<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XLII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLII.

Wiatr jesienny panował nad wielką ławicą drzew różnobarwnych, skłębionych, rwąc miryady liści i niosąc je przez jasne powietrze złocistą zamiecią. Z wyższego punktu, z którego patrzył Andrzej, park Warski wydawał się płynnym, spadającym przewałem jaskrawych fal, a wierzchołki świerków i modrzewi, leniwie chwiejne, — masztami zatopionych okrętów. Niebo, choć jasne, pełne było rozmiecionych, białych chmurek; i tam panował wiatr przemożny, któremu wkrótce nie ostoi się piękna pora roku: wiatr zerwie tę krasę ogrodów, zabrudzi niebo, przejmie mrozem stężałą ziemię. Kiedyś znowu zwycięży wiosna, ale czy będzie równie młoda, jak dawniejsze?
Po szeleszczących liściach poszedł Andrzej niżej i głębiej między drzewa, aż do polanki odsłoniętej od wiatru i usiadł na ławce, patrząc w górę na walkę i lament drzew Nie próbował nigdy malować, ale miał rozwinięte poczucie kolorytu. Więc, patrząc na wierzbę płaczącą, której cienkie, szarozielone gałązki kładły się poziomo na wietrze poprzez rubinowe, pomarańczowe, szczerozłote, złoto-zielone liście klonu, myślał o takim gobelinie: na osnowie poprzecznej tych nitek wierzbiny jesienne bukiety klonu... Jakie bogactwo!
Tam, gdzie siedział, było dość cicho; zapachy silne, jędrne i tęskne napełniały powietrze. A wyżej wiatr grał ciągle na cienkich strunach wierzby, na basowych strunach pni pochylonych — pieśń monotonną i pełną, rosnącą od mocy do zaciekłości, nieustanną. Suchy szept niższych krzewów odzywał się niby bojaźliwym podziwem o górnej pieśni. Oderwane zaś liście żyły jeszcze chwilę pędem w przestrzeni, błyskiem w słońcu, aż spotkawszy zaciszną polanę, spadały wirującą drogą i układały się cicho do śmierci.
Andrzej siedział długo ogarnięty rozegraną, wonną, barwną przyrodą i myśli o sprawach jego własnych rozpuszczały się w melodyach, w zapachach, w malowaniach.
Był sam i tylko przejazdem w Warze. Rodzice wyjechali z Halszką po wyprawę do Francyi. On zaś, wybierając się na Wołyń na polowania konne, wstąpił do Waru, aby się przygotować i obejrzeć swe konie wierzchowe. Lubił te polowania, słynące ze świetności sportowej, z gościnnego przyjęcia i wesołego zjazdu dobrych jego znajomych. Nieprzewidziany wypadek zatrzymał go w Warze i opóźniał wyjazd: choroba Marsowicza. I teraz troska o starego przyjaciela zawołała go ponownie do mieszkania burgrabiego.
W pierwszym pokoju, w »kancelaryi«, zastał paru oficyalistów, parę kobiet i miejscowego lekarza, zapijających herbatę, w najlepszym humorze. Gdy wszedł, powstali wszyscy, jakby schwytani na złym uczynku, ale Andrzej zwrócił się tylko do lekarza:
— Jakże tam staremu?
— Coraz gorzej, proszę księcia. Nie wiadomo, kiedy się to skończy; w każdym razie, gdy puchlina dojdzie do serca...
Andrzej już to znał, nie dosłuchał więc i przeszedł do trzeciego z rzędu pokoju, gdzie Marsowicz siedział w wielkim, starożytnym fotelu, z wysokiem oparciem z tyłu i z boków, w jednym z tych wygodnych mebli, przeznaczonych do drzemki, a mogących służyć i do zaśnięcia na wieki. Staruszek nie chciał się kłaść, wolał siedzieć, mówiąc, że, gdy leży, dusi się. Wypraszał się zaś od śmierci uporczywie. W lipcu, gdy zaniemógł, mawiał, ze chciałby jeszcze dożyć zaręczyn księżniczki. Gdy Halszka zaręczyła się, chciał jeszcze dożyć dnia jej ślubu. Ale nie było to już prawdopodobne.
