Starosta warszawski/Tom III/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.


Po długim niepokoju, rozerwaniu, nużącéj anarchii i wycieńczeniu, nigdy może świetniéj, z większemi nadziejami nie rozpoczęło się panowanie nowe, jak po wstąpieniu na tron Stanisława Augusta.
Życie zdawało się inne, odrodzone wstępować w całe społeczeństwo. Nieprzejednane żywioły składały oręż i garnęły się do jednéj gromady. Budziło się wszystko, dawny nieład nareszcie uznany tém czém był, zapierał się roli, jaką mu przypisywano, wszyscy widzieli potrzebę reform i pragnęli, zdawali się gotowi dla nich coś ze zbytecznych praw i przywilejów poświęcić. Opozycja, która poprzedziła elekcyę, nikła tonąc w tym prądzie silnym ku jakiemuś życiu nowemu.
Od maja do września, gdy koronacya uwieńczyła dzieło wyboru, — do grudnia i sejmu familia owładła rzecząpospolitą i jednała sobie sympatye powszechne. Panowanie, które z początku zdawało się groźném i burzami brzemienném, wschodziło z niebem pogodném i słońcem ożywczém. Umysły się uspokajały i jednały. We wszystkich kierunkach praca na wyścigi, dźwiganie się z upadku, odciągały od oppozycyi daremnéj, któraby siły tylko pochłaniać mogła.
Lecz, jakże często jasna jutrzenka na niebie jest zwiastunką dni burzliwych!
Brühl, powróciwszy ze swéj wycieczki do Warszawy, dosyć zakłopotany tém, iż w Krystynopolu będąc, nowiny z Drezna musiał przywieść, o które go dopytywano — pozostał jak był na uboczu, postanowiwszy wyrzec się czynnego w życiu publiczném udziału. Nie było to dlań ofiarą, gdyż życie miał czém zająć, a ambicya nie trawiła go wcale. Z rezygnacyą więc spoglądał na to, co go otaczało — widz dosyć obojętny i chłodny. Życie płynęło dla niego powoli, gdy dla innych błyskawicą leciało. Przynoszono mu wieści z tego świata, do którego wciskać się nie życzył wcale, ani chciał od niego uciekać. Któż wie, byłby może tracąc dawne swe położenie w rzeczypospolitéj, przypomniał sobie swe obywatelstwo saskie i stosunki ojcowskie, gdyby z jednéj strony nie wiązało go tu ożenienie z Potocką, z drugiéj serdeczny stosunek, na owe czasy dziwny i niemal śmieszny, z kobietą, dla któréj ciche, stałe, zachował przywiązanie.
Znikała mu ona z oczu, czasem na długo, a uczucie dla niéj nie słabło, oboje wiedzieli, że los ich dwoma nieprzełamanemi dzielił zaporami — że się od niego nic spodziewać nie mogli, a jednak nie osłabiło to téj miłości, o któréj ludzie mówili wiele w początku, a potém zapomnieli, bo w nią wierzyć przestali.
Po powrocie hrabiego Brühla, było postanowieniem Godziemby usłuchać rozkazu hrabiny i uwolnić się od służby u dworu Brühla. Francuzka wszakże oznajmiła mu po cichu, że nie koniecznie ma się trzymać rozkazu co do litery, że może na jakiś czas pojechać w Pińskie do swoich starych i potém powrócić.
Czy to czyniła z rozkazu pani, czy z własnego domysłu, nie mówiła jasno, zapewniając tylko, iż to złych za sobą nie pociągnie skutków. Na ten raz wielce była umiarkowaną i powściągliwą, uśmiechała się, chrząkała, żegnała i przypominała, ażeby Godziemba nie bawił znowu zbyt długo.
Pan sekretarz uznał za właściwe przyjść z oznajmieniem wyjazdu i pożegnaniem. Hrabina zarumieniona mocno, przyjęła go milcząco, lecz gdy się już ku drzwiom oddalił, zaledwie dosłyszanym szepnęła głosem, aby zbyt długo nie bawiąc powracał.
