Szanchaj/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
NIE ZAZNASZ RADOŚCI BEZ GORYCZY.

Człowiek nie posiadł jeszcze rozwiniętego zmysłu krytycznego w stosunku do samego siebie. Wydaje się wprost być pozbawionym ścisłej i nieomylnej orjentacji w wypadkach kolizji pomiędzy psychiką własną, a działającemi na nią zjawiskami zewnętrznemi. Jedni — przeceniają swoje siły, drudzy — nie doceniają, a wszyscy razem robią fatalne błędy i nigdy nie są w stanie przewidzieć, jak zareaguje ich dusza na emocje o charakterze psychiki uczuciowej. Stają się wobec tego igraszką tajemnych sił. Rozumiał to już nieznany mędrzec, który na frontonie świątyni delfickiej umieścił sławetną radę „poznaj samego siebie“, a cały tragizm niepoznanej natury człowieczej zgłębiła namiętna w swym surowym mistycyzmie karmelitanka hiszpańska, św. Teresa od Jezusa, przeorysza klasztoru Alba de Tormes. Człowiek, zastanawiając się nad stosunkiem swoim do różnych rzeczy i zjawisk, wyznać musi wraz z Epiktetem, że „niepokoją nas nie rzeczy, lecz nasze mniemania o nich“. Jakżeż często jakaś rzecz lub zjawisko przedstawiają się jako niezmiernie ważne, zawiłe, drogie lub groźne, a tymczasem, przy bezpośredniej z niemi styczności, maleją one, powszednieją i stają się błahe, szare, nikłe i niezmiernie proste.
Wagin, siedząc przy stole i wpatrując się w żółtą rozetkę lampy naftowej, myślał właśnie o tych rzeczach i dziwiąc się, dlaczego te myśli nie przychodziły mu dawniej do głowy, przysięgał sobie w duchu, że nigdy już nie pozwoli się powodować fantastyką i pozostanie zawsze w granicach zimnego rozsądku. Mylił się jednak znowu i jeszcze niebezpieczniej. Zapomniał w tej chwili, że każda istota ludzka to zupełnie odrębny i z każdą chwilą zmieniający się świat. Nikt nie potrafi ściśle obliczyć i zmierzyć swych sił duchowych i fizycznych, potrzebnych mu w jutrzejszym wysiłku. Zmiany bowiem zachodzą głębokie i częstokroć błyskawiczne. Od tego zjawiska, którego człowiek przy wszelkich swoich obliczeniach nie chce uznać za najgłówniejsze, zależą dobrobyt jego, spokój i powodzenie w życiu. Dwóch ludzi, dziś równych sobie pod każdym względem, jutro może stać na przeciwległych biegunach, gdzie jeden stanie się potężniejszym, drugi — stoczy się do kresu nędzy i słabości. Gdyby Wagin, siedząc w jadłodajni „Gospody 4-ch stron świata“, wdał się w rozmowę ze stepowymi jeźdźcami z nad Dołon-Noru, dowiedziałby się od nich rzeczy mądrych, niezmiernie życiowych. Opowiedzieliby mu Mongołowie anegdotę, znaną na stepach pomiędzy Murenią a Orchonem. Nie ma tam ani słupów kilometrowych, ani przewodników drukowanych, ba — nawet map szczegółowych nie sporządzono jeszcze. To też podróżnicy, przecinający ten kraj, pytają ogólnikowo tkwiącego na pagórku pastucha, jak daleko do tego lub innego koczowiska? Mongoł nigdy nie odpowie bez namysłu. Podjedzie, obejrzy konie, a potem starannie obmaca nogi, ramiona i piersi jeźdźców i, mrużąc oczy, mruknie:
— Dla jednego blisko, dla drugiego — daleko!