Starzec miał nogi owinięte szalami, lewą rękę już bezwładną; prawa liczyła różaniec, a usta szeptały modlitwę. Zwrócony do okna, wypatrywał chciwie różowe blaski pogodnego zachodu, kładące się na widoczne stąd galerye podwórza.
Gdy spostrzegł Andrzeja, powitał go rytualnie, choć go już widział dzisiaj po raz drugi:
— Padam do nóg, padam do nóg.
Mógł wyrazić ten ukłon zaledwie przez zwrócenie głowy i wzniesienie ręki z różańcem.
Andrzej usiadł blizko przy Marsowicza i rzekł:
— Piękna pogoda jesienna — prawdziwy czas myśliwski.
— A kiedy książę pan pojedzie na te polowania?...
— Kiedy ci będzie lepiej, panie Franciszku. Dlaczego mi nie mówisz po imieniu, jak zwykle?
— Jeden tylko jesteś przy mnie z moich panów, a już niedługo mi...
— Obiecałeś być na ślubie Halszki.
— Obiecałbym ja doczekać i szóstego pokolenia, ale moc Boża... Niech ci Bóg błogosławi, że nie opuszczasz starego sługi, choć masz inne zajęcia.
Andrzej dotychczas wahał się, czy pojechać na Wołyń wobec groźnego stanu Marsowicza. W tej chwili postanowił poświęcić polowania i uczuł nawet zadowolenie z tej ofiary.
— Nie mogę odjechać. Ten człowiek prawie do rodziny należy.
Tak pomyślał, a odpowiedział głośno na inny przedmiot, poruszony przez Marsowicza:
— To dzieci Halszki, albo moje, byłyby już szóstem naszem pokoleniem za twojej pamięci?
— A jakże! Książę wojewoda, świeć Panie nad jego duszą, skończył wiek swój w roku 1825, kiedym był wyrostkiem i jeszcze w domu rodziców moich. Zajechał raz do nas, bo był pan ludzki; pamiętam... Synem jego był książę Andrzej, pradziad twój. Z dziadem, księciem Hieronimem, byliśmy rówieśnikami; ojca i ciebie znam od dziecka. To pięć pokoleń Szóstego już nie zobaczę...
— Pradziada mego znałeś dobrze, panie Franciszku?
— Czy znałem? — rzekł staruszek, wyprężając żyły szyi, aby się zwrócić do ściany, na której wisiała pożółkła litografia. — Patrzyłem na tego świętego, tak jak tu na ciebie... To był pan!
— I jakże? — zapylał młody Zbarazki z uśmiechem — odnajdujesz wr nas ducha księcia Andrzeja?
— Krew ta sam a — odrzekł Marsowicz, spoglądając przez okno.
Chcąc złożyć w głowie cytatę, ruszał przez chwilę wargami bez głosu, a potem wyrecytował:
— »Ten pan był większy od przodków swoich, bo mierzyć się może z nimi zasługą dla społeczeństwa, a czasy, w których żył, nie były urodzajne w wielkich obywateli, ani obfitowały w pola, do zasług sposobne...« Tak pisał o księciu Andrzeju pan Bartoszewicz... I ten już nie żyje.
Marsowdcz odsapnął po dłuższej przemowie.
— Bartoszewicz pisał o moim pradziadzie.
Gdzież to drukowano?
— Nie drukowano wcale — a szkoda... Mam kopię manuskryptu; stoją tam spisane czyny jego.
— Czy mówisz, panie Franciszku, o jego zawodzie wojskowym?
— Nie tylko, nie tylko. O tem wszyscy wiedzą Ale jaki on byt u siebie, w domu!... Ojciec ludu i szlachty, ojciec prawdziwy...
