<<< Dane tekstu >>>
Autor Björnstjerne Björnson
Tytuł Synnöwe Solbakken
Podtytuł [Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza]
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów – Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Synnøve Solbakken
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Guttorm i Karen Solbakken, skończyli właśnie jeść, gdy weszła zadyszana i zarumieniona Synnöwe.
— Gdzieżeś to była, drogie dziecko! — zawołała Karen.
— Rozmawiałam z Ingrid! — odrzekła Synnöwe i zdjęła z głowy chustkę. Ojciec tymczasem szukał książki w szafie.
— Cóż to takiego być mogło, że trwało tyle czasu?
— O... nic wielkiego!
— Lepiej było trzymać się nas! — mówiła matka, przynosząc jej jedzenie.
Synnöwe siadła przy stole, a matka naprzeciw niej i ciągnęła dalej.
— Czy był kto jeszcze przy tej rozmowie?
— Był! — przyznała Synnöwe.
— Nie zabraniaj że jej rozmowy z ludźmi! — ozwał się w tej chwili ojciec.
— Nie zabraniam! — odrzekła matka nieco łagodniej. — Ale przecież powinna mieć wzgląd na rodziców.
Na to nie odpowiedział nikt.
— Ślicznie dziś było w kościele! — zaczęła znowu Karen. — Jakże to miło widzieć te dzieciaki w białych sukienkach!
— Tak! — przyświadczył Guttorm. — Przychodzą na myśl własne dzieci!
— Słusznie mówisz! — westchnęła Karen. — Niewiadomo jeszcze co z nich będzie!
Nastało długie milczenie.
— Powinniśmy Bogu dziękować! — zaczął Guttorm. — Mamy dobre dziecko!
Matka spuściła głowę i suwała palcem po stole.
— To nasza cała pociecha! — szepnęła. — Dobra i poczciwa — dodała jeszcze ciszej.
Zamilkli znowu.
— Doznaliśmy z jej strony dużo radości! — ozwał się Guttorm. — Niech jej Bóg da szczęście! — dodał po chwili ze wzruszeniem.
Matka suwała znowu palcem po stole. Nagle spadła z jej oczu łza i Karen starła ją natychmiast.
— Czemuż nie jesz? — spytała po chwili, spojrzawszy na córkę.
— Dziękuję! Nie głodnam! — odrzekła Synnöwe.
— Ależ nic prawie nie jadłaś! A przecież odbyłaś taki kawał drogi.
— Nie mogę jeść! — powiedziała, skubiąc koniec chustki na szyi.
— Jedz... jedz... drogie dziecko! — zachęcał ojciec.
— Nie mogę! — powtórzyła i zaczęła płakać.
— Ależ, kochanie, czemu płaczesz?
— Nie wiem... — zaszlochała.
— O byle co zaraz płacze! — powiedziała matka. Ojciec wstał i podszedł do okna.
— Idą w naszą stronę dwaj ludzie — powiedział.
— Doprawdy? Do nas? — spytała matka i zbliżyła się także.
Patrzyli przez chwilę w milczeniu.
— Któż to być może? — powiedziała Karen, ale w głosie jej nie brzmiało pytanie.
— Nie wiem! — odparł Guttorm, wyglądając dalej.
— Nie mogę pogodzić jednego z drugiem! — ozwała się Karen. — Nie rozumiem...
— I ja nie!
Przybysze zbliżyli się.
— Tak, to pewnie oni! — powiedziała nakoniec Karen.
— I ja tak myślę! — przyświadczył mąż.
Przybysze zbliżali się coraz bardziej. Starszy przystanął i rozglądał się wokoło, młodszy uczynił to samo, potem ruszyli dalej.
— Czy masz wyobrażenie, czego mogą chcieć? — powiedziała Karen znowu tym samym tonem co poprzednio.
— Nie... pojęcia nie mam! — odparł Guttorm.
Karen podeszła do stołu, zebrała talerze i doprowadziła wszystko do porządku.
— Wdziej na głowę chustkę, Synnöwe! — powiedziała. — Widzisz, że nadchodzą goście!
Ledwo wymówiła te słowa, drzwi otwarły się i Sämund wraz z Torbjörnem weszli do izby.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — powiedział głośno, stojąc przy drzwiach, potem zbliżył się i pozdrowił obecnych, to samo uczynił Torbjörn.
Na samym końcu zbliżyli się do Synnöwe, stojącej w kącie z chustką w ręku. Nie wiedziała czy ma ją zarzucić na głowę, czy nie, nie widziała jej może nawet wcale.
— Prosimy... siadajcież! — powiedziała matka do przybyłych.
— Dziękujemy! — odparł Sämund. Wprawdzie niedaleką mieliśmy drogę... Nie dokończywszy, zajął miejsce, a obok niego usiadł Torbjörn.