Wagin widział przed sobą jasny cel — spokój, lecz nie przeczuwał, że cel ten, dziś taki bliski, już prawie osiągnięty od chwili pożegnania Chackelesa za murem Czapei, jutro stanie się tak daleki, jak górski szczyt, widzialny niby na dłoni — od podnóża do śnieżnego wierchu a niedościgniony i niezdobyty. Nie myślał też o tem, że jutro mgła i ciemność mogą pochłonąć ów cel, budzący w duszy uczucie szczęścia, że może zaświtać inny, jeszcze bardziej ciągnący ku sobie, lub roztoczy się dokoła jedynie mrok i nic z niego nie wyłoni się i nic nie rozbłyśnie, jak na wzburzonej powierzchni morza w ślepą noc jesienną. Dziś jednak był szczęśliwy i ukojony, więc nie mógł i nic chciał myśleć o niczem, co miałoby moc przygasić blask i ostudzić żar tego uczucia i nastroju.
— Wszystko tak świetnie się ułożyło! — myślał chwilami, przeżywając lekkie zamieranie serca i jakąś słodką niemoc. — Skończyłem wreszcie szarpaninę z Abramem, nie mam już w duszy nienawiści i obawy, sprawiłem przyjemność temu jasnowidzącemu cudakowi — Plenowi i temu dziecku umierającemu, pragnącemu widzieć wesołą twarz; wreszcie przekonałem się, że lubią mnie w tym domu i troszczą się o mój los, przecież nietylko dlatego, ażebym w terminie płacił za pokój?... Miczurin! Ach, ten musi być zły na mnie i zapewne leży teraz pijany i klnie, jeżeli jeszcze potrafi poruszać językiem... No, z tym-to dam sobie radę! Zaproszę go jutro do restauracji „W locie siedmiu jaskółek“! Niech sobie...
Myśl urwała się nagle. Z twarzy Wagiua spełzł uśmiech szczęśliwy. Uniósł głowę i począł nadsłuchiwać. Za ścianą powstał ruch. Dobiegły go strwożone, stłumione głosy pani Somowej i Ludmiły. Sergjusz pochwycił wkrótce inne jeszcze dźwięki. Było to głuche rzężenie, a raczej — bulgot, jakgdyby na powierzchni gęstej cieczy pękały bąble powietrza.
— Coś się dzieje z chłopakiem! — domyślił się.
Istotnie rozległy się głośne i pośpieszne kroki obydwu pań, urwane zdania, plusk wody i brzęk szkła.
— ...Weź z sieni, — tam zimniejsza... Przynieś cały kubeł... ręcznik... Może pobiegnę po doktora?... Daj mu trzydzieści kropel... Gdzie postawiłaś amonjak?
I znowu głośniejszy już, jakiś złowrogi bulgot i rzężenie. Wagin szybko wyszedł do sieni i zapukał do drzwi sąsiadek. Wyjrzała blada twarz Ludmiły. Oczy jej płonęły, usta drżały.
— Czy nie mogę być w czemkolwiek pomocny paniom? Romkowi gorzej zapewne? Mogę sprowadzić doktora Plena, bo widziałem go przed godziną. Zdaje mi się, że będzie w stanie przyjść...
— Niech pan wejdzie! — posłyszał Wagin głos pani Somowej. — Coś strasznego dzieje się z Romkiem!
Sergjusz ujrzał panią Somową w szlafroku, pochyloną nad synem. Widział ją z profilu. Nad czołem jej oświetlony od góry wiszącą lampą poruszał się siwy kosmyk miękkich, falistych włosów. Zdawało się, że to jakaś żywa istota — półprzezroczysta ćma — lekka, powiewna, miota się nad białem czołem i usiłuje wtargnąć do mózgu, wykonywując jedne i te same, uporczywe ruchy. Z oczu pani Somowej od czasu do czasu kapały łzy. Sergjusz spostrzegł kilka razy ich błysk, gdy padały, przełamując nikłe promienie lampy. Wagin postąpił kilka kroków i stanął w nogach chorego chłopaka. Ujrzał najpierw jego wychudzone dłonie, niespokojnie sunące po prześcieradle. Romek podniósł je aż do twarzy i opuszczał do środka piersi, jakgdyby ściągając z siebie niewidzialne nici. Usta miał otwarte i z nich to wydobywał się ów bulgot straszny, rodzący się w głębi zżartych płuc, z czarnej mieszaniny ropy i świeżej krwi. Zaostrzone rysy twarzy odcinały się sinawą barwą od bieli poduszki; pod otwartemi, zapadłemi już oczami przeciągały się brunatne cienie...
