Spowiedź królowej/XVIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Spowiedź królowej |
Podtytuł | Królowie na wygnaniu |
Wydawca | "Rój" |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Grafika“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Rois en exil |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego ranka w klubie rozgrywano zaciętą partię palanta. Dokoła ogromnego boiska, na ubitej ziemi, stratowanej jak arena, wielka siatka ogarniała zwartą tkaniną ewolucje sześciu graczy, w białych kurtkach i sportowych trzewikach, co skacząc i rycząc, potrząsali ciężkiemi rakietami. Wysokie okna, wyprężona siatka, chrapliwe okrzyki, wolty i miganie białych kostjumów, beznamiętna poprawność służących, Anglików, miarowym krokiem obchodzących boisko, sprawiały wrażenie jakiejś ujeżdżalni podczas próby akrobatów i klownów. Pośród nich do najhałaśliwszych należał Jego Wysokość książę Axel, któremu zalecono ze względów higieny ten szlachetny sport. Wróciwszy poprzedniego dnia z Nizzy, gdzie spędził cały miesiąc u stóp Kolety, partją tą zainaugurował początek swego sezonu paryskiego; w najpiękniejszym momencie gry, gdy odbijał piłkę z okrzykicm godnym czeladnika masarskiego, i ruchem ramion, któryby wprawił w zachwyt bywalców rzeźni, oznajmiono mu, że ktoś czeka.
— Jazda! rzucił następca tronu, nie odwróciwszy się nawet.
Służący, nie odchodząc, szepnął do ucha księciu jakieś nazwisko; Axel uspokoił się, nieco zdziwiony.
— Dobrze... proszę powiedzieć, że przyjdę za chwilę...
Wszedłszy do jednej z kabin kąpielowych, biegnących dokoła galerji i kokieteryjnie wysłanej matami japońskiemi, ujrzał swego przyjaciela. Bajecznego, w zadumie siedzącego na kanapie.
— Och, drogi książę, co za historja,..“ rzekł exkról Ilirji, podnosząc wzburzoną twarz.
Urwał na widok chłopca, dźwigającego ręczniki i rękawice kąpielowe do wytarcia i masowania Jego Wysokości, dymiącego niby meklemburczyk po wejściu na strome zbocze. Po skończonym zabiegu Chrvstjan ciągnął dalej, blady i drżący:
— Oto co mi się przytrafiło,,. Słyszał książę aferze Pension de familie?..
Następca spojrzał nań ponurym wzrokiem.
— Nakryty?
Król potwierdził ruchem, odwracając zarazem oczy. A po chwili milczenia dodał:
— Proszę wyobrazić sobie scenę... Pośród nocy policja... Dziewczątko płacze, tarza się, drapie policjantów, czepia się moich kolan: „Wasza Wysokości.. Wasza Wysokości... Ratuj mnie“. Chcę ją uciszyć... Za późno... Kiedy podałem pierwsze lepsze nazwisko, komisarz zaczął się śmiać: „To zbyteczne... Moi ludzie poznali pana... Pan jest księciem Axelem...
— Ładna historja!.. mruknął pod nosem książę i cóż?
— Dalibóg, mój drogi, byłem tak — wylękły i zaskoczony... Prócz tego inne jeszcze motywy, które wyjaśnię później... Krótko mówiąc, zostawiłem komisarza w złudzeniu, że jestem księciem, będąc zresztą głęboko przekonany, że sprawa pozostanie bez konsekwencyj... Otóż jest inaczej. Bo właśnie zaczynają znów o niej mówić, a ponieważ mogą księcia wezwać do sędziego śledczego, przychodzę błagać...
— Abym, zamiast króla, odbył dom poprawy?..
— Och, sprawa nie posunie się tak daleko... Tylko że dzienniki zaczną pisać, będą wyjawione nazwiska... A właśnie w obecnej chwili, kiedy w Ilirji odżył ruch rojalistowski i możliwość bliskiej restauracji, ten skandal sprawiłby najfatalniejsze wrażenie...