Wyjechał więc Godziemba, nie dał się zatrzymać staruszkom, nie pozwolił się im wyswatać — i przyjechał do Warszawy z bijącém sercem, nie wiedząc co go czeka.
Powitanie było zimne, dawne stosunki ceremonialne, milczące, wróciły bez najmniejszéj zmiany. Pragnąc je utrzymać, Godziemba milczał.
Mówiliśmy już o staréj mamce, którą jak matkę szanując, utrzymywał w Warszawie, odwiedzając ją niemal codziennie. Sawaniha, prosta wieśniaczka, złamana już wiekiem, dawną pracą i cierpieniami, zachowała, pomimo wieku, umysł żywy i bystre pojęcie. Wielu rzeczy, z których się jéj Godziemba nie spowiadał nigdy, umiała się domyślić i odgadnąć je... Nie wdawała się jednak w kierowanie tym, którego zwała synem. Czasem rzuciła słowo jakie, jakby na wiatr, wiedząc, że ono w nim utkwi. Nawykła go widywać, czytała z jego twarzy każde uczucie, radość, niepokój, smutek.
Tak samo jak inne tajemnice, Sawaniha i miłość skrytą dla hrabiny od dawna w nim wyczytała, lecz strzegła się nawet mu dać poznać, że o niéj wiedziała... Słuchała tylko cierpliwie, gdy o téj pani mówił, i z uwielbieniem się o niéj odzywał. Gdy starzy Godziembowie poczęli mu córkę swatać, a po jéj zgonie na niego swą miłość przeleli i obdarzyli go majętnością, Sawaniha nie odezwała się nigdy z radą, ale — ot tak — po wiejsku — czasem malowała życie na wsi spokojne, gdzie sobie każdy panem, i utyskiwała na to, że się Fadejkowi życie marnuje.
Jéj zdania, które się nigdy nie narzucało — Godziemba domyślać się musiał... Po owym wieczorze tragicznym, który o mało go nie wygnał z Warszawy, gdy wpadł do matki, stara pobladła, przeżegnała się, pomodliła cicho i przeraziła jego rozpaczą. Lecz we dwa dni dopiero potém, żywiéj niż kiedy o wsi mówić zaczęła. Tadeusz nic nie odpowiadał. W późniejszych rozmowach wracała do tego ciągle. Teraz gdy mu Francuzka jechać kazała w Pińszczyznę, a Sawaniha błogosławiąc go wyprawiała na drogę... gdy usiadł przy niéj... stara cichym głosem poczęła gorączkowo mówić do niego, jak nigdy nie była zwykła.
— Bóg tylko jeden wie, kiedy na starość moją koniec zeszle i do siebie zawoła... Potém tobie nikt prawdy od serca nie powie! — Przyznaj, Tadeuszku, żem ja stara, słuchała cię jak sługa, a nie żądała nigdy nic... i milczała... boś ty mężczyzna i rozum swój mieć powinieneś... Ale u mnie śmierć za pasem... we mnie prawda się gotuje i musi raz w życiu wykipieć... Pocóżbym ja ci ją kryła? Tobie ten dwór... i te dobre pany na nic, kiedy ty sam sobie panem być możesz. Czyby ty się dawno ożenić nie mógł, i z dzieci pociechę mieć i spokojnie panować? A tak lata się marnują, co nie wrócą nigdy!
Sawaniha zapłakała, zamilczał Godziemba... a po chwili wstając, rzekł jedno słowo tylko:
— Nie mogę...
I nie było już o tém mowy.
Gdy z podróży powrócił Godziemba, staruchę swą zastał na pościeli, chorą... osłabłą. Uradowała się tak powrotowi jego, że z łóżka wstała, a kazawszy sobie opowiadać o podróży, swoim zwyczajem do kądzieli usiadła, chciała prząść, ręce jéj się trzęsły... porzuciła kądziołkę... a wieczorem do łóżka wrócić musiała... I jednego z następnych dni Godziemba zastał ją z oddechem krótkim, z oczyma rozżarzonemi, ze spalonemi usty... Pobiegł natychmiast po doktora... lekarz przyszedł, popatrzał, przepisał coś i wychodząc powiedział, że — lampa zgasnąć musi, bo się wypaliła.