Chłopak był przytomny. Z przerażeniem i błaganiem wpatrywał się w matkę, owijającą mu rozpalone czoło namoczoną w wodzie płachtą. Chory spostrzegł Wagina i rozpaczliwym ruchem wyciągnął do niego drżącą, słabą rękę. Opadła natychmiast na pierś i znowu poczęła w straszliwym, powolnym rytmie ściągać z siebie te przeklęte nici. Wagin uśmiechnął się do niego, całą wewnętrzną radość swoją wkładając w ten uśmiech pełny łagodności i współczucia, a po chwili przemówił cichym głosem:
— To tak? Doktór kazał grzecznemu chłopczykowi spać i nie robić awantur, a tymczasem chłopczyna — niegrzeczny i wyrabia jakieś hece? Cóż to za nowa moda? Powracam właśnie od doktora. Kazał powiedzieć ci tylko trzy słowa: „Spać! spać! spać!“
Ręce chorego zwolniły ruch i znieruchomiały. Powieki zwarły się mocno. Usta zacisnęły się szczelnie... Chłopak usnął i tylko w wynędzniałej, wąskiej piersi jego kotłowało się coś, zgrzytało i syczało. Pani Somowa uklękła przy łóżku i, oparłszy czoło o materac, płakała bezdźwięcznie i gorzko. Siwiejąca jej głowa trzęsła się, ramionami wstrząsał dreszcz. Serce matki przeczuło już grozę i straszne znaczenie długich godzin nieprzerwanego snu synka. Jęła wpatrywać się w chudą twarzyczkę Romana i ustami dotykać jego bladych dłoni. Żegnała go, zapewne, rozumiejąc już, że ten dziwny sen jest konaniem.
— Mamo! Mamo! — szepnęła Ludmiła, dotykając ramienia matki. — Pan Wagin jest jeszcze u nas...
Pani Somowa wstała z klęczek i rozejrzała się po pokoju.
— Roman umrze — jęknęła, spostrzegłszy Sergjusza, stojącego w cieniu koło drzwi. — Roman umrze!... Wiem to napewno...
Wagin milczał. Nie odzywała się też Ludmiła. Nie mieli sił zaprzeczyć prawdzie, a może pragnęli, aby zrozpaczona matka do tej strasznej myśli przywykła i łatwiej już znieść mogła ciężki i nieunikniony cios.
— Do ostatniej chwili nie należy tracić nadziei... — wypowiedział wreszcie Wagin słowa banalnej, nic nie znaczącej pociechy i uczynił ruch ku drzwiom.
Pani Somowa z opuszczoną głową usiadła w fotelu. Ludmiła stała oparta o piec.
— Dobranoc! — szepnął do niej Sergjusz. — Jeżeli będę potrzebny, proszę stuknąć w ścianę, natychmiast przyjdę. Radzę jednak pani ułożyć mamę do łóżka, bo będzie potrzebowała jeszcze dużo sił...
Porozumiewawczo zajrzał w jej ciemne oczy i wyszedł z pokoju.
— Co znaczy moje drobne, samolubne szczęście wobec tej głębi rozpaczy i bólu? — pomyślał z westchnieniem i natychmiast uświadomił sobie, że, mimo całego współczucia dla nieszczęścia sąsiadek, nie jest dziś w stanie podzielić ich cierpień. Ponad wszystko górowało w nim poczucie osobistego ukojenia i jakaś namiętna żądza pozostania w tym nastroju jaknajdłużej. Było to uczucie — podobne do radości marynarzy, gdy po długim i ciężkim sztormie na morzu, wypoczywają w zacisznym parku portu, gdzie nic nie przypomina im o walce z żywiołem. Wagin czuł się tak, jak żołnierz, powracający do domu do zwykłego dlań otoczenia po miesiącach męczeńskiego życia i bitew w okopach, gdzie dziczały i tępiały zmysły, gdzie w obliczu śmierci, w duszy i we krwi budziło się zwierzę ludzkie — okrutne i podstępne. Przed chwilą wyrwano go z jego radosnego i cichego nastroju, postawiono wobec męki i nieszczęścia, zmuszono wyczuć zimne, nielitościwe tchnienie śmierci. Skrzywił wargi i nachmurzył brwi. Poczuł coś ni to niechęć, ni to żal do tych zawsze smutnych kobiet, z największym, zdawało się, wysiłkiem podtrzymujących w sobie ledwie tlejącą chęć do życia.
