecinających szary widnokrąg, podobny do akwaforty, i pomieszanych z mocną a trwałą zielonością bukszpanów, co ostrością konarów wynikały na tle śnieżnej bieli. Masy wody, spadającej na trzy kondygnacje wodotrysku, przybierały tony zimnego srebra, a poza wysoką kratą, biegnącą wzdłuż avenue Daumesnil, przebiegały od czasu do czasu parowe tramwaje, przerywając świstem ciszę i pustkę dwumilowego lasu, a długie pióropusze dymu, pozostawione w żółtem powietrzu, rozpływały się tak wolno, że Fryderyka mogła je długo śledzić, ciężkie i bez celu, jak i jej życie.
W taki to deszczowy ranek zimowy Elizeusz Méraut odbył pierwszą lekcję z dziecięciem królewskiem, w tem małem sanktuarjum smutku i marzeń, które tego dnia przybrało wygląd pokoju szkolnego: na stole leżały rozłożone książki i zeszyty w rozproszonem świetle niby pracowni lub klasy. Matka w skromnej sukni czarnej, obciskającej wysoką jej postać, pracowała przy stoliku z laki, a mistrz i uczeń siedzieli obaj jednakowo wzruszeni i pełni wahania w obliczu tego pierwszego spotkania. Młodociany książę rozpoznawał dość niewyraźnie tę wielką i imponującą postać, którą mu pokazano w wieczór wigilijny w uroczystym zmierzchu kaplicy, w wyobraźni jego, wypełnionej cudownemi opowieściami pani de Silvis, utożsamioną z wizją jakowegoś olbrzyma Robistora lub czarodzieja Merlina. Równie chimeryczne było wrażenie Elizeusza, widzącego w tem małem i słabem chłopięciu, chorowitem i zwiędłem, o czole zmarszczonem jak gdyby od sześćsetletniego ciężaru rasy, wybranego przez los władcę, przywódcę ludzi i narodów. Głosem drżącym mówił doń z powagą:
— Wasza Wysokość będzie królem... trzeba, by książę wiedział, co to jest król... Proszę mnie słuchać uważnie, pilnie na mnie patrzeć, a to, czego nie wyrażą dość jasno usta, dopowie respekt mojego spojrzenia...
I zniżywszy się do poziomu tej młodocianej inteligencji, tłumaczył, za pomocą słów i obrazów jej właściwych dogmat prawa boskiego, misję królów na ziemi, pośredników między narodem a Bogiem, obarczonych obowiązkiem i odpowiedzialnością, które, obce innym ludziom, im narzucone są cd dzieciństwa... Młody książę nie zrozumiał prawdopodobnie tego wszystkiego z całą dokładnością; może czuł ogarniające go ożywcze tchnienie, jakiem ogrodnicy, pielęgnujący rzadką roślinę, otaczają delikatne pędy, słabe pąki. Co się tyczy królowej, pochylonej nad jakimś haftem, to słuchała w rozkosznem zdziwieniu tej mowy, na którą od lat czekała beznadziejnie, słów, odpowiadających jej najtajniejszym myślom, wzywających je z ukrycia,.. Tak długo marzyła samotnie! Elizeusz oblekał w ciało tyle rzeczy, których nie zdołałaby wyrazić! Od pierwszego dnia czuła w obec niego to, co muzyk nieznany, artysta niesłyszany jeszcze czuje wobec cudownego wykonawcy jego dzieła. Najbardziej mgliste wyobrażenia o tej wielkiej idei królewskości przybierały kształt, ujawniając się wspaniale, a zarazem prosto, bowiem mogło je pojąć niemal dziecko, małe dziecko. A spoglądając na tego człowieka, o rysach wyrazistych, ożywionych wiarą i wymową, widziała, jak przeciwstawiała mu się wdzięczna, a miękka twarz i niezdecydowany jeszcze czuje wobec cudownego wykonawcy jego co wszystkich zdetronizowanych władców, i szczebiot buduarów książęcych. I właśnie ten plebejusz, ten syn tkacza — którego historję znała — podejmował przerwaną tradycję, przechowywał relikwię, ogień święty, którego płomień widniał teraz na jego czole, wynikając z żaru wymowy. Ach, gdyby Chrystjan był taki, znajdowaliby się jeszcze na tronie, lub zniknęliby, przysypani jego gruzami... Rzecz szczególna! W tem natężeniu, któremu nie mogła się obronić, głos Elizeusza, jego twarz przypominały jej coś. Z jakichż to cieni pamięci wyłaniało się to genjalne czoło, te akcenty, dźwięczące w ukrytej głębi jej istoty, w tajnych załamach serca?