— Straciliśmy was dzisiaj całkiem z oczu w powrocie z kościoła! — powiedziała Karen.
— Tak! I ja oglądałem się za wami! — odrzekł Sämund.
— Tylu dziś było ludzi! — dodał Gottorm.
— Mnóstwo ludzi! — przytakiwał Sämund. Śliczna to była uroczystość!
— Właśnie dopiero co mówiliśmy o tem — odparła dobrotliwie Karen.
— Dziwnie się robi człowiekowi, gdy patrzy na te dzieci w kościele... — dodał Guttorm.
Karen usiadła na ławie.
— To prawda! — potwierdził Sämund. — Człowiek zaczyna się wówczas zastanawiać poważnie nad własnemi dziećmi. I właśnie z tego powodu przybyłem tutaj dzisiejszego wieczora — dorzucił.
Spojrzał uroczyście wokoło, wyjął z ust prymkę tytuniu, złożył ją starannie do puszki i wziął nową.
Guttorm, Karen i Torbjörn poszukali oczami na czemby wzrok oprzeć.
— Uważałem, — ciągnął dalej Sämund — że najlepiej będzie, gdy sam tutaj przyjdę z Torbjörnem, bo długoby pewnie potrwało, nimby się sam odważył. Zresztą nie ufam mu na tyle, by sam potrafił rzecz wyłuszczyć.
Spojrzał ukradkiem na Synnöwe, która odczuła to spojrzenie.
— Rzecz się ma tak, że od chwili, kiedy się na tych rzeczach zna, skierował swe serce ku Synnöwe i nie ulega wątpliwości, że również i ona ku niemu czuje miłość, przeto, jak sądzę, najlepiej będzie, jeśli się pobiorą...
Nie byłem ja za tem w czasie, kiedy widziałem, iż sam ze sobą rady sobie dać nie może, więc jakże mu było wybierać żonę. Ale teraz, zdaje mi się, mogę za niego ręczyć, a jeśli nie mogę ja... to napewne może to zrobić ona sama. Bo teraz ma nad nim największą władzę... Cóż myślicie, drodzy sąsiedzi, o tej sprawie? Czy mamy ich połączyć? Coprawda nic nie nagli, ale, jak sądzę, zwłóczyć także niema co. Ty, Guttormie, jesteś człek dostatni, ja, coprawda nie tak dobrze się mam, ile że muszę dzielić to, co posiadam, ale zdaje mi się, że i tak da się to zrobić. Raczcież powiedzieć co o tem wszystkiem myślicie... jej spytam na samym końcu, bo, o ile mi się zdaje, wiem, czego ona pragnie.
Tak mówił Sämund. Guttorm siedział pochylony naprzód i przekładał jedną rękę na drugą. Raz po raz czynił wysiłki, by wstać z ławy i za każdym razem oddychał głęboko. Ale dopiero za piątym razem udało mu się sprostować grzbiet. Wstał i gładził się po nogach, spoglądając na żonę i córkę.
Karen nie ruszyła się z miejsca. Nie można było widzieć wyrazu jej twarzy. Siedziała przy stole i wodziła po nim palcem, rysując rozmaite figury.
— Tak... zaprawdę... jest to piękny projekt... nie można powiedzieć... — zaczęła.
— I powinniśmy, mojem zdaniem, podziękować i przystać! — oświadczył Guttorm głośno i wyraźnie, poczem odetchnął, jakby mu kamień spadł z serca. Spoglądał teraz raz po raz na żonę i Synnöwe, która skrzyżowała ręce na piersiach i oparła się o ścianę.
— Mamy tylko tę jedne córkę! — powiedziała Karen. — Musimy przeto mieć czas do namysłu.
— Jest na to rada! — rzekł Sämund — Tylko nie wiem co stoi na przeszkodzie odpowiedzi... powiedział niedźwiedź do chłopa, gdy go pytał, czy chce mu podarować jałówkę.
— Zdaje mi się — powiedział Guttorm — że możemy dać zaraz odpowiedź! —
Spojrzał na żonę.
— Jedna jest tylko rzecz — ozwała się, nie patrząc nań— mianowicie, że Torbjörn jest trochę awanturnikiem!
— Co do tego, — stanął w jego obronie Guttorm — to zmienił się bardzo! Samaś dziś mówiła...
Patrzyli na siebie długo, może z minutę, lub dłużej jeszcze.
— Gdyby mu można zaufać... — ozwała się wreszcie Karen.
— Tak! — zabrał głos Sämund. — Co się tego punktu tyczy, to muszę powtórzyć, co już mówiłem. Jazda będzie dobra, jeśli ona będzie miała cugle w ręku. Posiada nad nim niepojętą władzę. Zauważyłem to, kiedy leżał chory i niewiadomo było, jak się skończy cała sprawa, czy wyjdzie, czy zemrze.