— Tam w palarni — dogorywający opjumista — Plen, tu znów — konający chłopak i te dwie — o umarłych duszach istoty bez uśmiechu, bez woli do walki — innej, niż ta pierwotna o najbliższą godzinę istnienia! — pomyślał z goryczą.
Pochwycił siebie na tej myśli i stosunku do ludzi, z którymi przypadkowo związał go los, i — zżymnął się ze wstrętem.
— Bardzo nikczemnie zaczynam reagować na biedę ludzką! — zamruczał do siebie. — Podła jest nasza natura — nieszczęście osobiste czyni z nas egoistów a znów szczęście jeszcze bardziej odsuwa nas od otoczenia, jeżeli nie odpowiada nastawieniu naszych nerwów i myśli i wymaga od nas jakichś odchyleń i ustępstw myślowych i uczuciowych! Podła natura ludzka!
Pomyślał to z całą szczerością i bezwzględnością wobec samego siebie. Sprawiał mu przykrość ten proces psychiczny, a jednocześnie zawstydzał i jakgdyby budził sumienie, uśpione zachłanną radością, że oto wreszcie, po tyłu trwożnych dniach brzemiennych w zbrodnie, strach o siebie, głód i nienawiść, cisza wstąpiła do jego zmęczonej duszy, że zakończył się ponury, obłędny okres jego życia a on sam stanął na progu przyszłości — odmiennej do głębi i wcale go nie przerażającej, bo rozpłomieniła się w nim nagle wiara w swoje siły i nadzieja.
Stąpając na końcach palców i krzywiąc się boleśnie, gdy pod stopami skrzypnęła deska podłogi i zgrzytnęły zawiasy otwieranych drzwi, wyszedł do sieni. Drzwi pokoju Somowych natychmiast się uchyliły i przez szparę wyjrzała Ludmiła.
— Romek się uspokoił. Mama usnęła. Co się stało? Pan wychodzi? — spytała, z trwogą patrząc na niego.
— Byłem niespokojny o Romana i chciałem się dowiedzieć, jak się ma, — odpowiedział cicho. — Bardzo żałuję tego miłego biedaka i szczerze współczuję z paniami...
— Dziękuję! — szepnęła. — Nie wiem, czem zasłużyłyśmy na tyle serca ze strony pana? Doprawdy, to — takie dziwne...
Wagin zamierzał już z całą szczerością odpowiedzieć, że wzruszyło go ich milczące, nikomu nieznane cierpienie samotnych kobiet, pozbawionych przyjaciół i pomocy, ale powstrzymał się, żeby nie pogłębić zgnębienia zawsze smutnej dziewczyny. Zmienił więc treść swej odpowiedzi:
— Z własnego doświadczenia wiem, że czasem nawet takie bierne i, właściwie mówiąc, do niczego nie zdatne współczucie wydaje się niby potrzebnem...
— O, tak! — szepnęła Ludmiła. — Nie mamy tu zupełnie bliskich i przyjaznych serc... Stosunki nasze z kolonją emigrancką są bardzo luźne... Nie chcemy pokazywać im naszych udręk i smutnych twarzy. Bezcelowe to i... przykre.
Umilkła i zajrzała do pokoju. Wagin postąpił krok naprzód i z prostotą powiedział:
— Poco mamy rozmawiać w zimnej sieni? Proszę bardzo, niech pani wejdzie do mnie. Porozmawiamy sobie... Z mego pokoju posłyszy pani wszystko, co się dzieje za ścianą...