Jakże żałośnie wyglądał niefortunny król, oczekując na decyzję swego kuzyna Axela, który układał przed lustrem rzadką fryzurę! Wreszcie następca tronu zdecydował się rzec:
— Więc Wasza Królewska Mość sądzi, że dzienniki,.. I nagle głosem brzuchomówcy, głuchym i uśpionym, dodał: „Pierwsza klasa... świetnie... Jakże się będzie wściekał mój wuj...“
Ubrawszy się, nasunął na ucho kapelusz i wziął stick: — „Chodźmy na śniadanie..“ Trzymając się pod ramię doszli do powozu Chrystjana, oczekującego przy kracie Tuilerjów, i zajęli w nim miejsca otuleni w futra, był bowiem piękny dzień zimowy. Zgrabny pojazd pomknął jak wiatr, unosząc nierozłącznych przyjaciół ku cafe de Londres; ex-król, zbywszy ciężaru, promieniał cały, książę zaś był mniej śpiący, niż zazwyczaj, bowiem podnieciła go rozegrana dopiero co partja oraz myśl o nowej przygodzie, której w oczach całego Paryża stanie się bohaterem. Mijając plac Vendome, niemal bezludny o tej godzinie, spostrzegli młodą i elegancką kobietę, która trzymając za rękę dziecko, przyglądała się numerom domów. Jego Wysokość przypatrywał się szczególnie chciwie po trzytygodniowym poście wszystkim twarzyczkom kobiecym, czyniąc przytem uwagi. Lecz Chrystjan nie słyszał go, zajęty widokiem konia, podnieconego jakoś tego ranka; a gdy po chwili odwrócili się obaj ujrzeli, jak kobieta wchodziła do jednego z domów, sąsiadujących z Ministerstwem Sprawiedliwości.
Szła krokiem szybkim, pochyliwszy głowę, nieco chwiejna i zażenowana, jak przed pierwszem rendez-vous. Lecz jeśli ciemna i bogata toaleta oraz tajemniczy wygląd kobiety nasuwał jakieś w tym kierunku podejrzenia, smutny wyraz twarzy z jakim zapytała szwajcara o nazwisko jednego z najznakomitszych luminarzy medycyny musiał rozproszyć wszelkie wątpliwości.
— Doktór Bouchereau?.. Pierwsze piętro, drzwi nawprost schodów... Jeżeli nie ma pani numeru, ni warto wchodzić...
Nic nie mówiąc weszła do sieni pociągając za sobą dziecko, jak gdyby w obawie, że ich wstrzymają. Na pierwszem piętrze usłyszała to samo: Jeżeli pani nie zapisała się poprzedniego dnia...
— Zaczekam... odparła.
Służący, nie nalegając, przeprowadził ich przez pierwszy przedpokój, gdzie ludzie siedzieli na pakach, przez poczekalnię, równie natłoczono, wreszcie otworzył uroczyście drzwi do wielkiego salonu, które natychmiast zamknął za nimi z miną mówiącą: „Chciała pani czekać.. czekajże sobie...“
Był to pokój obszerny i bardzo wysoki, jak wszystkie mieszkania na pierwszem piętrze przy placu Vendôme, bogato zdobny w malowidła na suficie i boazerje. Rażąco odbijała od nich kanapa kryta czerwonym pluszem i takież portjery pośród odmiennych krzeseł i pufów. Żyrandol w stylu Ludwika XVI ponad gerydonem Empire, zegar z dwoma kandelabrami, brak wszelkiego dzieła sztuki świadczyły, że lekarz jest skromnym pracownikiem, którego rozgłos zjawił się niespodzianie. I jaki rozgłos! Tylko Paryż może go dać w szczególnych wypadkach roznosząc sławę poprzez wszystkie warstwy społeczne, na prowincję, zagranicę, po całej Europie. I tak było już od lat dziesięciu bez jakiejkolwiek zmiany, a jednogłośne uznanie kolegów przyznawało, że tym razem powodzenie przypadło w udziale prawdziwemu uczonemu, a nie zamaskowanej szarlatanerji. Rozgłos swój i nadzwyczajną praktykę zawdzięcza Bouchereau nie tyle cudownej zręczności operatora, świetnym wykładom anatomji i znajomości natury ludzkiej, co światłej intuicji, jaka nim kieruje, jaśniejszej i mocniejszej od stali narzędzi, genjalnemu oku myśliciela i poety, które czyni cuda w nauce i przenika do głębi, na wskroś. Słuchany jest, jak wyrocznia, ślepo, bez wahania. Gdy mówi: „To nic...“ chromi chodzą, a umierający wstają uleczeni; stąd — owa popularność przytłaczająca i tyrańska co mu nie daje chwili wytchnienia. Jako ordynator wielkiego szpitala odbywa co rano przegląd chorych, długi i skrupulatny, a towarzyszy mu pilna młodzież, patrząc na mistrza jak na boga, podając mu narzędzia, gdyż Bouchereau nie ma ich z sobą nigdy. Potem — kilka wizyt. Wróciwszy do domu, częstokroć nie zjadłszy należycie, zaczyna przyjęcia, trwające do późnego wieczora.