— Słyszałem — rzekł Andrzej — że się bardzo zajmował ludem wiejskim.
— A szlachtą to nie?... Zawsze było na zamku kilkunastu z młodzieży szlacheckiej... Szkoła obywatelska, jak podówczas mówiono.
— Musiało być trochę nudno w Warze? — wtrącił Andrzej.
— Gdzie zaś?! Bawiono się jak nigdy. Zjeżdżało się państwo z odległych stron... Bale, kuligi, polowania... Tylko nie każdy mógł się dostać do zamku, ho, ho! Andrzej zauważył, że mówienie męczy dzisiaj starego, więc zamilkł, ale Marsowicz, po chwili odpoczynku, sam rozpoczął znowu:
— Ja wtedy byłem piwniczym. Nasłuchałem się pańskiej konwersacyi... Jak niegdyś panowie mówili! I o jakich rzeczach... Kiedy się starszyzna zebrała, spisywać było, co kto prawi...
— Lepiej było dawniej, co, panie Franciszku?
— Niby, że stary tak zawsze narzeka?... Bo i doprawdy. Każdy czas ma swoich panów, ale czy czasy gorsze, czy ja już tak stępiałem...
— Niema dziś panów; panują silni i bogaci.
Starzec spojrzał surowo na młodego księcia:
— A to kto mówi?... Toby i Zawiejscy z ekonomów naszych byli panami?... I te eleganty, co to im cudze pachnie lepiej, niż swoje? I ci, co zapominają, gdzie się urodzili i wyrośli?... A, jak można tak nawet żartować! Andrzej powstał i pocałował Marsowicza w białe włosy.
— Masz słuszność, żartuję, przepraszam cię, panie Franciszku.
— Nie mnie, nie mnie, Jego przepraszaj — mówił Marsowicz, trzęsąc ręką ku portretowi pradziada — nosisz Jego imię, Andrzeju... I masz... i masz w sobie jego zacną duszę, tylko dorośnij... Bo nawet Zbarazcy bywali mniejsi i więksi...
Rozrzewnił się i zamilkł.
Do pokoju służący wniósł lampę i wszedł lekarz. Stwierdził, że chory ma gorączkę i zalecił spokój.
— Już noc — westchnął Marsowicz. — Książę pan teraz na obiad, a jeżeli łaska jeszcze potem odwiedzić starego... Ale czy mi się zdaje, że już po siódmej?
— Tak, już kwadrans po siódmej.
— A nie bębniono dzisiaj na obiad?
— Kazałem zaprzestać. Sam jestem w zamku, głos tego bębna rozlega się po pustych salach, jak alarm.
— Szkoda...
— Jutro każę zabębnić.
— Jutro?... Dziękuję za wszystko. Padam do nóg.
Andrzej poszedł do sali jadalnej, gdzie oczekiwał go Kordysz i administrator. Zaprosił ich na obiad, aby mieć towarzystwo przy stole. Pierwszy raz znajdował się zupełnie sam, w ogromnym zamku, podczas długich już wieczorów. Zamierzał wpaść tu na jeden dzień, a bawił około tygodnia, i świeżo postanowił nie wyjeżdżać aż — się rozstrzygnie los Marsowicza. Póki jasno było, nie nudził się: gawędził ze starym, chodził po parku, strzelał trochę; ta kąpiel w samotności podobała mu się po gwarze wielkich miast, z których powracał. Ale wieczory były ponure. Oprócz nielicznej służby, pozostałej na wsi, nikogo nie było w zamku. Lada dźwięk budził echa po salach, każdy szmer natężał się w tej rozległej, oprawnej w wielkie mury, ciszy. Aż niepokój nerwowy ogarniał samotnego dziedzica na Warze.
Po obiedzie przeciągnął rozmowę z Kordyszem o myśliwstwie, ale trzeba było pożegnać łowczego, który miał wracać nocą parę mil do swego mieszkania we środku lasów.