Zaśmiał się cicho i zażartował:
— Dobrze się stało, że znalazły panie takiego lokatora, co nigdy w domu nie siedzi, bo inny to znałby wszystkie tajemnice domu!
Ludmiła usiadła przy stole. Światło lampy padało na jej twarz. Wagin z ciekawością przyglądał się jej. Właściwie mógł przyjrzeć się jej po raz pierwszy i natychmiast zdał sobie sprawę, że poprzednie, przelotne wrażenie było mylne. Chociaż Ludmiły nie można było uznać za ładną, jednak miała ona wybitną, przykuwającą do siebie twarz, budzącą niewyraźny niepokój. Dość szeroka, o lekko zaznaczonych kościach licowych, mimo pewnej złocistej smagłości zdumiewała niezwykłą delikatnością, zdawało się, fosforyzującej cery, podkreślonej otokiem ciemnych, kasztanowatych, obfitych i miękkich włosów. Nieco przygruby i zlekka zadarty nos harmonizował doskonale z resztą rysów, nie szpecąc całości. Zresztą, jak musiał przyznać obserwujący ją Sergjusz, cała twarz służyła za tło dla ust i oczu. Usta miała dość szerokie, lecz świeże a bardzo czerwone wargi wykrojone były pięknie i przy każdym ruchu odsłaniały białe, zdrowe zęby. Pod łukami prawidłowo zarysowanych brwi, prawie zrośniętych ze sobą, niby z głębi tajemniczych wnęk świeciła para najdziwniejszych oczu. Ciemne i głębokie (Waginowi znowu przypomniały się obrazy świętych męczenników bizantyńskich) patrzyły z jakiemś napięciem czy zaciętością, tak obcą wyrazowi tęsknoty, nakładającej swe piętno na całą twarz i postać dziewczyny. Istotnie — opuszczone bezwolnie, miękkie ramiona, pochylona nieco szyja, słabo rozwinięte, dziewczęce piersi, których ruchu pod cienką tkaniną bluzki nie mógł pochwycić wzrok Wagina, — wszystko świadczyło o tem, że tęsknota wycisnęła na całej fizycznej i duchowej istocie Ludmiły Somowej głębokie, niezatarte ślady.
Sergjusz posunął bliżej krzesełka i natychmiast spojrzenia ich skrzyżowały się. W oczach Ludmiły ujrzał niepokój i pytanie. Uśmiechnął się do niej i powiedział cicho:
— Chcę wypalić papierosa, ale po sztubacku — do pieca, żeby nie zaszkodzić Romkowi...
Wstał i usiadł na macie przed piecem, puszczając dym przez otwarte drzwiczki. Spojrzała na niego z wdzięcznością i po chwili szepnęła:
— Czuję się w obecności pana... skrępowaną... Byłam głupia, z pierwszego wrażenia robiąc niestosowne wnioski... Pan nie jest taki, jakim mi się pan wydał wtedy na ganku... Głupia jestem i raz jeszcze przepraszam pana...
Wagin zaśmiał się cicho i odparł natychmiast, usiłując wywołać uśmiech u Ludmiły, bo nie mógł jej sobie wyobrazić choćby przez chwilę wesołą:
— Myśli pani, że będę się wybijał z sił, dowodząc mądrości i spostrzegawczości pani! Ani mi się śni!
Obejrzała się na niego, lecz nie uśmiechnęła się nawet.
— Opowiadał mi pan o swoim znajomym, który... miał tak tragiczne przejście ze swoją narzeczoną, czy... — zaczęła Ludmiła, lecz Sergjusz przerwał jej skwapliwie:
— O sobie opowiadałem to — dla pani! Pani to zrozumiała i, jak się wkrótce przekonałem, doktór Plen również. Dziwny to człowiek — jakiś czarodziej, jasnowidz!
Ludmiła odwróciła się i Wagin widział teraz tylko czarną jej sylwetkę i migotliwy obłok włosów nad głową.
— Po odejściu pana myślałam długo o tem, co pan przeżył — odezwała się po chwili. — Rzeczywiście — można było oszaleć!
Sergjusz zaśmiał się i wrzucił niedopałek do pieca.