— Nie sprzeciwiaj się dłużej! — rzekł Guttorm do żony. — Wiesz sama, że tego ona chce, a my przecież żyjemy dla niej! — Synnöwe po raz pierwszy podniosła głowę i spojrzała na ojca z niewysłowioną wdzięcznością.
— No tak... — odparła Karen — po krótkiem milczeniu. Posunęła po stole palcem mocniej, niż poprzednio. — No... tak... Ja opierałam się tak długo tylko dla jej dobra... Nie jestem może tak surową, jak moje słowa!
Spojrzała na męża i uśmiechnęła się, ale w tej chwili oczy jej napełniły się łzami.
Guttorm rzekł:
— Tedy dzięki Bogu stało się to, czego od dawna najgoręcej pragnąłem na ziemi.
Podszedł do Synnöwe.
— Nigdy nie myślałem, by się miało inaczej skończyć! — oświadczył Sämund, wstając z ławy. — Co ma być... być musi!
I również podszedł do Synnöwe.
— Cóż ty na to, drogie dziecko? — spytała matka, zbliżając się do niej także.
Synnöwe nie ruszyła się ze swego miejsca. Obstąpili ją wszyscy, z wyjątkiem Torbjörna, który siedział ciągle tam, gdzie usiadł z początku.
— Wstań, Synnöwre! — szepnęła jej Karen.
Wstała, uśmiechnęła się, a potem odwróciła się do ściany i zaczęła płakać.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece, drogie dziecko! — powiedziała Karen, objęła córkę za szyję i płakała razem z nią.
Mężczyźni oddalili się każdy w inną stronę.
— Zbliż się do niego, Synnöwe! — powiedziała matka i popchnęła ją zlekka ku Torbjörnowi.
Synnöwe uczyniła jeden krok i stanęła. Nie była w stanie iść dalej. Wówczas Torbjörn zerwał się, przyskoczył i chwycił jej rękę, nie wiedział jednak, czy wypada mu uczynić coś więcej i stał tak chwilę, aż cofnęła swoją dłoń.
Stali obok siebie, milcząc.
W tej chwili otwarły się cicho drzwi i ukazała się w nich głowa.
— Czy Synnöwe tu jest? — spytał nieśmiały głos.
Była to Ingrid Grunlinden.
— Tak! Jest tutaj! Chodźże, Ingrid! — powiedział Guttorm.
Ingrid wahała się.
— Chodź! Chodź! — zachęcał ją. — Już wszystko w porządku!
Wszyscy patrzyli na nią. Wydawała się ciągle zmieszaną.
— Jest ktoś jeszcze w sieni! — powiedziała.
— Któż to? — spytał Guttorm.
— Mama! — powiedziała zcicha.
— Przyprowadźże ją! — krzyknęli wszyscy czworo, a Karen zbliżyła się do drzwi żwawo.
— Możesz, mamo, iść śmiało — powiedziała Ingrid. I zaraz weszła Ingebörga Grunlinden, ubrana w biały świąteczny czepek.
— Domyślałam się, — powiedziała, — że się na coś zanosi, chociaż Sämund nic mi nie powiedział. I nie mogłyśmy obie z Ingrid wytrzymać, by tutaj nieprzyjść.
— Właśnie się dobrze stało! — oświadczył Sämund, bo sprawa poszła tak, jak sobie zawsze życzyłaś.
— Niech ci Bóg nagrodzi — zwróciła się do Synnöwe — żeś go podniosła do siebie!
Objęła ją ramieniem i gładziła po włosach.
— Przetrzymałaś wszystko i wygrałaś.
Pieściła się z nią i gładziła jej policzki. Łzy płynęły jej po twarzy, ale, nie zważając na to, obcierała łzy Synnöwe.
— Dobrego dostajesz chłopca, Synnöwe, a to, co w nim jest złego, to sama naprawisz. Już się o niego nie boję!
Przytuliła ją raz jeszcze do serca.
Po chwili płacz i wzruszenie ukoiły się i gospodyni domu pomyślała o posiłku. Poprosiła Ingrid, by jej była pomocną, bo Synnöwe, jak mówiła, dzisiaj zupełnie do niczego!
Za chwilę gotowały różne przysmaki, a mężczyźni rozpoczęli poważną rozmowę o zbiorach, cenach i sprawach publicznych.
Torbjörn usiadł zdala od wszystkich, przy oknie. Synnöwe zbliżyła się doń i położyła mu rękę na ramieniu.
— Na coś się tak zapatrzył? — spytała szeptem.
Zwrócił na nią oczy, patrzył długo, serdecznie, a potem znowu spojrzał w okno i powiedział:
— Patrzę na Grunlinden. Jakże dziwnie wygląda, jak całkiem inaczej, gdy nań patrzyć z Solbakken?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.