Zgasła téż téj nocy, bo stara gorączkowym snem uśpiona, już się więcéj nie przebudziła. Godziemba poszedł sam za jéj pogrzebem i żałobę po niéj włożył. Małe ona miejsce na pozór zajmowała w życiu jego, a wielką po sobie zostawiła próżnię. Jéj macierzyńskiéj miłości nic zastąpić nie mogło... Godziemba teraz przypomniał sobie każde jéj słowo, i nosił je w duszy... Posmutniał bardziéj jeszcze... Gdy pierwszy raz w żałobie wszedł do hrabiny, a ta go o przyczynę włożenia tego ubrania spytała, naprzód w wyrazach kilku, potém szerzéj i szczerzéj, powiedział jéj o poniesionéj stracie...
Hrabina słuchała, łza jéj zakręciła się w oku.
— Żal mi was, — rzekła i wyszła wzruszona...
Współczucie i smutek znowu ich trochę zbliżyły, ale hrabina obchodziła się z sekretarzem surowo i oględnie... nie dając mu nawet zręczności do poufalszego wynurzenia... Karmiła go czasem dłuższą rozmową, ale o przedmiotach, które żadnego niebezpiecznego zwrotu nie dopuszczały.
Na lato tego roku, państwo Sołłohubowie do Włoch i Szwajcaryi wyjechać musieli. Podróż tę nakazali lekarze, nie dla saméj pani, która kwitła jak róża i dziwnie młodą była zawsze i świeżą, ale dla biednego Sołłohuba, bo ten w oczach gasnął.
Stan jego zdrowia wzruszył litością serce żony, która czulszą się dlań okazywać zaczęła, i ofiarowała się sama towarzyszyć mu w podróży. Ale biedny chory nie mógł się łudzić i przypisywać jéj postanowienia innemu nad litość uczuciu. Na wyjezdném byli u Brühlów oboje, piękna Marya unikała poufalszego zbliżenia się do hrabiego, aby tém mężowi nie uczynić przykrości; nad wyraz smutna i milcząca miała chwilami jakieś nienaturalne wybuchy wesołości, które przykre czyniły wrażenie. Siliła się wyraźnie, aby pokryć to co miała w duszy. Sołłohub będąc z Brühlem sam na sam, tęskno jakoś go żegnał, nawet nie czyniąc nadziei powrotu.
— Jedna rzeczby mnie tylko uleczyć mogła, — rzekł mu — a ta... niestety, jest niemożliwą... Marya mnie nigdy kochać nie będzie... Jest jak anioł dobra, ale dwóch serc nie ma, a to jedno, jakie jéj Bóg dał... oddać musiała komuś.
Spojrzał na Brühla i umilkł. Ten obrócił w żart chorobliwy humor przyjaciela, zaczął mówić o Włoszech, o podróży i nie dał mu już powracać do tego przedmiotu.
Nad wszelkie przewidywanie chorego, włoskie powietrze, kąpiele wody, posłużyły Sołłohubowi, rozerwały jego żonę, wrócili jesienią do Warszawy; on silniejszy i zrezygnowany, ona znowu obojętniejsza i weselsza.
Prawie pierwszym jéj krokiem były odwiedziny do Brühlów... Znając hrabinę, przywiozła dla niéj poświęcane różańce, odpusty, relikwiarze — dla Brühla, ładny obrazek jakiegoś mistrza włoskiego, który choć zdawał się nieznanym — miał wszystkie cechy znakomitego artysty... Lecz nad wszystkie dary, cenniejszy był powrót jéj, wesołe szczebiotanie, wzrok co ożywiał, usta co się uśmiechały, serce które biło zgodnie z drugiém... Brühl tak rozpromieniony był i szczęśliwy dnia tego, iż nawet hrabina to postrzegła, uczuła i zrozumiała.
