Stare dzieje/Akt pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stare dzieje
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1859
Druk M. Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.

Scena przedstawia podwórko przed wiejskim folwarkiem, z gankiem na dwóch słupkach wspartym i ławkami. Na przodzie mały ogródek zarosły chwastami i malwami z stojącemi na kijach hładyszami i porozwieszaną bielizną. W cieniu drzew w prawo bliżéj sceny stoi stół prosty, na nim książki rachunkowe, kałamarz, pióro, linia i flaszka zielona z wódką, nakryta otłuczonym kieliszkiem. W głębi po za sztachetami odgradzającemi podwórze widać kraj pagórkowaty, poprzerzynany laskami.


SCENA I.
BARTŁOMIEJ Jaczeńko rządzca i syn jego BOLESŁAW. — Pierwszy przechadza się w czapeczce na głowie i krótkim w zębach cybuszkiem; drugi modnie niby ale trochę śmiesznie ubrany, leży rozwalony na dwóch stołkach z cygarem w ustach.
BARTŁOMIEJ.

Otóż, potrzeba nareszcie, mój mospaneńku kochany Bolesławie, abyś ty wiedział jak my stojemy w interesach i co u mnie w głowie dla twojego dobra. Nikt nie słucha? (ogląda się) pogadajmy otwarcie. Całe życie chorował człek, pracował dla waszeci tylko, aby cię na ludzi wyprowadzić; przyszła chwila żniwa. I ty wyrosłeś niezgorzéj i w kieszeni téż coś jest. Posłuchajże: jestem tu w tym kluczu u hrabiego od lat trzydziestu kilku ekonomem, pisarzem, rachmistrzem, w ostatku już rządzcą. Goluteńki jak turecki święty przyjechałem, ale dzięki Bogu i opatrzności jego, któréj zawsze nad sobą doświadczałem, a po części i własnéj głowie nie dla proporcji (uderza się po czole) uzbierało się tedy, mospaneńku, grosiwa, choć i waszecina ta edukacja kosztowała także nie mało!! Hrabia mi trochę do niej pomagał, ale i moja kabza czuła.... (wzdycha) Jesteś, nie chwaląc się, wyedukowany jak pańskie dziecko, parle franse, grasz, śpiewasz, tańcujesz, cóż tu więcéj chcieć? Na paniczyka mi wyglądasz! (śmieje się.) Otóż ja ci powiem, że cię chcę i muszę panem, całą gębą panem zrobić!!

BOLESŁAW (obojętnie).

No! nic nie mam przeciwko temu! Cóż tedy daléj? Słuchamy!

BARTŁOMIEJ.

Dalej? Zaraz zobaczysz jak ja to sobie sprytnie ukartowałem, chociaż wy zawsze z nieboszczką jejmością mówiliście żem ja głupi. A no! no! nie trzęś głową, bom słyszał! mniejsza o to! Jednak żebym był na wasz rozum się spuścił, tobyś ty teraz gdzieś, chuchając w palce gorzelni pilnował, a to ja! ja! ciebie panem zrobię.... Słyszysz... całą gębą panem.

BOLESŁAW.

Dobrze, dobrze! ale mówcie już co macie mówić! bo że pieniądze ojciec dusisz, toć ja wiem i tak.

BARTŁOMIEJ.

Żyłem, z pozwoleniem jak.... nierogacizna!.... odejmując sobie od gęby dla waszeci mospaneńku, aby tylko grosz do grosza... to była zawsze moja metoda... a waćpan traciłeś tylko....

BOLESŁAW.

E! cóż znowu! bez wymówek! mówcie bo! Co tam daléj tak ciekawego!

BARTŁOMIEJ.

Zawsze z ciebie gorączka, mospaneńku, potrzeba mieć cierpliwość i posłuchać do końca.... Zważajże co się dzieje i co głupi ojciec wymyślił. Ciułał, ciułał, dusił, dusił, a dziś... kupujemy majątek.

BOLESŁAW (zrywając się).
Gdzie? jaki? wiele dusz?
BARTŁOMIEJ.