Około dziewiątej poszedł znowu do Marsowicza. Lżej było choremu, choć gorączka się wzmogła; sam prosił, żeby go przeniesiono z fotelu na łóżko. Senny i mniej rozmowny, mówił pacierz szeptem, a czasem wybuchał głosem większym i żarliwszym. Andrzej siedział zamyślony, przy lampie, wpatrując się w twarz chorego.
— Nudno ci tak... możebyś wziął co do czytania... Znasz ten manuskrypt o księciu Andrzeju?
— Nie znam.
— To sięgnij do komody — górna szuflada na prawo — okładka zielona.
Andrzej wynalazł bez trudności rękopis i począł wertować pożółkłe karty. Zajął go niebawem ten portret, kreślony zwięźle, bez przesady panegirycznej, na dobrze malowanem tle epoki. Pogrążył się w czytanie.
Dowiedział się dokładnie o »chłopomanii« swego pradziada, o której słyszał często. Ale pod piórem historyka ta mania wyglądała inaczej, dużo poważniej. Andrzej namyślił się nad tem, że starzy włościanie Warscy pamiętali jeszcze tego pana, nazywając go niezmiennie »księciem ojcem«, jednak ci sami i ich potomkowie nie okazali wiele wdzięczności rodzinie książęcej przy zatargach o serwituty, przez nadużycia wszelkiego rodzaju. Ale przypomniał sobie i to, że okolica Waru odznacza się piękniejszemi chatami, często murowanemi, na które książę Andrzej dawał darmo cegłę, że są przy nich sady, że nawet istnieje przysłowie: »co chłop Warski, to łebski i dziarski«, a to z powodu, że wielu umie czytać, zna kunsztowne rzemiosła i lepiej się ubiera, niż okoliczni.
»Nie na wdzięczność on pracował, lecz na pożytek kraju«.
— O czem czytasz? — odezwał się Marsowicz.
Andrzej wzdrygnął się na ten głos starca, o którym był przez chwilę zapomniał. Powtórzył mu przeczytane zdanie.
— Święte słowa — rzekł poważnie Marsowicz. — To był pan.
Urzędową historyę swego pradziada Andrzej znał; mniej go więc zajmowały dokładne daty różnych fundacyi starego księcia, jego tytuły założycielskie, prezesowskie, których wiele było w życiorysie. Uderzało go bardziej ciepło niekłamanej czci, wiejące ze słów historyka; szukał też szczegółów, »jakim książę Andrzej był u siebie w domu«, według wyrażenia Marsowicza. Tych szczegółów mniej się znajdowało w rękopisie. Jednak pisarz charakteryzował życie zamkowe za owych czasów, mówiąc, że nawet zjazdy i zabawy miały pewien styl i sens społeczny; skład towarzystwa nie był przypadkowy, owszem, powstawał z przemyślanego doboru. Census stosowano bez pedanteryi i przesady, lecz census istniał wyraźnie; obok krewnych, obok głośnych nazwisk, spraszano do Waru ludzi odznaczających się ze wszystkich sfer towarzyskich, wyłączając starannie podejrzanych, wyuzdanych, pretensyonalnych próżniaków, kosmopolitów, samolubów wszystkich odmian. Ludzie, którzy często bywali w Warze, nabierali nietylko poszanowania dla książęcego domu, nietylko nauki, poloru, nietylko wdzięczności za różne dobrodziejstwa (bo książę był hojny i lubił zobowiązywać przyjaciół), ale powoli wiązali się w grupę, w stronnictwo, wkładali »mundur przyjacielski«, który obowiązywał do wielu cnót i zalet, jak mundury sławnych i odznaczonych pułków. Stronnictwo Warskie liczyło w szeregach wielu obywateli zasłużonych, wtedy lub później; wywarło swój wpływ na wewnętrzne dzieje nasze i historyę naszej cywilizacyi. To także niemała spuścizna po tym człowieku jasnej głowy, zacnej ręki i gorącego serca. Tak pisał historyk.