Wieczorem trochę dłużéj, trochę swobodniéj rozmawiała z sekretarzem...
Spokojny dom Brühlów, w którym jednak zawsze wiele osób do rodziny należących bywało, ożywił się znacznie za przybyciem pani Sołłohubowej i otwarciem sejmu koronacyjnego. Był tu poprzedzających go i zwiastujących, sejm wielkich dla wszystkich nadziei, reform i ducha. Nic jednak nie zwiastowało, aby on mógł wpłynąć na stosunki Brühla do Familii i panującego... Hrabia był trochę dumny, i nie drażniąc nikogo, nie spieszył też z przejednaniem, czyniąc się pokrzywdzonym. Mniszech i inni przyjaciele jego, napomykali mu o zapomnieniu i zgodzie; odpowiadał na to zawsze, iż kłócić się nie myśli, a krzywdy wyrządzone zapomniał, bo mu na dobre wyszły...
— Tak jest, — mówił z uśmiechem — używam teraz w pełni domowego szczęścia; nie mam obowiązków któreby mnie od przyjemności jego odrywały... a winienem to nieprzyjaciołom... — I ruszał ramionami...
Wspaniała koronacya, która poruszyła ówczesną stolicę i taki entuzyazm niewieści wzbudziła dla pięknego, młodego króla — przeszła dla Brühla prawie niepostrzeżona. Nie miał nawet ciekawości spojrzeć na nią. Sołłohubowa niemal gwałtem namówiła hrabinę z sobą na estradę, i od powracających pań Brühl dowiedział się o szczegółach uroczystości, która go wcale nie poruszała... Nastąpił sejm równie mało obchodzący hrabiego.
Brühl właśnie najgoręcéj się zajmował muzyką i urządził u siebie wieczory, gdy jednego dnia w grudniu Mniszech się zjawił niespodzianie.
Był to gość o téj godzinie rzadki.
Zaledwie wszedłszy do salonu i przywitawszy gospodarzy, odciągnął hrabiego na stronę...
— Jestem do ciebie w wielkiéj missyi wysłany, rzekł cicho...
— Cóż to takiego?
— Król chce cię widzieć...
Brühl zamilkł...
— Sam mi to mówił, — dodał Mniszech...
— Przypomnij sobie sejm 1762 r., — odpowiedział Brühl spokojnie. — Ja nie byłem napastnikiem, nie rozpoczynałem walki, nie dałem najmniejszego powodu do tak zajadłego przeciwko mnie wystąpienia. Przypomnij sobie rolę stolnika, potém sejm konwokacyjny i wyzucie mnie ze szlachectwa, dostojności, urzędów... Po tém wszystkiem, po krzywdzie ojcu mojemu wyrządzonéj... wierz mi, nie przystało synowi szukać zgody pierwszemu i upokarzać się przed zwycięzcą...
— Stosunki się zmieniły, — odparł Mniszech — nie ty szukasz zgody, ale ten, który zawinił.
— Któż o tém wiedzieć będzie, widząc mnie u niego? — zapytał Brühl spokojnie.
— Obmyślimy może środki zbliżenia was; okaż tylko dobrą wolę... Zgoda nam wszystkim potrzebna, a ty krajowi pożytecznym być możesz.
— Myślże i jak chcesz to układaj, — zakończył Brühl — ale pamiętaj o tém, że ja pierwszy na zamku się nie ukażę...
— Nie możesz téż mieć pretensyi, aby król przyjechał do ciebie! — rozśmiał się Mniszech...
— O! najmniejszéj! — zawołał Brühl — i cofnął się...
Rozmowa ta nie poruszyła go wielce. Mniszech nie wspomniał o niéj nikomu, wszystko to pozostało tajemnicą...