Ale słuchajże i nie przerywaj! Znasz hrabiego naszego? dobry, jak kasza z mlekiem, ale ciemięga jakich mało, rachunku ani za grosz; rozumny jak Salomon ale w xiążkach, siedząc nieustannie tyle długów narobił i tak się, mospaneńku, zaszastał, że dziś ledwie się już tu trzyma na włosku. Zawszeście mi mówili, że ja głupi... a ot... zobaczycie com skomponował, ho! ho! Przyczaiłem się sobie z workiem na przesmyku, pożyczałem żydkom, żydki jemu, po cichu skupywałem jego długi, procenta zaległe rosły — i — (cicho) wiesz? mam tyle na tym kluczyku hrabiowskim, że mogę Jaśnie pana wypędzić, a sam z folwarku przenieść się do pałacu. Otóż... jak ja głupi!...

BOLESŁAW.

No! tegom się nie spodziewał po ojcu! dobra rzecz taki majątek, to sobie i pohulać będzie można.

BARTŁOMIEJ.
Dam ja ci, trutniu jakiś, hulankę, dam!... kupuję ale na moje imie wszystko; musisz mi się już ustatkować, dosyć tych długów mospaneńku... popłaciłem ostatnie i więcéj nie dam... basta!
BOLESŁAW (śmiejąc się).

O! o! przeczuwałem ja zawsze że ojcowska kabza dobrze nabita....

BARTŁOMIEJ.

Tak, potem i krwawicą moją!... nie dam ci tracić, co mi przyszło ciężko, jak powiada przysłowie: nie wziąwszy na sumieniu, nie będzie na ramieniu.... Całe moje życie włożyłem w to, żeby ciebie panem zrobić; heroldja nas potwierdziła, jesteśmy szlachta, możemy majątki kupować ile grosza stanie i na wyborach krzyczeć jak drudzy... Prawda, że mnie to szlachectwo djabelnie po kancellarjach karku i kieszeni kosztowało, ale téż, mospaneńku, rzecz jest, a co szlachcic! to szlachcic! Hrabia na włosku wisi, my czatujmy z boku i chapniemy kluczyk razem z zameczkiem.... A co? a mówiliście żem głupi!

BOLESŁAW (z uśmiechem wyższości).

A! a! jaki papa pocieszny!

BARTŁOMIEJ.

Nie dosyć jeszcze na tém, cicho tylko! sza!! — Hrabia stary, ciężki, przywiązany do tego miejsca, do ludzi, do drzew, do pniów, do ścian, zwyczajnie dziwak... otóż, kiedy ja mu zaśpiewam, fora ze dwora...

BOLESŁAW.

Aj! ludzie będą strasznie krzyczeli!

BARTŁOMIEJ.

Gdzie zaś! żebym był goły a szelmostwo zrobił, to co innego; ale kiedy mam pieniądze? Widziałeś kiedy, żeby na bogatego krzyczeli? Ale słuchajno, a milcz... otóż tak. Hrabia ma córkę, niechaj ją wyda za waszeci, mospaneńku, a ja go zostawię we dworze i będzie się sobie w swoich książkach dłubał, a ja wam pogospodaruję!... Albo mi córkę da albo nie — no, to sobie ruszą z kwitkiem....

(Śmiejąc się przyśpiewuje.)
A kiedyż odjeżdżasz bądźże zdrów...
O mojéj przyjaźni dobrze mów!
BOLESŁAW.

Ale to być chyba nie może!

BARTŁOMIEJ.

Czemu mospaneńku? czemu?

BOLESŁAW.
Ojciec mu się tego nawet nie ośmieli powiedzieć.
BARTŁOMIEJ.

Ja? nie powiem? zobaczysz! Golnę dobry kieliszek i wezwawszy na pomoc patrona, tak mu wyrecytuję aż miło....

BOLESŁAW.

Ale on takiego układu nie zechce!

BARTŁOMIEJ.

No! to i dobrze! Albo to ja się znowu tak bardzo napieram tego honoru? Nie da mnie on córki, to ja ciebie za rok z prezesówną ożenię.

BOLESŁAW.

Mój tatku.... Za mnie jak za mnie, pewnoby się jéj dać nie wahali, gdybym się o to postarał, bom taki podobny do ludzi; ale któż zechce mieć takiego tatula? Chybabyś ojciec gdzie na Bessarabją powędrował....

