Szanchaj/Tom I/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
GŁÓD.

Minęło już trzy miesiące od pogrzebu Romana.
Wagin wciąż jeszcze mieszkał u pani Somowej, chociaż teraz tak rzadko widywał się z nią i Ludmiłą, że nie miały one sposobności spostrzec, jak bardzo zmienił się jego wygląd zewnętrzny. Znikła wyprostowana, wyniosła postawa, zgrubiały i sczerniały ręce, na których coraz częściej dostrzec można było sińce i krwawiące blizny; zniszczone ubranie wisiało na nim, a zdeptane trzewiki przyozdabiały się coraz to nowemi łatami. Twarz Wagina nie miała już dawnego skrzepłego i drapieżnego wyrazu; oczy straciły mgliste spojrzenie tysiąca niewidzialnych, a czujnych źrenic. Na twarzy jego widniał najczęściej uśmiech spokojny i nawet wesoły lub smutny, cichy i pogodny. Zdawało się, że ani rozpacz, ani żadne inne namiętności nie mogłyby wyryć na niej swych śladów — prócz tych, które wycisnęła już i utrwaliła na zawsze przeszłość, powoli odchodząca w zapomnienie.
Lokator pani Somowej nie uczęszczał na zebrania emigrantów rosyjskich a przedsiębiorcza i ciekawa panna Marta Ostapowa nie zdołała wciągnąć go do towarzystwa, gromadzącego się każdej niedzieli w restauracji „Wołga“. Po śmierci syna pani Somowa z córką również przestały tam bywać, wymawiając się żałobą i tem, że wszystkie niedziele spędzają na cmentarzu. Wagin w dni świąteczne nie wychodził z domu i spał. Tak przynajmniej mówił pani domu, zaznaczając, że wyczerpuje go obecna praca akwizytora, którego, jak wilka, karmią nogi.
Nikt w domu nie wiedział jednak całej prawdy, a więc tego, że Sergjusz, nie mając żadnej stałej pracy, mógł sobie pozwolić tylko na trzy obiady tygodniowo, żywienie się herbatą z chlehem w resztę dni, z wyjątkiem niedzieli, kiedy zastosował zupełną już głodówkę, nie opuszczając przytem łóżka, co w znacznym stopniu ułatwiało mu przeprowadzenie podobnej „kuracji“, jak nazywał w duchu swój niedzielny tryb życia.
Coprawda, gdyby nie dość znaczna dla jego kieszeni suma za zajmowany u Somowych pokój, miałby się znacznie lepiej, nie śmiał jednak pozbawić wychudłej, zapłakanej i zgnębionej pani Somowej lokatora, więc musiał oszczędzać na wszystkiem, aby wytrwać przy swojem mieszkaniu w najlepszej części Fu-Tien-Koo. Poza wszystkiem jednak miał szczęście i bez pracy nie pozostawał, chociaż pobiłby zapewne każdy rekord jej różnorodności. Pracował, jako tragarz, przy ładowaniu okrętów; przeglądał korekty w pewnem angielskiem piśmie popołudniowem, pakował ryzy papieru, wysyłanego do Kanady; kontrolował bilety w kinie „Alhambra“; sprzedawał japoński dziennik reklamowy, wydawany w języku angielskim i chińskim, i zbierał dla niego ogłoszenia, a nawet przez kilka dni był szoferem auta ciężarowego, rozwożącego trzy razy na dobę pieczywo amerykańskiej mechanicznej „Wheat products Company Ltd“. Jak dotychczas jednak nadarzała mu się wyłącznie praca dorywcza, przypadkowa. Zawdzięczał ją we wszystkich niemal wypadkach Miczurinowi, z którym zaprzyjaźnił się, poznawszy lepiej tego pijanego zawsze rodaka. „Gospoda 4-ch stron świata“ oddawna już stała się giełdą mięśni ludzkich i... ludzkiego życia. Przez jej brudne izby, boczne oficyny, po brzegi wypchane ludzkim materjałem, i przez zatłoczone dziedzińce przewijały się codziennie tysiące Chińczyków, załatwiających niezliczone, a nieraz niemożliwe, zda