— To też i oszalałem! — powiedział, siadając naprzeciw niej. — Gdybym nie oszalał, tobym ani do niej, ani do tego Bogu duszy winnego komisarzyny nie strzelał! Nie warta była tej kuli i samej intencji zabójstwa!
Ludmiła poruszyła się cała, jakgdyby poczuła zimny powiew.
— To okropne, co pan powiedział o zabitej przez siebie i niegdyś kochanej kobiecie!
— Okropne, ale prawdziwe! — odparł, wzruszając ramionami. — Byłem głupi od początku i do końca całej tej historji! Pokochałem nieznaną mi i, nie wiedzieć dlaczego, wyidealizowaną dziewczynę, o poziomej duszy, zręcznie dekorującej się inteligencją i taktem życiowym, a potem zemściłem się na niej za to, że była taka, jaką ją uczyniła natura... Gdybym mógł, prosiłbym ją szczerze o przebaczenie... Fatalne nieporozumienie z tragicznym epilogiem, jak to określają dziennikarze od sensacyj kryminalnych!
Zaśmiał się znów, patrząc w tęskne oczy Ludmiły. Ponieważ nic nie mówiła, zamierzał nawiązać rozmowę na inny, mniej drażliwy temat.
— Wie pani, że doktór Plen wprowadził mnie dziś w zdumienie? Ten człowiek widzi i słyszy na odległość!
Ludmiła obojętnym głosem odpowiedziała:
— Jest to wynik chorej psychiki, w naszych czasach niezmiernie rozpowszechniony. Podobne zdolności chwilami i u mnie się objawiają. Sprawdził to pan przecież na sobie... Ludzie przechodzą teraz takie piekło, czyha na nich dokoła tyle niebezpieczeństw, że muszą być czujni, przewidujący i wrażliwi... Stąd jeden tylko krok do nadwrażliwości i jasnowidzenia...
— Zapewne ma pani słuszność! — ożywił się Wagin. — Podczas swego pobytu w Rosji mieszkałem u pewnego uczonego. Mniejwięcej tak samo objaśniał podobne właściwości. Twierdził pozatem, że zjawiska tego rodzaju stają się dość pospolitemi w okresach wielkich przewrotów i kataklizmów historycznych. Podobno w dobie działania „świętej inkwizycji“ — Hiszpanja i Holandja miały tysiące jasnowidzów, astrologów, wróżbiarzy, których gorliwi mnisi wlekli na stosy... To samo, tylko bez stosów, bo wtedy dla odmiany — działały gilotyny — obserwowano we Francji w czasie wielkiej rewolucji, a i u nas za naszego Iwana Groźnego i prześladowania sekciarzy przez Piotra jasnowidztwo było podobno rozpowszechnione niebywale...
— Teraz takich typów byłoby jeszcze więcej, gdyby nie wzmagający się nawrót do Boga — zauważyła Ludmiła.
— Raczej do tajemniczego tekstu Apokalipsy! — uśmiechnął się z politowaniem Sergjusz. — Napatrzyłem się i nasłuchałem tego aż do obrzydzenia w Rosji! Ciąży na nas jakieś przekleństwo. Mamy we krwi pociąg do okrutnego mistycyzmu. Lud nasz zaczytywał się dawniej „Żywotami męczenników“ — tą straszną, krwawą księgą, i wyrobił sobie i do obłędu doprowadził — dzikie, ponure okrucieństwo, teraz znów komentuje bezmyślnie, nie poddające się komentowaniu „Objawienie świętego Jana“ i przekształca się w dzikich, ponurych, biernych męczenników...
Ludmiła długo milczała, wreszcie szepnęła:
— Już pojawiają się ludzie, którzy nawołują do połączenia się z Bogiem innemi drogami.
— Nie słyszałem o tem! — wzruszył ramionami Wagin. — Niech mi pani opowie: cóż to za ludzie i co to za drogi?
Jakgdyby nie słysząc jego pytania, dodała:
— Na ruinach trzeciego, jak wierzyli teologowie moskiewscy, niezłomnego Rzymu — kościoła rosyjskiego, musimy wznieść czwarty Rzym, który przeczuwamy w nadświadomości i widzimy opromieniony niewidzialnem światłem...