Ale nazajutrz na wieczór otrzymali państwo Brühlowie zaproszenie od podkomorstwa Potockich. Podkomorzy, wnuk hetmana, pokrewny wojewodzie, był zarazem skolligacony z królem... Brühlowi dało to do myślenia, chciał się wymówić, lecz Sołłohubowa przybyła, jak się zdaje, umyślnie, wymogła na nim słowo, iż na wieczór pojedzie, wprosiła się w towarzystwo pani Brühlowéj, i nastała na hrabiego, aby jéj zawodu nie uczynił.
Hrabia był jednym z najprzyjemniejszych ludzi w towarzystwie, wychowanie i obycie ze światem dawało mu swobodę, miał wiele dowcipu, widział dużo, a nikogo swoją wyższością nie raził — bo w naturze miał skromność nie narzucającą się ludziom. Wszędzie więc był miłym gościem.
Gdy nadszedł wieczór, wszyscy ruszyli do podkomorstwa. Pałac Potockich znajdował się niedaleko zamku... Przybywając tam, znaleźli towarzystwo już bardzo liczne, szczególniéj kobiet mnóztwo, strojnych, wesołych, uśmiechających się i zalotnych. Tradycye Augusta Mocnego wskrzeszone odżywały.
Brühl jednak ani wiedział, ani się spodziewał przybycia króla, gdy na pokojach dało się czuć poruszenie, panie uszykowały się rzędem, gospodyni, siostrzenica królewska wyszła ku drzwiom, i w progu ukazał się — Najjaśniejszy Pan.
Był to naówczas jeżeli nie jeden z najpiękniejszych, to jeden z najmilszych mężczyzn swojego wieku... pełen zalotnego wdzięku, postaci kształtnéj, oczu błyszczących pojęciem żywem, w ruchach i mowie zdradzający dziecię wielkiego świata, nawykłe żyć w tych sferach elegancyi i wspaniałości, które modę i formy narzucają. Wszystko mu się natenczas uśmiechało, i on się uśmiechał wszystkiemu, rad był zjednać sobie serca, przygarnąć, wsławić się, usprawiedliwić jedném słowem szczęście, które mu sprzyjało...
Z twarzy otaczających, widać było uwielbienie, w kobietach posunięte do entuzyazmu, do szału! Z królem weszli na pokoje Branicki młody, jeden adjutant i szambelan... ale ci natychmiast znikli w tłumie; król nie lubił się zbyt urzędowym otaczać orszakiem, ostąpiły go panie tak, że trudno już się doń przybliżyć było.
Brühl, który stał z daleka pod oknem, zmieszał się trochę widząc króla wchodzącego, lecz musiał pozostać. Stanisław August witał tymczasem z kolei panie, a tuż cisnęli się doń wszyscy, szczególniéj ci, co niedawno najostrzéj przeciwko niemu występowali.
Znajdowano w nim nagle szczególne przymioty... i pochwałom cichym nie było końca... Każdy chciał być widziany, zaszczycony słowem lub choćby skinieniem głowy... Król, który był niesłychanie grzecznym, z wielką starannością spełnił ciężki obowiązek nieuchybienia nikomu i jak dawni nieprzyjaciele najniżéj mu się kłaniali, tak on im najuprzejmiéj się uśmiechał.
Brühl od okna, w którém stał, patrzał na tę komedyę dworską, wiecznie jedną i zawsze równie zabawną. On się wcale ani przeciskać, ani przypominać nie myślał... Nie chciał téż okazać się niechętnym i gburowatym, uchodząc z placu... został, gdzie był. Powitanie przeciągnęło się nieco; gdyż panie zajęły króla, każda z kolei przywłaszczając go sobie na chwilę. Każdą z nich rzucał uszczęśliwioną, z bijącém sercem, pełną nadziei!
Obszedłszy tak ten wieniec kwiatów, król ujął pod rękę gospodarza, szepcząc mu coś do ucha; spojrzenie jego skierowało się ku Brühlowi, stojącemu na ustroniu, i żywo kilka kroków postąpił ku niemu.