Tego dnia choć była zaledwie dwunasta, salon wypełnia tłum postaci ciemnych, niespokojnych, uszeregowanych wokół na krzesłach, albo zgrupowanych dokoła gerydonu, pochylonych nad książkami i ilustracjami. Ledwie odwróci się ktoś, aby spojrzeć na wchodzących, każdy bowiem zajęty jest sobą, zasklepiony w swem własnem cierpieniu, ogarnięty niepokojem, co też powie wyrocznia. Ponure milczenie chorych o twarzach poznaczonych boleścią, o spojrzeniach bezbarwnych, a nieraz błyszczących okrutnym blaskiem. Kobiety miały w sobie jeszcze nieco kokieterji, ta i owa maską wyniosłości pokrywała cierpienie, lecz mężczyźni, oderwani od swych codziennych zajęć i czynnego ruchliwego życia, sprawiali wrażenie bardziej przygnębionych i opuszczonych. Wśród tej egoistycznej niedoli matka z dzieckiem tworzą wzruszającą grupę: on wątły i blady, o wyglądzie zgaszonym i jednem tylko zdrowem oku, — ona nieruchoma, rzekłbyś, zastygła w straszliwym niepokoju. W pewnej chwili dziecko nudząc się poszło po obrazki leżące na gerydonie, krokiem nieśmiałym i niezgrabnym, właściwym kalekom. Sięgając do stołu, chłopiec potrącił jakiegoś chorego, który go obrzucił spojrzeniem tak złem i gniewnem, że wrócił na swoje miejsce z pustemi rękoma i siadł bez ruchu; pochyliwszy głowę na bok trwał w niespokojnej pozie wylękłego ptaka, tak często oglądanej u młodych ślepców.
Nagle krótki dreszcz przebiega salon, ożywiają się wybladłe twarze, a głowy odwracają się ku wysokim drzwiom, za któremi słychać szmer kroków i posuwanych krzeseł. Jest już, przyszedł. Kroki zbliżają się. W uchylonych drzwiach, raptownie otwartych, zjawia się mężczyzna średniego wzrostu, krępy i barczysty, o wysokiem czole i twardych rysach. Ogarnął salon spojrzeniem, krzyżującem się z tylu innemi, pełnemi niepokoju, przenika wzrokiem pacjentów, dawnych i nowych. Ktoś wchodzi, drzwi zamykają się. „On nie musi być uprzejmy“, odzywa się półgłosem jakiś pacjent, i aby nabrać otuchy, spogląda na tych wszystkich co przed nim będą przyjęci. Wielki to tłum, i miną jeszcze długie godziny oczekiwania, przerywane dźwiękiem starego zegara prowincjonalnego i rządkiemi wejściami lekarza, za każdym razem zdobywa się jedną piędź terenu; w salonie czyni się ruch, a po chwili znów wszystko wraca do ponurej nieruchomości.