BARTŁOMIEJ.

Co? co? słyszysz go? A ja to co? myślisz że nie potrafię być obywatelem? Ja teraz tylko tak na ekonoma jeszcze wyglądam, ale majątek kupiwszy, zaraz innym będę człowiekiem. Ho ho! zobaczysz! Wy zawsze mówicie, ojciec taki, owaki, a ja wszystko wiem co mnie trzeba... No! ale projekcik ci się uśmiecha? he?

BOLESŁAW (niedbale).

Projekt się panu ojcu pochwala, zobaczymy tylko jak przyjdzie do wykonania, co się pokaże.

BARTŁOMIEJ.

Wszystko już przygotowane, dziś, jutro, ale nawet tak i dziś jeszcze mu powiem.

(po chwili)

To jednak prawda, że choć ciemięga z tego hrabiego, ale jak człowiek przed nim stanie, licho wie co to jest mospaneńku, czegoś strach bierze i durniejesz.

BOLESŁAW.

Ojcze, o to nie trudno.

BARTŁOMIEJ.

Zawsze swoje!! ale zobaczycie.

BOLESŁAW.

Plan tedy dalszy? jaki?

BARTŁOMIEJ.

Krótko a węzłowato, przyjdę, pokłonię się...

BOLESŁAW.
Że się ojciec pokłoni, nie wątpię.
BARTŁOMIEJ.

I powiem mu ot tak: mospaneńku, panie hrabio, panowaliście, panowali, no — a teraz przyszła pora na Jaczeńków.... Oto waścine długi, a ot co wam pozostaje. Chcecie córkę dać mojemu Bolesiowi, zgodzę się na to i niechaj gospodarują, a nie chcecie? to jak sobie chcecie; ale proszę się ztąd wybierać.

BOLESŁAW (szydersko).

Pięknie, pięknieby to było, cóż, kiedy, słyszę, zaręczona.

BARTŁOMIEJ.

A tak! słyszę i ja, że zaręczona za tego hołysza Czarnkowskiego, rozumnego jak sam hrabia. Ale mnie co do tego? zaręczyli, niech odręczą.

BOLESŁAW.

I ona go kocha....

BARTŁOMIEJ.

Niech się odkocha! mnie co do tego! Niby to ty nie jesteś daleko od niego pokaźniejszy, a co grunt, że bogatszy.

BOLESŁAW.
Jak to ojcu wszystko łatwo idzie.
BARTŁOMIEJ.

Cóż? jeszcze ci mało, mospaneńku? źle skoncypowałem, jeszczem głupi?

BOLESŁAW.

Nie, nie! ale to wszystko na wierzbie gruszki, tatku najukochańszy.

BARTŁOMIEJ.

No! zobaczemy, pamiętaj tylko com ci mówił i rób jak każę. Do hrabianki mi się przybliż wcześnie, jużci ma oczy i musi się poznać na tobie.

BOLESŁAW (niedbale).

Zobaczemy! Zresztą i mniejsza o to!


SCENA II.
Ciż sami. OLENA wychodzi z folwarku i kłania się do nóg Bartłomiejowi. Przez cały ciąg sceny Bolesław pogląda na nią znacząco, mruga i pokręca wąsa.
BARTŁOMIEJ.

Cóż tam u licha? Czego to chcesz? po co tu włazisz kiedy cię nie wołają?

OLENA (smutnie ale trochę figlarnie).

Ja to, z prośbą do wielmożnego pana....

BARTŁOMIEJ.

A byłem tego pewny, że nie z datkiem, tylko z prośbą, wy tylko prosić umiecie, nigdy wam nie dosyć. Gadajże a żywo, mospaneńku, bo ja na skwierczenie wasze nie mam czasu.

OLENA.

Już oto rok, proszę pana, jak mnie zabrali z chaty do dworu, ojciec stary tęskni za mną, chciałabym do niego powrócić.

BARTŁOMIEJ.

Patrzajcie! chciałaby! A któż to wam dał wolę? Czy to wy możecie chcieć kiedy wam nie pozwolono?

BOLESŁAW.

Czy to wam źle tutaj?

OLENA.