— O czem czytasz? — odezwał się znowu Marsowicz.
— Czytam, jak się dobierało towarzystwo w zamku za czasów pradziada. Dobrze się dobierało.
— Tak... gałgana on przez próg nie puścił...
Rękopis wspominał dalej różne urządzenia i upiększenia zaprowadzone w Warze przez księcia Andrzeja. Ten pan lubił rzeczy krajowe i trwałe, przedewszystkiem zaś urządzenia na pożytek kilku pokoleń. Mawiał skromnie, że pracuje dla prawnuków, jednak budował gmachy, kreślił szerokie plany ogólniejszego użytku, z których nietylko potomkowie jego, lecz potomstwo sąsiadów, sług, poddanych, znajomych i nieznajomych osiągać miało, albo i osiągnęło korzyść. Miłością swą rodzicielską ogarniał całe plemię; nie przestając być »pater familias«, pragnął zostać »pater patriae«. Naszym obowiązkiem przyznać mu to najzaszczytniejsze miano — pisał historyk.
Tak, naprzykład, mniemając, że dobre drogi komunikacyjne są pierwszym warunkiem normalnego krążenia ożywczych soków w organizmie społecznym, wydał znaczne pieniądze na poprawę traktów, na budowę mostów i promów. Chciał nawet prowadzić drogi przez cudze terytorya, zaczął układy w tym przedmiocie i pozostawił plany rozległej sieci dróg, których śmierć nie pozwoliła mu wykonać.
— Żeby to wiedział Dołęga! — pomyślał Andrzej, uderzając machinalnie palcami o kartę rękopisu.
Marsowicz coś dosłyszał i odezwał się, przerywając pacierz:
— Na co tam mój pan natrafił?... co go ucieszyło?
— Nie tak ucieszyło, jak zadziwiło. Pradziad pozostawił podobno jakieś plany budowy dróg. Gdzież one są?
— A są w bibliotece.
— Czemu wcześniej nie mówiłeś mi o tem, panie Franciszku?
— Nikt nie pytał.
Andrzej przerwał teraz czytanie i zamyślił się nad pokrewieństwem portretu swego pradziada z żywą i dobrze znaną postacią Jana Dołęgi.
— Te drogi, których tamten nie dokończył, a które dzisiaj ten chce prowadzić... Ten sam program przewodnictwa w pracy społecznej... To samo pojęcie arystokracyi narodowej... Więc to nie mrzonka młodzieńcza — byliśmy niegdyś tacy. Kto z nas zachował tradycyę »księcia ojca«? my, Zbarazcy, czy on, Dołęga? Kto wziął po starym księciu moralną spuściznę?
Zapragnął mówić jeszcze i jeszcze o tym sławnym przodku, którego przykład podnosił mu serce, a razem budził uczucie zbawiennego wstydu.
— Cóż o nas napisze historyk?...
Zwrócił się znowu do żyjącego jeszcze świadka owych czasów, ale nie postawił zamierzonego pytania, gdyż chory wydał mu się zatopionym w wizyę jakąś i żarliwą modlitwę: oczy miał olśnione, bił się w piersi i zwykły pacierz mieszał z nowemi przemowami:
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Obok niego, Boże mój, po prawicy Twojej... Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu... miejsce dla sługi wiernego...
Andrzej zaniepokoił się i poszedł do sąsiedniego saloniku, gdzie drzemały w fotelach dwie niemłode kobiety, dozorczynie. Ocknęły się zaraz.
— Źle choremu. Możeby posłać po księdza?
— Był już rano, proszę księcia pana.
— Ksiądz proboszcz już go wysłuchał, proszę księcia pana.