— Kochany hrabio, — zawołał z uśmiechem do niego — bardzo jestem szczęśliwy, że się tu spotykamy. Od dawna widzieć go życzyłem sobie i zatrzéć niemiłe wspomnienie wypadków, o których i jabym rad zapomnieć, i życzyłbym z serca, abyście wy zapomnieli. Tego nieszczęśliwego stolnika, który się wam naraził, nie ma już na świecie, a jest w jego miejscu król, który was szacuje wysoko, ceni przymioty wasze, potrzebuje pomocy i pragnie nagrodzić wam to, coście ucierpieli.
Wyrazy te wyrzeczone tonem pełnym słodyczy i uprzejmości, Brühl przyjął z równą gotowością puszczenia w niepamięć przeszłości.
— Bardzo jestem wdzięczen Waszéj Królewskiéj Mości, — rzekł — za łaskawe jéj dla mnie usposobienie. Pragnę przybranemu krajowi memu, z którym tyle węzłów mnie łączy, służyć, i Waszéj Królewskiéj Mości razem...
— A do tego, kochany hrabio, będziecie mieli pole szerokie, przy znakomitych zdolnościach waszych, począł król... Natychmiast przywracam wam generalstwo artylleryi, która wam wiele zawdzięcza i obejść się bez was nie może, starostwo warszawskie, do którego macie pierwsze prawo, naostatek indygenat utwierdzi rodzinę hrabiów w obywatelstwie polskiém...
Brühl chciał dziękować.
— Proszę was, przyjmijcie to nie dziękując wcale, jako należną wam restytucyę — rzekł Poniatowski. — Jednego się domagam, o jedno proszę, bądźcie mi przyjacielem. Gusta nasze są zgodne: WPan lubisz sztukę, ja także; zabawiasz się literaturą, która mi jest najmilszém zajęciem; należymy pojęciami, obyczajem, nawet wspomnieniami młodości do jednego świata...
Brühl był oczarowany.
— Możesz W. Król. Mość rachować na to, — rzekł — iż wierniejszego sługi nie znajdziesz. Ambicyi nie mam, więc nikomu drogi nie zaprę, a pracować będę chętnie, bom do tego nawykł.
Rozmowa, do któréj zdaje się, iż król Poniatowski był zawczasu przygotowany, tak jak to czynił zwykle, gdy cudzoziemców lub ludzi powołania jakiego wyłącznego miał spotkać, natychmiast przeszła na artylleryę, jéj postępy, potrzeby, na brak fortec w kraju, stan Kamieńca Podolskiego, możność fortyfikowania Częstochowy i t. p., król starał się okazać przed Brühlem swą znajomość nietylko kraju i stanu artylleryi, ale wymagań czasu i potrzeb wojskowości. Miał téż niepospolity talent mówienia z łatwością i pozorną erudycyą o wszystkiém, z kobietami o kwiatkach, z żołnierzami o wojsku, z rzemieślnikami o warsztatach... Podziwiano w nim nieraz tę encyklopedyczność, którą był winien łatwemu pojęciu i dostarczanym mu notatkom. Tego wieczoru dla Brühla został artyllerzystą i potrafił oprócz popisu z własną erudycyą, dobyć z niego wiele wiadomości.
Znał téż namiętność, jaką miał hrabia dla teatru i autorstwo jego sztuk dramatycznych; wyczerpawszy więc artylleryę i fajerwerkerstwo, przerzucił się zaraz do sztuki... zaczął o galeryi drezdeńskiéj... potém o teatrze, który chciał utworzyć w Warszawie.
— Jest to zadaniem mojego panowania, — rzekł: z Rzeczypospolitéj stworzyć państwo europejskie, dać narodowi, czego mu braknie lub co utracił: literaturę, teatr, zamiłowanie sztuki. Hrabia mi pomożesz do uczynienia z Warszawy, która jest zbiorowiskiem domostw, miasto godne nosić nazwisko stolicy... Potrzebujemy rozbić średniowieczną skorupę, która na nas przyrosła, i poruszyć się w tropy innych narodów — naprzód...