Źle, nie — ale wszędzie dobrze, a w chacie najlepiéj. Ojciec prosił hrabiego, żeby mnie uwolnił, i jaśnie pan obiecał....

BARTŁOMIEJ (gniewnie).

Co! co! już ten stary chodził do hrabiego! Patrzcie! hrabia! hrabia! A ja to co jestem? Hrabia o niczém nie wie, ja tu gospodaruję, słyszysz? Za to samo do domu nie puszczę.

OLENA.
Niech pan będzie łaskaw! co panu z przymuszonéj sługi.
BARTŁOMIEJ.

O! o! rozumuje! Przymuszony sługa najlepszy mospaneńku, bo z nim nie ma ceremonji. — Nie puszczę, a jak mi jeszcze raz ośmielicie się chodzić na mnie do hrabiego, no! zobaczycie! Ja wam tu dam hrabiego!

(wychodzi do folwarku grożąc.)

SCENA III.
OLENA stoi smutna. BOLESŁAW po odejściu ojca zbliża się do niéj.
BOLESŁAW.

No! otrzyj te łezki! Co ci tam w głowie, że się na wieś zachciało... przecież tu lepiéj, roboty nie ma wielkiéj....

OLENA.

Albo to ja się pracy boję?

BOLESŁAW.

I nie to co wasza nędza w chacie?

OLENA.

Nasza nędza nam nie straszna.

BOLESŁAW.
Jaka rezolutna! No! a dla tego my cię do domu nie puścimy, trzeba zostać z nami i dla mnie być grzeczniejszą — słyszycie moja panienko....
OLENA.

Słyszę, ale nie rozumiem.

BOLESŁAW.
(zbliża się chcąc ją objąć, dziewczyna ucieka.)

Czegożeś taka dzika?

OLENA.

Zwyczajnie chłopka, wszystkiego się boję....

BOLESŁAW.

Nawet uściskania?

OLENA.

O! tego najgorzéj!

BOLESŁAW.

Drożysz się z sobą! ale to nie pomoże! Na wieś cię nie puszczą, a jak się lepiéj trochę poznamy, powolniejszą będziesz dla mnie. Będę ci kupował śliczne korale, krasne wstążeczki, co zechcesz!

OLENA (drwiąco).

Doprawdy?

BOLESŁAW.

O! o! koraliki skutkują, oczki się śmieją!

OLENA.
A wiesz pan czy z koralów czy z niego?
BOLESŁAW.

Z kogo? ze mnie? Niegodziwa! mógłbym się pogniewać, ale ci to daruję dziecko moje....

OLENA (uciekając).

Do nóg upadam ojca dobrodzieja!


SCENA IV.
BOLESŁAW sam.

Jaki to spryt w tém prostém dziewczęciu, co za świeżość i wdzięk w téj twarzyczce. Wcale mi do smaku! niczego! nie puścimy jéj na wieś, bo by się to w brudnéj chacie zwalało, a szkoda — na honor, pański kąsek.

(ziewa.)

A! co za nudy na wsi, jakie głupie życie! ani kawiarni, ani bilardu, ani stósownego towarzystwa! Jeżeli ojcu uda się zrobić, jak mówi, wyjedziemy przynajmniéj z tego obrzydłego folwarku, w którym się duszę... na przyzwoitszy świat.... Tylko, co ja z tym ojcem zrobię?... będzie sobie gdzieś w kącie karbował — hrabianka dosyć piękna, i zdaje się, dobrze wychowana... majątek dobry, wypadnie się trochę ustatkować.... Jednak i ten szanowny tatko, ma swoją dobrą stronę...


SCENA V.
BOLESŁAW. BARTŁOMIEJ wychodzi z folwarku mocno poruszony, mówiąc do siebie.
BARTŁOMIEJ.

Tak jest! trzeba to raz skończyć, mospaneńku, dosyć téj ekonomji, powiem mu otwarcie, masz asindziej do wyboru....

BOLESŁAW (przerywając).

Komu?

BARTŁOMIEJ.

No! toć wiesz przecie... hrabiemu.... Czego ja to będę dłużéj udawał.... Obrachowałem siebie i jego, nie ma prawie nic, wszystko moje, po co czekać dłużéj! Dziś tedy finalny koniec, stanę i powiem, mospaneńku... (zamyśla się i przerywa) Jak ci się zdaje?