Teraz mistrz zapytuje ucznia, ale nie o to, co umie — niestety, nie umie nic, lub prawie nic — jeno badając, czego możnaby go nauczyć. „Tak, proszę pana... Nie, proszę pana...” Tyle tylko wypowiadały usta książątka, a starał się mówić jak najgłośniej, z nieśmiałym wdziękiem chłopców, wychowanych nieprzerwanie przez kobiety w okresie wczesnego dzieciństwa. Biedaczek starał się jednak wydobyć z natłoku różnorodnych wiadomości, udzielonych przez panią de Silvis, parę faktów z historji powszechnej, zbłąkanych wśród bajek o karłach i wróżkach, niby teatr czarodziejski zaludniających jego wątłą wyobraźnię. Królowa z oddali dodawała mu zachęty i odwagi, podnosząc go duchowo. Przy odlocie jaskółek matka w ten sposób daje pomoc swych skrzydeł pisklęciu, co nie umie jeszcze fruwać. Gdy dziecko wahało się z odpowiedzią, wzrok Fryderyki, o złotych połyskach szmaragdu, marszczył się niby fala od rzuconego kamienia; lecz gdy powiedziało coś trafnie, jakiż triumfujący uśmiech kierował się ku mistrzowi. Od dawna nie doświadczyła takiej pełni szczęścia i radości. Zdawało się, że świeża krew zabarwiła woskową cerę małego Zary, zawiędłą twarz słabego dziecka; nawet krajobraz pod wpływem tej czarodziejskiej wymowy pozbywał się smutnych stron, Ukazując jedynie imponującą wielkość w tej nagiej pustce zimowej. A gdy królowa trwała tak w skupieniu, oparłszy się łokciami i podana naprzód, całą postacią wychylona ku przyszłości, w której jawiło się triumfalnie wracając do Lubiany królewskie dziecię, Elizeusz drżący, olśniony przemianą, której sam nie wiedząc o tem, był przyczyną, widział jak na tem pięknem czole o tonach agatu rozwiały się i, niby djadem królewski, lśniły sploty ciężkich warkoczy.
Południe biło na wszystkich zegarach, a lekcja trwała jeszcze. W głównym salonie, gdzie maleńki dwór zbierał się codziennie w porze śniadania, zaczęto szeptać, dziwiąc się, że nie widać króla, ani królowej. Do tych przyciszonych rozmów przyłączały się oznaki złego humoru, wywołane apetytem i pustką chwili wyczekiwania na posiłek. Boskowicz blady z głodu i zimna, bo rąbał przez dwie godziny w gaju w poszukiwaniu jakichś zapóźnionych kwiatuszków, grzał palce przy wysokim kominku z białego marmuru w kształcie ołtarza, gdzie O. Alfeusz odprawiał niekiedy, w niedzielę, specjalną mszę. Margrabina, majestatycznie sztywna na brzegu kanapy, w sukni z zielonego aksamitu, kiwała z tragiczną miną głową, osadzoną na cienkiej szyi, owiniętej boa, a jednocześnie zwierzała się księżnie Kolecie. Biedna kobieta była zrozpaczona, że odebrano jej ucznia, którego powierzono temu oto... no, poprostu niewiadomo komu... widziała go rano, gdy przechodził przez dziedziniec.
— Droga pani przestraszyłaby się... Włosy olbrzymie, mina szaleńca... Tylko O. Alfeusz zdolny jest do podobnych odkryć.
— Podobno jest bardzo uczony... — rzekła księżna roztargniona, myśląc o czem innem...