Chory tymczasem modlił się ciągle, tylko oczy kleiły mu się powoli i słodki spokój rozlewał się po twarzy. Poznał Andrzeja, gdy ten pochylił się nad nim, bo zwrócił do niego spojrzenie pełne wymowy. Było w tem spojrzeniu coś z uśmiechu zasypiającego dziecka do niańki i z tęsknoty człowieka, odchodzącego w drogę niepowrotną. Zamknął powieki, pierś podnosiła się krótkiemi falami: starzec zasnął.
Andrzej posłał po swego przybocznego strzelca i kazał zapalić wszystkie lampy w gabinecie ojca, dokąd poszedł przez podwórze, przez galerye i ciemne pokoje. Noc czarna i wietrzna ogarniała stary gmach ponurym koncertem jęków; odgłos kroków po kamieniach znaczył w tej muzyce miarowe odstępy.
Andrzej rzekł do Strzelca, który go poprzedzał z latarnią:
— Oświetlić mi tu po drodze z gabinetu do mieszkania pana burgrabiego i trzymać światła aż do rana! Nogi można połamać w tych ciemnościach.
W istocie zaś dreszcz nerwowy przejmował go: ogromny zamek zdawał się tej nocy pełnym dziwów i tajemniczych zasadzek. Dopiero pokój ojca był weselszy z powodu lamp zapalonych i ognia na kominie. Andrzej usiadł na zwykłem miejscu księcia Janusza. Choć noc była późna, nie czuł się sennym, owszem podnieconym i nastrojonym uroczyście.
Po za murami jasnego pokoju, ponad nim, pod nim, naokoło grały głuche chóry, jak daleki głos organów, wyły gardła kominów, jęczały blaszane dachy: zamek rozgadał się na potęgę. W tej sferze dźwięczącej panował zgiełk i niepokój, niby walnej bitwy. Ale Andrzej miał dzisiaj w sercu dumne pragnienia i dobrze mu było pośród walki zamczyska z wichrem. Powstawały w nim samym silne głosy, wołające go od wygodnego życia do nieznanych uciech czynu. I głosy te układały się harmonijnie, płynęły zewsząd, zlewały się w kategoryczny nakaz. Tak chciał za niego Jan, tak mówił dogasający starzec, tak żył wielki pradziad...
Zaczął pisać gorący, długi list do Jana Dołęgi.
Pisał długo. Noc upływała i cichła, wiatr się wydyszał i ledwo czasami ziewnął przeciągle, aż zasnął, pozostawiając i zamek we śnie głębokim. Andrzej słyszał dzwonki w uszach, skrzypienie pióra po papierze, osuwanie się gasnących węgli w kominie Zapomniał gdzie się znajduje i pisał, pisał...
Zdanie jedno zaczęło mu się układać w rytm, którego nie pragnął zachować, jakiś rytm obcy, wkraczający przemocą, coraz natarczywiej... Przerwał pisanie, ale ów takt, bijący gdzieś około niego, trwał... Zaczął nasłuchiwać i uprzytomnił sobie nareszcie, gdzie jest i że zbliżają się do niego czyjeś kroki. Niby z góry?... Nie — zapewne przez galerye wewnętrzne?... Tak — szedł ktoś do niego, ale, jak długo, długo... Ileż kroków naliczyć można przez ten zamek?
Zżymnął się najprzód, że mu przeszkadzają — tak mu było dobrze z górnemi, nowemi myślami. — Potem, ponieważ krew mu kipiała w skroniach, przypuścił na chwilę, że ujrzy zjawisko nadprzyrodzone. Wszystko możliwe w tym zamku, Oparł obie ręce na stole i wpatrzony we drzwi, do których zbliżały się kroki, czekał.
Skrzypnęły drzw i i ukazał się w nich strzelec blady, milczący.
— No co? gadajże prędzej!
— Proszę księcia pana... pan Marsowicz skończył.
Starzec leżał niby uśpiony, z uśmiechem na ustach.