BOLESŁAW.

Nic nie mam przeciwko temu! Tylko jak to ojcu przyjdzie mówić, żeby się nie zadławił....

BARTŁOMIEJ.

To prawda, głupi nałóg! trzydzieści lat służby, tak się nawykło do kłaniania i posłuszeństwa, że nie wiedzieć od czego począć.

BOLESŁAW.
Myślę, że nie przyjdzie tak łatwo.
BARTŁOMIEJ (wzdychając).

Mospaneńku, ja to i sam nie wiem; ale dla ciebie muszę się zmódz, nie ma co czekać dłużéj, stanę ot tak....

BOLESŁAW.

Jak naprzykład?

BARTŁOMIEJ.

Ot tak stanę....

(milczy zamyślony.)
BOLESŁAW.

I języka w gębie zapomnę....

BARTŁOMIEJ (tupiąc nogą).

Nie zapomnę, mospaneńku! stanę i powiem mu: Jaśnie panie!

BOLESŁAW.

Do czegóż to jaśnie panie?

BARTŁOMIEJ.

Masz słuszność! powiem mu wręcz, mospaneńku.

BOLESŁAW.

Mospaneńku także źle... za drzwi gotów wyprosić....

BARTŁOMIEJ (niecierpliwiąc się).
Ale nie, powiem mu: panie hrabio!
BOLESŁAW.

Dobrze, a daléj?

BARTŁOMIEJ (myśli).

Jak to obrócić! Sęk! Dalipan nie łatwo! Jużciż tak wprost mu powiedzieć fora ze dwora, nie wypada, tyle lat chleb jego jedząc, zresztą strach. Choć to człowiek łagodny... tak! dobry! ale kaduk wie co ma takiego w sobie, że choć nigdy nie połaje, przykrego słowa nie powie... a jak człowiek przed nim stanie, aż mrówie przechodzi po skórze... straszny...

BOLESŁAW (śmiejąc się).

Stary nałóg téj podległości i stary głupi nałóg.

BARTŁOMIEJ (rezolutnie).

Ale dziś temu koniec! basta! Muszę się zabrać i powiem mu otwarcie....


SCENA VI.
Ciż sami. PROKOP wchodzi i kłania się.
BARTŁOMIEJ.
Otóż jest! znowu chłop, gość nieproszony, dosyć, że oni cały dzień włóczyć się muszą! byle im wałęsać się i próżnować.
PROKOP.

Sława Bogu!

BARTŁOMIEJ.

No! no! bez tych ceregielów, czego chcesz?

PROKOP (wzdychając).

Niech wielmożny pan wysłucha.

(Bolesław wychodzi).
BARTŁOMIEJ.

Gadaj a prędzéj, bo czasu na gawędy nie mam.

PROKOP.

Ot, ja stary, żonka niezduża, synowę prawda mamy w chacie, ale chorowitą, nie ma komu jeść zwarzyć, chleba upiec, nie damy sobie rady i przepadniemy, jeśli nam Oleny nie powrócicie.

BARTŁOMIEJ.

Czort swoje! Mówiłem raz, że nie dam!

PROKOP.

Bądź paneńku łaskaw! posłuchaj! dłużéj ona we dworze służyć nie może, dosyć już tego roku. Każda co pobędzie dworką, to jéj późniéj oczy wybadają.

BARTŁOMIEJ.
Jeszcze ci krzywda? dziecko się poleruje!
PROKOP.

Krzywda nie krzywda, ależ my także jej potrzebujemy, a dla młodéj, trochę tam przystojnéj dziewczyny, w takiéj służbie nie zdrowo.

BARTŁOMIEJ

Oto mi sensat! mospaneńku! A tobie co sądzić zdrowo czy nie zdrowo?... Ja wiem co robię.

PROKOP.

Chodziłem do hrabiego... obiecał że mi ją każe oddać....

BARTŁOMIEJ (gniewnie).

Otóż właśnie dla tego, że chodziłeś do hrabiego, to jéj nie wypuszczę, żebyście się nie uczyli na mnie skarzyć! — Nic z tego nie będzie... słyszysz? ja tu pan!