Mijają godziny, długie i smutne. W mroczniejącym salonie postaci wydają się bledsze, bardziej zdenerwowane; coraz to zwracają się błagalnie ku beznamiętnemu Bouchereau, który zjawia się w regularnych odstępach czasu. Jakiś wieśniak martwi się, że trzeba będzie wracać nocą, a małemu, z którym przyszedł, dokuczy zimno. Jest tem tak przejęty, tak głośno daje wyraz swemu strapieniu w sposób szczery i naiwny, że gdy przychodzi kolej na matkę z niewidomym synem, oboje ustępują mu swego miejsca. Dziękuje z wdzięcznem wylaniem, a podtrzymując kulejącego syna nie widzi, że dama wciska coś do ręki biednego kaleki, mówiąc: „To dla ciebie... dla ciebie...“.
Jakże długie wydaje się matce i dziecku to ostatnie oczekiwanie, które potęguje nadciągający wieczór i mrożąca obawa. Wreszcie nadchodzi ich kolej; wchodzą do dużego, długiego gabinetu, oświetlonego wysokiem oknem, wychodzącem na plac. Obok stai biurko doktora, zwykłe biurko lekarza wiejskiego lub urzędnika rejestru. Bouchereau zasiada odwrócony plecami od światła, które uderza wchodzących: kobietę o twarzy energicznej i młodej, olśniewającej cerze i zmęczonych od bezsenności oczach, i chłopca, idącego z pochyloną głową.
— Co nam jest? pyta chirurg, przyciągając go ku sobie dobrotliwym gestem ojcowskim, bowiem pod szorstkością rysów kryje się czarująca tkliwość, której nie stępiła jeszcze czterdziestoletnia praktyka. Matka daje dziecku znak, aby się odsunęło, poczem głębokim i pięknym głosem, z cudzoziemskim akcentem, opowiada, że syn jej skutkiem wypadku stracił w przeszłym roku prawe oko. Obecnie i z lewej strony zjawiają się jakieś zakłócenia, mgły i nagłe olśnienia, paraliżujące wzrok. Doradzono dla uratowania go usunięcie oka prawego. Czy to jest możliwe? Czy dziecko zdoła wytrzymać? Bouchereau słucha uważnie, przechylony na poręcz fotela, wzrok utkwiwszy w tych dumnych ustach, czerwonych i czystych, których nie tknął nigdy ruż A gdy matka skończyła, rzecze:
— Operacja, o której pani mówi, jest pospolita, i dokonywa się jej bez żadnego zgoła niebezpieczeństwa... Raz jeden tylko, jedyny raz w ciągu lat dwudziestu zdarzyło mi się, że jakiś biedak nie zdołał jej przenieść... Prawda, że to był starzec — gałganiarz, alkoholik i źle odżywiany... Tu jest inaczej... Syn pani nie jest silny lecz ma piękną i zdrową mamusię... Zresztą zobaczymy go zaraz...
Woła dziecko i posadziwszy je na kolanach stara się naprzód nieco rozerwać. Z życzliwym uśmiechem pyta:
— Jak się nazywasz?
— Leopold, proszę pana.
— Leopold... nazwisko?
Mały patrzy na matkę, nie odpowiadając.
— A więc, Leopoldzie, trzeba zdjąć kurtkę i kamizelkę, muszę cię dokładnie obejrzeć.
Dziecko rozbiera się powoli, niezręcznie, z pomocą matki, której ręce drżą, i dobrego papy Bouchereau, zgrabniejszego od nich obojga. Ukazuje się ciało wątle i rachityczne, o ramionach wąskich i piersi zapadłej, o karnacji tak bladej, że szkaplerze i medaliki odcinają się niby ex-vota na gipsie. Matka składa pocałunek na głowie dziecka, niemal zawstydzona swem dziełem, podczas gdy lekarz bada i słucha, przerywają raz po raz pytaniem.
— Ojciec już w podeszłym wieku. nieprawdaż?
— Nie, panie doktorze... Trzydzieści pięć lat.