się, sprawy. Szukano tam wielbłądów i poganiaczy dla karawany pielgrzymów, udających się do Tybetu, aby złożyć ofiary i zanieść modły u stóp Potali, gdzie na szczycie „świętej góry“ przebywał ukryty przed całym światem żywy Budda — Dalaj-Lama, arcykapłan buddystów — lamaitów; wynajmowano tamże karawany dla przemytników, wybierających się do Indyj, Afganistanu i Persji, namawiano głodnych kulisów, aby wyruszyli na brzeg morza dla wyładowywania zatoniętych i porzuconych przez właścicieli dżonek z towarami; tworzono partje, które za nędzną zapłatą posyłano potem do gór Sichota-Aliń na poszukiwanie czarodziejskich korzeni leczniczej rośliny „dżeń-szeń“, chociaż obydwa te przedsiębiorstwa groziły pewną śmiercią — bądź to od wzburzonych fal morza, bądź też od kul rosyjskich strażników granicznych; hersztowie bandytów werbowali w „Gospodzie“ ochotników do swoich organizacyj, mających nawet własnych „świętych patronów“; kupcy zakontraktowywali marynarzy dla napół zgniłych kryp, płynących po Jang-tse-Kiangu i kanałach; agenci rozlicznych wodzów wyszukiwali tam żołnierzy do armij, biorących udział w wojnie domowej i plądrujących kraj; sędziowie szukali desperatów, którzy za kilka sztuk srebra i przyzwoity pogrzeb zgadzali się zastąpić bogatego chunchuza, skazanego na ścięcie; w pewnych godzinach odbywały się tam nawet targi niewolnikami, bo Wagin nie mógł tego nazwać inaczej, widząc, jak rodzice sprzedawali obcym ludziom swoje dzieci, a jakieś stare wiedźmy przeraźliwemi głosami zachwalały niewinność i drażniące rozpustną wyobraźnię zamożnych kupców osobliwe właściwości swych córek i wnuczek, znajdując wkońcu nabywców. Niepodobieństwem byłoby wyliczyć wszystkich możliwości tego zbiorowiska ludzkiego, gdzie ocierali się o siebie kupcy, przemytnicy, lamowie, pomysłowi żebracy o strasznym nieraz wyglądzie, znachorzy, trędowaci, prostytutki, bandyci, prawie dzicy poganiacze zwierząt pociągowych z dalekiej prowincji Kansu, pasterze z Ordosu i Sin-Kiangu, marynarze i piraci, sztukmistrze, wędrowni aktorzy, agitujący przeciwko Europejczykom i Japończykom, zrujnowani, bezrolni wieśniacy, profesjonalni, należący do kasty złodzieje, a wreszcie — jacyś obłąkańcy nito od choroby umysłowej, nito z głodu i rozpaczy.
Na dziedzińcach i w zakamarkach „Gospody“ gromadziły się wszystkie wiadomości z Szanchaju i całego kraju, — wiadomości najświeższe i najściślejsze. Wiedziano tu o każdym wypadku, który można było wykorzystać w ten lub inny sposób. Gdzieś zawalił się niedawno wzniesiony gmach, w innem miejscu postanowiono budować nową siedmiopiętrową żelbetonową siedzibę dla związku towarzystw asekuracyjnych; z Hong-Kongu płynie kilka okrętów, które rzucą kotwicę na Wusungu, aby ładować bawełnę, skóry i papier; przygotowuje się napad na składy eksportowej firmy ryżu, a jednocześnie jacyś szaleńcy mają wybić szyby i porwać, co się da ze sklepów japońskich; misjonarze amerykańscy werbują nowych prozelitów i dają za to po dwa „tael“ i komplet nowego ubrania; słynny Mo-Sing, przewódca bandytów z Chinganu, został rozbity przez wojska rządowe pod Tsycykarem i przysłał zaufanego chunchuza, szukającego zuchwałych ochotników do nowego oddziału herszta; na Wusungu, na przystani Tientsin-Pukouskiej kolei zerwała się żelazna klatka kranu i przygniotła na śmierć kilku tragarzy; na Bundzie zdarzył się inny