PROKOP.

Słyszę... słyszę, ale jakże to wielmożny panie... chyba jest dwóch? Myśleliśmy że nasz hrabia tu panem, a wielmożny rządzca...?

BARTŁOMIEJ.
I głupioście myśleli, ja tu pan, ja tu rządzca, ja tu wszystko! a co postanowię, mospaneńku, to będzie.
PROKOP (skrobiąc się w głowę).

Niechajże i tak! — Ale ja was samych proszę, i proszę taki... pokornie, bądźcie łaskawi, oddajcie mi córkę... Chcę ją wydać za mąż, zaswatana, przyjmak mi potrzebny, gospodarstwo tyle przepada!

BARTŁOMIEJ.

Ho! ho! gospodarstwo wasze! znam ja lepiéj od was to gospodarstwo — taicie się tylko, chowacie, udajecie ubogich, a licho was nie brało! A to bieda właśnie że się dobrze macie, chłop bogaty nic nie wart, zaraz mu się legną muchy w nosie, fanaberja, nieposłuszeństwo! Ja nie potrzebuję bogatych, ale uległych... mospaneńku!

PROKOP.

Alboż my to nie słuchamy?...

BARTŁOMIEJ.

Bo musicie, mospaneńku! a baty!!

PROKOP (z pokłonem).

Jeszcze raz, proszę, zmiłujcie się...

BARTŁOMIEJ.

Nie pomoże i córka musi zostać! — Tak chcę i dosyć!

PROKOP (popatrzywszy nań chwilę).
To wasze ostatnie słowo?
BARTŁOMIEJ.

Pierwsze i ostatnie, słyszysz mospaneńku, nie lubię rozpraw długich, każę i kwita.

PROKOP.

A dyspozycja hrabiego?

BARTŁOMIEJ (gniewnie).

Co mnie wasz hrabia?... (wstrzymuje się) To moja rzecz, już ja z nim o tém wolnym czasem pogadam... A no! do roboty! Na tok! słyszysz! dosyć tego perebendiowania.


SCENA VII.
(Na ostatnie wyrazy wchodzi hrabia powoli z xiążką w ręku przez furtkę z głębi. Prokop zatrzymuje się nieco, a po chwili wysuwa.)
BARTŁOMIEJ i HRABIA.
BARTŁOMIEJ
(na stronie, zmieniając nagle humor i zdejmując czapkę prędko).

Otóż jest! otóż on sam! nieprzygotowanego mnie zszedł, nawetem się wódki nie napił! Tfu! i nie wiem co mówić!

HRABIA (powoli).

Przyszedłem ci powiedzieć, kochany Bartłomieju!

BARTŁOMIEJ (kłaniając się).
Słucham jaśnie pana....
HRABIA.

Że kazałem tę dziewczynę, córkę starego mego poczciwego Prokopa, uwolnić ze dworu. Ojciec mnie o to prosił, ma słuszne powody, nie godzi mu się gwałtem dziecka zatrzymywać.

BARTŁOMIEJ (jąkając się).

To jest... jaśnie panie... to jest... jak sobie jaśnie pan każe... ale ośmieliłbym się przedstawić...

HRABIA.

Prokop mnie o to prawie ze łzami prosił.

BARTŁOMIEJ (poruszony).

Co ich łzy kosztują! To panie taki ten ród chamski przemierzły, że aby rękawem potarł, łzy jak groch im się sypią.

HRABIA (żywo).

Ależ, proszę cię mój Bartłomieju, nie gadaj mi tego! Tyle razy słyszałeś odemnie, że obelżywych wyrazów na moich tych poczciwych ludzi słuchać nie lubię!

(po chwilce)

Wy wszyscy macie ten szkaradny zwyczaj, to pojęcie niechrześciańskie o ludzie, jakbyście z innéj byli ulepieni gliny. To się nie godzi! Wiesz dobrze, że ja moich chłopków kocham jak braci, że głębiéj starając się ich poznać, przekonałem się, ile tam dobrego w nich, przy takim stanie, w takiém opuszczeniu...

BARTŁOMIEJ (trzęsąc głową gwałtownie).