Tamta paruszyła się gwałtownie... Bardzo uczony... bardzo uczony!... Czyż syn królewski musi być naszpikowany łaciną i greką nakształt słownika?... „Nie, nie, droga przyjaciółko, tego rodzaju wykształcenie wymaga specjalnych wiadomości... które ja posiadałam. Byłam przygotowana. Pracowałam nad traktatem księdza Diguet O instytucji książęcej. Umiem na pamięć rozmaite środki, jakie podaje gwoli znajomości ludzi, i inne — w celu unikania pochlebców. Pierwszych jest sześć, podczas, gdy drugich liczy się siedem. Oto one w porządku...“
I jęła recytować je wobec księżny, która nie słuchała, siedząc zdenerwowana i chmurna na stosie poduszek, w sukni bladoniebieskiej z długim trenem, według panującej ówcześnie mody, Z pod magnetycznych, rzekłbyś, rzęs, rzucała spojrzenia na drzwi. Wiodące do apartamentów króla, z zagniewaną miną pięknej kobiety, która przystroiła się dla kogoś, co nie nadchodzi. Stary książę de Rosen, sztywny w swym mundurze, przemierzał salon wzdłuż i wszerz krokiem automatycznym, miarowym, niby wahadło zegara; coraz to zatrzymywał się przy jednem lub drugiem oknie, wychodzącem na ogród i dziedziniec, spoglądając wzrokiem z pod brwi namarszczonych niby oficer dyżurny, odpowiedzialny za porządek i należyty stan okrętu, I rzeczywiście wygląd okrętu przynosił mu zaszczyt. Czerwona cegła zabudowań, pawilon intendentury lśniły, zmyte deszczem, spadającym na czyste ganki i wyźwirowane aleje. Pośród dnia ponurego jasność, bijąca od tego wzorowego ładu, przenikała aż do wielkiego salonu, który rozweselało ciepło dywanów i kaloryferów, oraz umeblowanie w stylu Ludwika XVI, białe i złote, o klasycznych ozdobach, widniejących na boazerjach panneaux i wielkich luster, z których jedno dźwigało mały złocony zegar, strojny we wstążki. W rogu konsula z tej samej epoki podtrzymywała djadem ocalały z katastrofy i złożony w przezroczystem puzdrze. Fryderyka poleciła umieścić go tam, aby, jak mówiła, służył ku pamięci. I pomimo żartów Chrystjana, który uważał, że to muzeum wykolejonych władców jest w guście rocaco, — wspaniały klejnot średniowieczny, oprawny w stare złoto o wytłaczaniach i ażurach, błyszczał tonem starożytnej rycerskości pośród kokieterji wieku osiemnastego i wielostronnego smaku — dziewiętnastego.
Znajomy turkot powozu w alei zwiastował przybycie adjutanta. I to było coś warte.
— Jak późno zjawiasz się na służbę, Herbercie, — rzekł z powagą książę.
Młody de Rosen, choć dorosły mężczyzna, drżący wciąż w obliczu ojca, zaczerwienił się, bąkając coś na usprawiedliwienie... Bardzo mu przykro... nie z własnej winy... całonocna służba.
— Dlatego to więc króla nie widać jeszcze? — rzekła księżna, wsuwając zgrabny nosek między rozmawiających.
Surowy wzrok księcia zamknął jej usta. Postępowanie króla nie podlegało krytyce.
— Proszę zameldować się szybko. Jego Królewska Mość czeka zapewne.
Herbert wyszedł posłusznie, spróbowawszy uprzednio uzyskać uśmiech od swej umiłowanej Kolety, która, bynajmniej nie uspokojona jego przybyciem, uniosła ku kanapie kwaśną i zadąsaną minkę; tymczasem rozkręciły się piękne karby jej fryzury, zaś dziecięca rączka targała nerwowo błękitną suknię. A przecież książę Herbert bardzo wypiękniał w ciągu ostatnich miesięcy. Żona zażądała, aby piastując godność adjutanta, zapuścił wąsy, co nadawało szczególnie marsowego wyglądu tej poczciwej fizjognomji, wychudłej i pobladłej wskutek bezsenności oraz służby przy boku króla... Prócz tego, — ile że nieco jeszcze utykał, — chodząc opierał się na lasce, jak prawdziwy bohater oblężenia Raguzy, o którem napisał właśnie pamiętnik, głośny już przed opublikowaniem: autor, odczytawszy go któregoś wieczora u królowej Palerma zyskał wraz ze świetną owacją towarzyską solenną obietnicę nagrody Akademji. Jaką powagę, jakie stanowisko dawało to mężowi Kolety! Ale mimo to nie stracił nic ze swego wyglądu dobrodusznego, nieco głupkowatego i nieśmiałego, zwłaszcza wobec księżny, traktującej go z pełnem wdzięku lekceważeniem. Co dowodzi snadnie, że niemasz dla żony znakomitego męża.
— No i cóż tam się stało? — zapytała impertynenckim tonem, widząc, że powrócił wielce przerażony i wstrząśnięty.
— Króla niema!
Te dwa słowa Herberta spowodowały w salonie skutek prądu elektrycznego, Koleta, bardzo blada, ze łzami w oczach pierwsza odzyskała mowę:
— Czy to możliwe?