wypadek — chiński kupiec Li-na-cho pokłócił się z dyrektorem agencji transportowej i ten nie dał mu lichtug ani holowca do przewiezienia bawełny i jedwabiu, chociaż duży, angielski parowiec od wczoraj już oczekuje ładunku na pełnem morzu; Li-na-cho złożył swoje bele na przystani i teraz wynajmuje wozy i ludzi, aby przewieźć i przenieść swój towar do portu; w okolicach Nankingu wybuchła dżuma i władze poszukują rąk roboczych do zbierania i palenia trupów; policja z jaomynia myszkuje wszędzie, szukając piratów, którzy na Wielkim Kanale ograbili koleję kryp i zabili dwóch strażników; wesoły dom „Śpiewnych kielichów miłości“ zmienia wszystkie kobiety i poszukuje nowych i młodych... — cała ta powódź wiadomości niezmiernie nieraz ważnych obijała się o uszy Wagina, gdy, nie mając pracy, odwiedzał lejtenanta. Posłyszawszy to lub owo, natychmiast robił z tego użytek, a zawsze z dobrym wynikiem, gdyż umiał rozmawiać z ludźmi krótko, poważnie i zrozumiale i przekonywać ich zawsze. Zarabiał więc na mieszkanie i na ubogie, półgłodne życie, wierząc niezłomnie, że musi zajść jakiś wypadek, który pozwoli mu twardą stopą stanąć wreszcie na gruncie tego strasznego miasta, wrzącego stale, niby lawa w kraterze wulkanu. Niespodziewanie nastały jednak czasy niezwykle ciężkie. Napad na firmy japońskie i miejscową „josziwarę“, o czem oddawna szeptano sobie po różnych kątach „Gospody“, został dokonany i udał się nadspodziewanie. Japońskie poselstwo i konsulowie z arogancką stanowczością zażądali natychmiast przeprowadzenia śledztwa i ścisłej ochrony miasta. Zwyczajem chińskim władze długo dawały mgliste przyrzeczenia i zawiłe, wymijające odpowiedzi, lecz, gdy przed Szanchajem stanęły na kotwicy japońskie konertorpedowce, a od strony Mandżurji posuwać się zaczęły zmotoryzowane oddziały wojsk, gubernator zmuszony był otoczyć handlowe i cudzoziemskie dzielnice kordonem żołnierzy i policji, aby odciąć środek miasta i cały Wusung od dzielnicy chińskiej i okolicznych miasteczek i wiosek. Od tej chwili przerwały się wszelkie źródła zarobku i na nic już nie zdały się obfite wiadomości, różnemi drogami napływające wciąż do „Gospody 4-ch stron świata“. Trwało to już cały tydzień, a końca tak opłakanej sytuacji nikt przewidzieć nie mógł. Japońscy dyplomaci, poparci przez dowódcę eskadry kontrtorpedowców i konsula Italji, gdyż podczas zamieszek kilku obywateli włoskich, spędzających miłe chwile w objęciach malutkich, szczebiotliwych „musme“, zostało poturbowanych i ograbionych przez motłoch, domagali się wykrycia i surowego ukarania sprawców napadu, mającego, według opinji rządu tokjoskiego, wyraźne cechy wystąpienia politycznego a wrogiego państwu „Wschodzącego Słońca“.
Idąc za radą angielskiego i amerykańskiego konsulów, zaniepokojonych z jednej strony stratami firm swych obywateli, pozbawionych kulisów do ładowania okrętów, z drugiej — wzrastającą agresywnością Japończyków, chińscy sędziowie oskarżyli o udział w tej „politycznej“ awanturze kilku zbrodniarzy, oddawna już skazanych i zamkniętych w więzieniu, naprędce zorganizowali proces i oddali w ręce kata biedaków, w tym wypadku Bogu ducha winnych i o całej sprawie nie mających najmniejszego pojęcia. Japończycy jednak, poinformowani przez swoich szpiegów, nie ustępowali, żądając wykrycia wszystkich nici spisku i ujęcia prawdziwych winowajców.