Mdłą wonią spleśniałych ksiąg sekciarskich wiało od mglistych myśli tej dziwnej, tęsknej dziewczyny. Patrzyła w przestrzeń i, jakgdyby widząc cudowną zjawę, uśmiechała się do niej, porwana milczącym zachwytem i cichą ekstazą. Był to pierwszy, podpatrzony przez Wagina uśmiech na twarzy Ludmiły. Mimowoli uświadomił sobie, że ta smutna twarz stała się nagle piękną rozpłomienionem w duszy natchnieniem i jakgdyby namiętnością, zapalającą krew, która okryła żywym rumieńcem jej policzki i ożywiła tęskne, nieruchome źrenice. Jednocześnie jednak Sergjusz spostrzegł coś, co go zastanowiło i sprawiło mu bolesny zawód. Ta rozpromieniona twarz, płonące oczy, rozpalone i gorące wargi podkreśliły jeszcze bardziej głęboką, żrącą tęsknotę, co niepodzielnie władała sercem i duszą dziewczyny. Usiłując mówić żartobliwie, zauważył z cichym śmiechem:
— Rychło w czas nawołują ci dziwni ludzie, o których wspomniała pani, do szukania czwartego Rzymu!... Po pierwsze zapomnieli, zapewne, że ihumen pskowski Filoteusz jeszcze za czasów Iwana III-go twierdził, że czwartego Rzymu nigdy nie będzie, a po drugie — mamyż szukać nowego Rzymu, wówczas, gdy musimy obijać nogi na poszukiwanie chleba?...
— Nie tylko chlebem żywić się powinien człowiek! — szepnęła.
— A tak — a tak! Słyszałem o tem nieraz, ale co do mnie, to mogę być głodomorem nie dłużej od miesiąca! — odparł wesoło.
Ludmiła milczała. Oczy jej gasły, rumieńce jakgdyby wsiąkały w skórę, nie pozostawiając po sobie śladu, uśmiech zniknął. Wagin nie wiedział, jak nawiązać nową rozmowę, i po chwili pogrążył się we własnych myślach i przeżyciach tego wieczora. Zegar za ścianą, zgrzytnąwszy przeciągle, wybił jeden raz, ale długo jeszcze rozlegało się basowe, powoli słabnące brzęczenie sprężyny. Nagle oboje jednocześnie unieśli głowy i spojrzeli na siebie. Poprzez drżący cichy głos metalu przebił się jakiś inny dźwięk — szelest czy westchnienie...
— Proszę zajrzeć do pokoju, może Roman się obudził... — szepnął trwożnie Wagin i poszedł za dziewczyną do sieni, zatrzymawszy się na progu przed wpółotwartemi drzwiami. Pani Somowa widocznie usnęła w fotelu. Przyćmiona lampa słabo oświetlała pokój, rzucając mętną plamę na okrytą matą podłogę. Ludmiła wślizgnęła się do pokoju. Wagin nie mógł jej widzieć, bo przeszkadzały mu drzwi. Długo nie powracała, aż Sergjusz posłyszał ciche, zduszone łkanie. Starając się stąpać bez szmeru, wszedł do pokoju i zwolna posuwał się do łóżka chorego chłopca. Ludmiła, trzymając w ręku lusterko, stała pochylona nad bratem. Zaciskając sobie gardło, płakała, nie mogąc oczu oderwać od przezroczystej, bladej twarzyczki Romana. Wagin zrozumiał odrazu, że chłopak umarł we śnie, więc dotknął jego czoła i rąk. Przykry, wilgotny chłód ich, mocno zaciśnięte powieki i wpółotwarte usta dopowiedziały reszty.
— Doktór Plen uczynił wszystko, co mógł... — pomyślał Sergjusz i dotknął ramienia Ludmiły, oczami wskazując na drzwi.