A stary książę rzekł krótko:
— Niema?... Dlaczego mi nie zameldowano?
Boa pani de Silvis zjeżyło się i konwulsyjnie skręcało.
— Oby tylko nie przytrafiło mu się co złego!... — wykrzyknęła księżna w stanie niezwykłego podniecenia.
Lecz Herbert ją uspokoił. Kamerdyner królewski Lebeau wyszedł przed godziną z walizą. Z pewnością przyniesie wiadomość.
Pośród ciszy, jaka zapanowała, unosiło się w powietrzu jedno, niepokojące wszystkich pytanie, które książę de Rosen streścił niespodzianie:
— Co powie królowa?
A Boskowicz, drżąc cały, dodał:
— Może Jego Królewska Mość uprzedził?...
— Jestem pewna, że nie, — potwierdziła Koleta... gdyż królowa dopiero co powiedziała, że podczas śniadania przedstawi królowi nowego wychowawcę.
I, poruszona, rzuciła przez zęby dość głośno, by ją usłyszano:
— Wiem dobrze, cobym zrobiła na jej miejscu.
Książę oburzony z pałającym wzrokiem odwrócił się ku tej mieszczce, której nie udało mu się ogładzić, z niechybnym zamiarem nauczenia jej respektu dla monarchów, gdy ukazała się królowa, poprzedzając Elizeusza, wiodącego za rękę swego królewskiego pupila. Wszyscy wstali. Fryderyka, z uśmiechem szczęśliwej kobiety, dawno u niej nieoglądanym, przedstawiła pana Méraut... Jakże dumny i drwiący był ukłon margrabiny, studjowany przez nią w ciągu tygodnia! Księżnie natomiast zabrakło siły do uczynienia jednego bodaj gestu... Z bladej stała się purpurowa, poznając w nowym mistrzu owego dziwnego młodziana, obok którego siedziała przy śniadaniu u swego wuja, i — autora książki Herberta. Byłże to skutek przypadku, czy też jakiejś szatańskiej machinacji? Jakiż wstyd dla jej męża, jaką okryje się śmiesznością, wskutek tej mistyfikacji literackiej! Uspokoił ją nieco zimny ukłon Elizeusza, który jednak z pewnością poznał księżnę. „To inteligentny człowiek“ — pomyślała. Na nieszczęście, skompromitował wszystko swoją naiwnością Herbert, który, osłupiawszy na widok wychowawcy, wyciągnął doń następnie przyjacielskim ruchem rękę, mówiąc: „Dzień dobry, co słychać?“
— Książę zna pana? — zapytała królowa, która słyszała od swego kapelana o historji z Pamiętnikiem, i uśmiechała się nie bez lekkiej złośliwości.
Lecz była zbyt dobra, aby przeciągać, gwoli zabawie, tę okrutną grę.
— Król, istotnie, zapomina o nas, — rzekła... Proszę go zawiadomić, panie de Rosen.
Trzeba było wyznać całą prawdę, że król spędził noc poza domem, i dodać szczegół o walizie. Wydarzyło się to po raz pierwszy i spodziewano się jakiegoś wybuchu ze strony tej natury dumnej a gorącej, zwłaszcza, że obecność cudzoziemca potęgowała jeszcze występek. Lecz królowa zachowała spokój. Ledwie kilka słów zamieniła z adjutantem, by się dowiedzieć, kiedy widział po raz ostatni Chrystjana.
Około trzeciej w nocy... Jego Królewska Mość szedł pieszo bulwarem wraz z księciem Axelem.
— Ach, prawda!... Zapomniałam... Mieli z sobą do pomówienia.
Ta spokojna intonacja powróciła jej całkowitą pogodę. Lecz nie zwiodło to nikogo. Wszyscy znali księcia Axela, wiedziano dobrze, do jakiej rozmowy umówionej zdolny był Jego Wysokość Książę, upadły i złowieszczy typ viveura.
— Siadajmy do stołu, — rzekła Fryderyka, gestem monarszym nakazując całemu gronu spokój, jaki sama usiłowała ujawnić.
Ktoś musiał podać królowej ramię. Nieobecność króla sprawiła, iż Fryderyka zawahała się. Nagle, zwracając się do hrabiego Żary, śledzącego swemi dużemi oczyma tę scenę z całem zrozumieniem dziecka chorowitego i przedwcześnie dojrzałego, rzekła z głęboką tkliwością, niemal z czcią i poważnym uśmiechem, niewidzianym u niej:
— Proszę, Wasza Królewska Mości.