Wszystkie te piękne plany przyszłości płynęły nietylko z ust, ale z serca króla. Nie ma wątpliwości, że w początkach panowania takie miał zamiary i nadzieje, taki cel przed sobą... Czy zawsze właściwe do dopięcia go dobierano środki — to inne pytanie. Mówiąc unosił się król...
— Tak, i pana i wszystkich proszę, pomóżcie mi, podeprzéjcie, poddajcie myśli, siłami waszemi moją słabość wzmocnijcie... Zadanie wielkie jest, piękne i godne szlachetnego narodu...
Brühl mówił na ten raz niewiele, ale król z tych słów, które usłyszał, mógł się przekonać, iż dawnej waśni i żalu śladu nie było. Hrabia cenił spokój i lubił pracę, a intrygi polityczne dosyć mu życie zatruły, aby się od nich odstręczył na wieki.
— Proszę was, hrabio — dodał nareszcie król — bądźcie téż pośrednikiem pomiędzy mną a panem wojewodą. Niech on żalu do mnie nie ma...
Ścisnąwszy rękę Brühla, którego zaprosił na objad jutrzejszy, król poszedł do hrabiny Brühlowej, któréj także chciał się ukłonić i zjednać ją kilką grzecznemi słowami. Na drodze nastręczyła mu się sama Sołłohubowa.
— N. Panie, — rzekła, kłaniając się — przychodzę mu się przypomnieć i prosić, abyś się za pana stolnika na mnie nie gniewał...
— Ja jednak odziedziczyłem po nim, — odezwał się grzecznie król, całując śliczną rączkę — uwielbienie dla pani... i tego, doprawdy, podobno nigdy zapomnieć i z serca wyrwać nie potrafię...
Nic nie odpowiadając Sołłohubowa usunęła się nieco na bok i odsłoniła stojącą tuż po za sobą, śliczną jeszcze naówczas jak różyczka rozkwitającą księżnę wojewodzicową, która wachlarz trzymając przy ustach, paluszkiem groziła królowi na małym nosku...
Spostrzegł to N. Pan i uśmiechnąwszy się do ustępującéj z placu Sołłohubowéj, zbliżył się do téj, która uchodziła naówczas za jedną z efemerycznych królowych...
Pani Marya wysunęła się z grona kobiet bardzo zręcznie, i błądząc niby po salonie, przybliżyła się, jakby nieumyślnie do Brühla, który już po rozmowie z N. Panem, znalazł mnóztwo dobrych przyjaciół, co go wchodzącego na salon przywitać nie śmieli.
— Kochany hrabio, — szepnęła mu — przychodzę ci pierwsza może powinszować powrotu do dawnych dostojeństw i urzędów. Szczerze się tém cieszę... Ale cóż? generał artylleryi, który gotów po całych dniach siedzieć w cekhauzie pustym... odebrać nam gotów tego miłego Brühla, którego my tak kochamy...
Spojrzała nań, uśmiechnął się hrabia...
— Wierz mi pani, — rzekł cicho — że gdybym nawet miał nieszczęście zostać królem... i to jeszcze nie potrafiłoby mnie oderwać od uwielbienia dla niéj i wiernych jéj usług...
— Komplement! — westchnęła Sołłohubowa.
— Ale w nim zawinięta jest ta smutna dla mnie prawda, którą pani wiesz, a ja jéj powiedzieć nie mogę...
Król, który śpieszył do księcia kanclerza, ruszył się z miejsca swojego i cały salon znowu drgnął, cisnąc się ku niemu... Wnet po wyjeździe zaczął się nawet wypróżniać, bo znaczniejsza część gości, jak się okazało, tylko nadzieją widzenia NPana sprowadzona była.
Brühlowi winszowano otaczając go dokoła, bo już wiedzieli wszyscy, że do dawnych zaszczytów miał być przywrócony i dziwiono się trochę, iż z takim chłodem stoicznym wiadomość tę przyjmował.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.