Do Andrzeja przypadły kobiety, płacząc, całując bez potrzeby po rękach i opowiadając gorącym szeptem:
— Jak święty, proszę księcia pana, jak święty... Ledwo mu śmierć zajrzała w oczy, już go nie było... Taki człowiek...
— Czekajcie... dajcie mi pokój. Dlaczego nie sprowadzono mnie natychmiast?
— Ledwo się obudził i jęknął, myśmy się spytały co trzeba, a on tylko do księcia pana się odezwał.
— Do mnie?
— A tak, powiedział: »Czy nasz pan już odszedł?« — i skończył.
Andrzej ukląkł przy łóżku i ujął starca za — wierną rękę, już ziębnącą; wpatrywał się w twarz znajomą i kochaną od lat wielu; dzisiaj po raz pierwszy ta twarz wydała mu się dumną, uśmiechniętą z wysoka na wszystkie ziemskie zaszczyty. Skłonił głowę i długo pozostał na klęczkach przy zwłokach ostatniego świadka dawnej wielkości Zbarazkich.
Gdy wstał, zapragnął odetchnąć świeżem powietrzem.
Obfita chmura mgły spadła o świcie na zamek, prześwietlona już rosnącą jasnością. Szare pasma wisiały i włóczyły się leniwie po gzemsach podwórza, pod łukami głównej bramy. Andrzej wyszedł na zewnątrz czworoboku i zadziwił się, nie poznając rodzinnych murów. Mgła odziewała zamek w puszystą, srebrną delię — i stary gmach stał ogromniejszy, odosobniony od zasłoniętych okolic, rozparty samotnie na zamkowej górze, gubiący w niebie korony swych baszt i wyniosłą kitę dzwonnicy. W nieokreślonej przestrzeni górował tylko on jeden, pyszny, niezwiązany pozornie z ziemią, która go nosiła.
Myśli i wzruszenia tej nocy, nurtujące duszę Andrzeja do głębi, doszły teraz do najwyższej potęgi. Dreszcz go przejmował, nie lękliwy, lecz rozkoszny dreszcz natężonych pragnień. Stał oparty o poręcz mostu, wpatrzony w zamek ojców swych, i zdawało mu się, że jest dzisiaj nowym człowiekiem: czuł, że trzeba, że chce godnie panować na Warze.
— Trudno, coraz trudniej...
— Coraz większa zasługa, coraz wyższa chluba, — odpowiadały przemożne głosy, zlane w kategoryczny nakaz.
Tymczasem dumny gmach tracił posępną grozę, bo mgła rzedła i stawała się lekką, błękitniejącą osłoną. Wystąpiły ozdoby krużganków na baszcie wschodniej, zarysowały się smukłe ostrołuki bramy, a na dachach blaszanych zakwitł zdrowy rumieniec pogody. Zamek uprzejmym uśmiechem witał okolicę.
Z góry zamkowej mgła uciekała spłoszona przez powiew ranny, odsłaniając czerwone dachy podzamcza, i zlewała się z wielką, białą doliną. Już ją i stamtąd wypędza gospodarny wietrzyk, już trakt Warski coraz dalej w świat zapuszcza swój rząd podwójny lip złotych, już widać długie wsie szare na bladych polach, i srebrne oczy wód nabierają blasku coraz więcej.
Niema już mgły między zamkiem a krajem. Okolica odpowiada na uśmiech wyniosłych murów: śmieją się białe chaty, murowane przez księcia Andrzeja, śmieją się jesienne, barwne sady.
Wtem na twarze chat białe, w jasne oczy wód wstąpił gorący blask, a na zamku wybuchnął jaskrawą purpurą.
— Witajcie pod jednem słońcem! — płynął głos poważny z góry.
— Witajcie pod jednem słońcem! — gwarnie odpowiadały niziny.
Andrzej, który dotychczas patrzył tylko na zamek, objął spojrzeniem rozpostartą szeroko krainę, i wyciągnął do niej kochające ramiona:
— Ziemio moja!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.