— Często chorował?
— Nie, prawie nie.
— Dobrze... możesz się ubrać, mój ty zuchu.
Pogrążony w obszernym fotelu, Bouchereau zamyśla się, a chłopiec wdziawszy swe aksamity, odchodzi na bok. Od roku przyzwyczaił się tak bardzo do tajemniczych dokoła siebie szeptów, że już nie zważa na nic, i nie stara się ich zrozumieć. Ale z jakim niepokojem kieruje się tu lekarzowi wzrok matki!
— I cóż?
— Pani, mówi Bouchereau głosem cichym, podkreślając każdy wyraz, syn jej istotnie zagrożony jest utratą wzroku. A jednak... gdyby to był mój syn, nie zadecydowałbym operacji... Nie przeniknąwszy jeszcze dobrze tej organizacji, stwierdzam jakieś dziwne zakłócenia, wstrząśnienie całej istoty, a zwłaszcza krwi, wyczerpanej, zepsutej...
— To krew królewska! zawołała nagle Fryderyka, wybuchając protestem. Wspomniała się jej raptownie, w jednej chwili mała trumienka, a w niej blada postać swego pierworodnego. Bouchereau uświadomiony tym okrzykiem, poznaje królowę Ilirji; nigdy jej nie widział, ale zna z portretów.
— O, łaskawa pani... Gdybym był wiedział...
— Niech się pan nie usprawiedliwia, rzekła Fryderyka, odzyskawszy spokój, przyszłam tu, aby usłyszeć prawdę, całą prawdę, której nigdy nie słyszymy, nawet na wygnaniu... Ach, panie doktorze, jakie królowe są nieszczęśliwe! Powiedzieć, że wszyscy na mnie nalegają, abym kazała operować swe dziecko. A przecież wiedzą, że tu wchodzi w grę go życie... Ale racja stanu! Za miesiąc, może a dwa tygodnie Sejm iliryjski zawezwie nas... Póki jest tu, mniejsza o to, ale ślepego króla któż będzie chciał! Więc operacja, grożąca mu zagładą! Tron lub śmierć! i ja chciałam się stać wspólniczką tej zbrodni, mój maleńki Zaro!... Cóż mu po panowaniu, mój Boże! Niech żyje, niech żyje!..
Godzina piąta. Zapada wieczór. Chwila powrotu z Lasku, gdy pojazdy jadą stępa, mijając kratę Tuilerjów, która w promieniach gasnącego zachodu, rzekłbyś, kładzie się na przechodniów długiemi prętami. Jedna strona Łuku Triumfalnego tonie w czerwonej powodzi światła, a drugą ogarnia już gęsty cień. Tamtędy właśnie toczy się ciężki powóz o herbach Ilirii. Mijając ulicę Castiglione królowa wspomina nagle balkon Hotelu pod Piramidami i złudzenia w dniu przybycia do Paryża, śpiewne i rozedrgane, jak owa muzyka, co dochodziła z poza gęstwiny drzew. Ileż zniosła rozczarowań, ile stoczyła walk! Teraz już po wszystkiem, po wszystkiem. Dynastja wygasła... Śmiertelny chłód ogarnia jej ramiona, a lando pogrąża się coraz bardziej w cieniu. To też nie widzi królowa tkliwego spojrzenia, co kieruje się ku niej nieśmiało, błagalnie.
— Mateczko, jeżeli nie będę królem, czy będziesz mnie wciąż kochała?
— O, moje kochanie!..
Ściska namiętnie wyciągniętą dłoń dziecka... Tak, ofiara została dokonana. Ogrzana i wzmocniona tym uściskiem, Fryderyka jest już tylko matką. A gdy ozłocone zachodzącemu promieniami zniszczone Tuilerje wynikają nagle przed ną, aby przypomnieć przeszłość, spogląda bez wzruszenia, bez wspomnień niby na jakąś starożytną ruinę Asyrji lub Egiptu, świadka minionych ludów i obyczajów, budowlą starą i — umarłą.