Złodzieje, jaśnie panie!

HRABIA (surowo).

Ale nie plećże, proszę! — Co to jest? od trzechset lat z górą oni i pradziadowie moi żyli razem na jednéj ziemi, jednemi losy, jedną pracą w świętym związku i zgodzie. Nigdy, w najcięższych chwilach oni nas nie zawiedli, my ich nie opuścili, mamy obowiązki wzajemne, ja wdzięczność dla nich, oni przywiązanie dla mnie. Kocham ten lud....

BARTŁOMIEJ.

Oni nie kochania, ale bata potrzebują, jaśnie panie.

HRABIA (chmurno).

Proszę cię, skończże raz przecie... wiesz że mi to trudno! Olenę kazałem uwolnić!

BARTŁOMIEJ.
(zbiera się, jakby chciał wybuchnąć i hamuje).
Miałem to i ja do jaśnie pana...
(na stronie).

Źle! jaśnie pana już nie potrzeba. Boleś miał słuszność.... Tfu! kiedyż się nauczę....

(głośno)

To jest... chciałem i ja powiedzieć coś... potrzebowałem oznajmić.

HRABIA.

Co tam takiego? pewnie to nudne interesa znowu? cóż tam? źle?

BARTŁOMIEJ.

A źle! pieniędzy, jaśnie panie, w kassie ani grosza, a tu o procenta naglą niektórzy... i o kapitały się upominają... ślą a ślą... wrota się nie zamykają... rady sobie dać nie mogę.

HRABIA.

Wiem ja to, wiem, że interesa moje w złym stanie... (smutnie) Powiedz mi téż, mój kochany Jaczeńko, co to jest; jednakże gospodarstwo, mówiłeś, szło nam zawsze bardzo porządnie, przedawaliśmy nie źle, ja nie traciłem, balów nie dawaliśmy, a jednak...

BARTŁOMIEJ.

Nie moja wina! nie moja! proszę, jaśnie panie, sam nie wiem, dopust boży... jaśnie pan zawsze tam siedział w tych swoich xiążkach.

HRABIA.

Czy i one co winne?

BARTŁOMIEJ.

Prawdę powiedziawszy, sprowadzało się to tego papieru nie mało, a osobliwości zamorskich, a obrazów, a fatałaszek różnych zagranicznych... toż to wszystek grosz, co powinien był na interesa szedł na to. Przy tém i powolność jaśnie pana dla ludzi, nigdy nie było rygoru, ja dysponuję, a jaśnie pan uwalnia, a chłopi okpiwają, a skarzą się, a piszczą. Ot, i ostatnia pszenica przez to w kopach porosła.

HRABIA.

Chcesz, bym o sobie tylko pamiętając, o nich zapominał?

BARTŁOMIEJ.

Każdy o sobie, proszę jaśnie pana, powinien pamiętać, to grunt!

HRABIA.
Maxyma wcale niechrześciańska, mój kochany. No! ale cóż mi tam powiedzieć chciałeś?
BARTŁOMIEJ (wachając się).

To względem tych interesów. (na stronie) Ani rusz! dławię się, dławię, a powiedzieć mu nie umiem, (głośno) Zkąd tu wziąć pieniędzy, już za zaległe procenta bankowe chcą majątek spisywać.

HRABIA.

Okropna rzecz! nigdy mi swobodnie odetchnąć nie dacie! Interessa! a! przeklęte interessa! Ależ przecie mogliby poczekać... mam nadzieję... stryj by mi pomódz powinien.

BARTŁOMIEJ.

E! stryj!... (macha ręką) a co się tycze czekania, było już tego dosyć, jaśnie panie!

HRABIA.

Cóż tu począć! radź mi, proszę cię.

BARTŁOMIEJ
(chce mówić i wstrzymuje się ciągle).

Trudno! trudno... to jest... jaśnie panie —

(na stronie)

Ani weż przez gębę przejść nie może... trzeba się było choć wódki napić, na czczo nie ma sposobu.... Chyba już później powiem, teraz nie mam siły... nie chcę go martwić.

(głośno)
Jaśnie pan wie lepiéj, co robić!
HRABIA.