Podtrzymując ją, popychał ku sieni. Pani Somowa z lekkiem chrapnięciem poruszyła się w fotelu. Spała. Wprowadziwszy Ludmiłę do siebie, usadowił ją na krześle i nalał szklankę wody. Wypiła kilka kropel, dzwoniąc zębami o szkło i opuściła głowę na złożone na stole ręce. Łkania wstrząsały nią. Wagin usiadł obok i mówił łagodnym głosem:
— Na szczęście, chłopak miał lekką śmierć... Gdy wezwaliśmy doktora, rozpoczynała się już agonja... Świeć, Boże, nad jego duszą... Niech pani nie budzi mamy... Bóg zesłał jej sen, aby pokrzepić, dodać sił... Lepiej, że się tak stało, niż gdybyście miały być świadkami długiego, ciężkiego konania... Co miało się stać, to się już stało...
— Ach, mama tego nie przeżyje! Żyła ona tylko dla Romka... zawzięła się, że uratuje go... — wzdychając i płacząc, urywanym głosem szeptała dziewczyna. — Cóż teraz z nami będzie?
Pochylił się nad nią tak nisko, że jej miękkie włosy musnęły go po twarzy.
— Panno Ludmiło, — rzekł twardym, poważnym głosem. — Człowiek ma w sobie niespożyte siły i może przetrwać najgorsze, nawet hańbę, nawet palące wyrzuty sumienia... Wszystko minie... i my kiedyś miniemy... a nic się nie zmieni...
Długo siedzieli, milcząc, aż Ludmiła, pożegnawszy go spojrzeniem, wysunęła się z pokoju.
Wagin, nie zdejmując ubrania, położył się na łóżku i, chociaż był wzburzony i smutny, odrazu zapadł w głęboki sen. Odprężone nagle nerwy, znużone innemi już wrażeniami, żądały wypoczynku. Obudził go głośny płacz pani Somowej i cichy, smutny głos Ludmiły.
Dziewczyna mówiła:
— On już przebywa w Królestwie Niebieskiem... Nie płacz, mamo, bo duszyczka jego rwać się będzie ku ziemi i cierpieć straszliwie... Pomódlmy się razem za duszę Romeczka i uprośmy go, aby nas też zabrał do siebie jaknajprędzej... jaknajprędzej!
Wagin obmył sobie twarz i ręce i, posłyszawszy kroki za ścianą, spytał, czy może wejść. Pomodliwszy się za zmarłego, zwrócił się do stroskanych i zrozpaczonych kobiet. Pani Somowa, blada i jakgdyby jeszcze bardziej posiwiała, łamiąc ręce, płakała i rozpaczała:
— Nie byłam przy jego ostatniem tchnieniu... Podła jestem... usnęłam, jak zabita, a on — synek mój, umierał tymczasem samotny!...
— Romek umarł we śnie, nic nie czując... — pocieszała ją córka.
Wagin zaczął działać. Rozejrzał się po pokoju i powiedział stanowczym głosem:
— Panie wydobędą czystą bieliznę i ubranie, a ja już nieboszczyka oporządzę. Muszą panie uzyskać zapomogę na pogrzeb... Przy cerkwi naszej istnieje fundusz na ten cel... Żyjącym z niego nic nie dają, ale w podobnych wypadkach towarzystwo dobroczynności dopomaga... Może panie mają jakich zamożnych znajomych?
— Chyba senator Ableuchow, chociaż nie wiem, czy to wypada?... — przez łzy szepnęła pani Somowa.
— W takim wypadku można prosić o pożyczkę — doradzał Sergjusz. — Zwrócimy mu ją wspólnemi siłami... Proszę się śpieszyć, bo w chińskiej dzielnicy nie wolno trzymać w domu nieboszczyków... Władze, zaniepokojone wypadkami dżumy, będą żądały natychmiastowej eksportacji. Proszę się spieszyć!... Panna Ludmiła musi jeszcze wpaść do swego biura i wziąć urlop na dwa dni... Radzę ubierać się i natychmiast iść... Proszę mi powiedzieć, gdy panie będą wychodziły... Do powrotu pań — będzie tu wszystko przygotowane.
Obejrzał się na umarłego chłopaka, przeżegnał się trzykrotnie i wyszedł z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.