Muszę posłać po Czarnkowskiego... to człowiek praktyczniejszy, może mi co podda.... Zawsze te pieniężne sprawy! w chwili gdy najważniejszemi zajęty jestem badaniami.... Ani chwili pokoju... Myślże tu o Horacie, Izydzie i Scropisie, o symbolach i mythologicznych tajemnicach, gdy dłużnicy siedzą na karku! A! to nieznośne....

(odchodzi powoli zamyślony.)

SCENA VIII.
BARTŁOMIEJ (sam).

I nic nie powiedziałem!! Tfu! Mają może słuszność, żem głupi.... Trzeba było wprost wyrznąć, mospaneńku, a cóżby mi zrobił? Jużciż nie zje! nie zje! Ale za oczy zuch jestem, a przy nim, licho wie, co to jest! zbijam się z pentałyku! Jaśnie panie... jaśnie panie... i darmo czas tracę.... Trzeba raz skończyć, tak dłużéj być nie może! — Posyła po Czarnkowskiego, mówi o stryju, a nuż doprawdy co poradzą? Trzeba się spieszyć!


SCENA IX.
BARTŁOMIEJ. BOLESŁAW wychodzi z folwarku.
BOLESŁAW.

A cóż? widziałem że z nim mówiłeś!

BARTŁOMIEJ.

Mówiłem.

BOLESŁAW.

I powiedziałeś mu wszystko?

BARTŁOMIEJ.

Tak... trochę, to jest, nie wszystko jeszcze, bo tak raptem nie można.... Litość mnie wzięła, musiałem go przygotować.

BOLESŁAW (śmiejąc się).

Cha! cha! znowu tylko stchórzył i jaśnie panie powiedziawszy, pokłonił się nisko.... A cóż? nie odgadłem?

BARTŁOMIEJ.

Cichoż! wiem ja co robię! nie można tak prosto z mostu.

BOLESŁAW.
Przyznaj się tatku, żeś się uląkł.
BARTŁOMIEJ.

Ja? czego? miałbym się jego bać? A co on mi zrobi? On mnie, nie ja jego obawiać się powinienem, majątek i przyszłość ich w mojém ręku... ot co, mospaneńku....

BOLESŁAW.

Ale cożeś mu powiedział?

BARTŁOMIEJ (chmurno).

To mnie wiedzieć!

(po chwili)

Prawda, że z nim nie łatwo! Gdyby się choć pogniewał, no, to i człowiekby się naindyczył i słówkoby może, mospaneńku, wyleciało; ale z tym ciemięgą nie ma sposobu, ta głupia jego dobroć tak miękczy... nie mam serca go martwić....

BOLESŁAW.

O litościwy ojcze!! cha! cha! a przyznaj, że się go téż trochę boisz!

BARTŁOMIEJ.

Cichoż mi hultaju, bo się pogniewam! uwziął się dziś mi dokuczać! Poszedłbyś lepiéj do ogrodu czy do pałacu, możebyś spotkał gdzie hrabiankę. Umiesz przecie parlować, zagadałbyś, przymilił się....

BOLESŁAW.

Zapewne... jak zechcę, to zagadam.

BARTŁOMIEJ.

Hę! Ale to i z waszecią tak jak zemną... mospaneńku... z daleka toś ty zuch, a przy niéj jak trusia, ani się odezwiesz! Uważałem wczoraj, sami cię zaczepiali, trącałem cię, żebyś przecie z parlowaniem się popisał, a ty, ani be ani me, jak student stałeś i tylkoś sobie palce powykręcał, aż w stawach trzeszczało....

BOLESŁAW.

Bo ja, prawdę powiedziawszy, nie lubię téj arystokracij.

BARTŁOMIEJ.

A kiedy my przecie téż sami już będziemy do rynsztokracji należeć... jak majątek kupiemy....

BOLESŁAW.
A! żebyśmy już raz z tego przebrzydłego folwarku wyleźli, zarazby człowiek inną miał minę i fantazją....
BARTŁOMIEJ.

To prawda, mospaneńku, cała bieda z tym folwarkiem, i ja to czuję... ale zostawszy panem, otóż się za to dąć będę! ho! to zobaczysz....

Koniec aktu pierwszego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.