Szanchaj pozostawał odcięty i izolowany od peryferyj, gdzie około miljona ludzi tak czy inaczej, lepiej lub gorzej istniało wszakże, czerpiąc środki do życia z jego niepowstrzymanego, zdawało się, szalonego pędu interesów, zachcianek, nawyków, ambicyj, rozpusty, chciwości i współzawodnictwa. Po zajazdach, jadłodajniach i herbaciarniach Czapei tłoczyli się Chińczycy i ponuremi głosami podawali sobie z ust do ust smutne, niepokojące nowiny, opowiadając o zdarzających się już wypadkach śmierci głodowej i o wybuchających tam i sam epidemjach. Za miastem, na pustych placach, gdzie wkrótce już miały się zazielenić ogrody, widniały większe i mniejsze zbiorowiska ludzi i odbywały się burzliwe nieraz narady. Coraz częściej rozlegały się głośne przekleństwa, warczące, wściekłe charczenia podburzonych, ziejących nienawiścią gardzieli i miotały się w powietrzu pięści i kije, grożące niezmiennie w kierunku przysłoniętych mgłą wielkich gmachów, kopuł i wież świątyń europejskich. Opowiadano sobie, że pięciu głodnych, zrozpaczonych żebraków z przedmieścia Li-Tao usiłowało przekraść się na Nanking Road, ale nie powróciło już.
— Policja miejska i patrole Hindusów, wysłane przez Anglików, zastrzeliły kilku!... W Szanchaju rządzą już cudzoziemcy i mordują nas! — rozlegały się przeraźliwe, judzące okrzyki.
Wtórował im zwykle ponury, głośny pomruk tłumu, poczem zapadało milczenie, jeszcze bardziej ponure i wymowne.
Wagin, jak cała niezliczona ludność dzielnicy, położonej dokoła jaomynia, nie mógł ani przedostać się poza kordony policyjne, ani też znaleźć jakiegokolwiek zarobku w samem Czapei. Głód zajrzał mu w oczy. Głód, o którym nikomu nie mógł i nie chciał mówić. Miał tyle sił i odporności, że, gdy nie udawało mu się uniknąć spotkania z panią Somową, Ludmiłą lub Miczurinem, którego przestał teraz odwiedzać, — udawał dobry humor, śmiał się beztrosko i żartował. Analizując swoje samopoczucie, zdawał sobie sprawę, że tymczasem dokuczała mu tylko fizyczna strona jego sytuacji — głód, zato duchowy świat jego nie uległ żadnej zmianie. Zasypiał i budził się z uczuciem sprawiającej mu rozkosz ulgi, że nie jest zmuszony oglądać się podejrzliwie, oczekiwać napadu, kryć się lub czyhać na wroga; nie opuszczała go świadomość radości i spokoju, że nie ma tu już nieprzyjaciół, i głębokie przeświadczenie, że nic mu już nie grozi. Nic! Głód? Tak! Dokuczał mu bardzo, sprawiał cierpienie fizyczne, chwilami nawet osłabiał, ale na krótko. Raz po raz zmuszał on Wagina do teoretycznych rozmyślań nad tak przykrem położeniem i nie mającą tymczasem żadnego wyjścia sytuacją człowieka bezrobotnego. Po trzech dniach głodu — tych najtrudniejszych do zniesienia i najprzykrzejszych — oswoił się z uczuciem palącej czczości, goryczy i suchości w gardle, napadami zamierania serca i lekkim dreszczem. Pomyślał sobie, że błędne jest przekonanie, iż uczucie głodu łatwiej się znosi, gdy niema pokus. W chińskiej dzielnicy żadnych pokus nie spotykał istotnie, bo na ulicach znikł nawet nieodstępny zapach przepalonego oleju bobowego, świadczący o tem, że gdzieś jacyś szczęśliwcy mogą się nasycać swieżemi, rumianemi „ko-sa“, pieczoną wieprzowiną z czosnkiem, sałatą z fasoli, kapusty i zimnego mięsa, obficie polaną oliwą i ostrą, brunatną soją. Tak — tego już nie widziało się oddawna na całej rozciągłości Czapei! Właściciele karczm i jadłodajni, obawiając się napadów głodnych tłumów, przewalających się chodnikami i jezdnią, nie otwierali okiennic ani drzwi, wpuszczając do wnętrzy swych przedsiębiorstw tylko znanych im osobiście klientów, ograniczywszy się do najskromniejszego i, co w tych warunkach było najniezbędniejsze, — nieuchwytnego dla powonienia jadłospisu, przygotowując wyłącznie dania gotowane jak: mięso baranie, ryby, ryż, jarzyny i zaparzane na parze — „mento“, unikając wszelkich ostrych i wonnych przypraw, jak: pieprz, ocet na grzybach, pietruszka i inne korzenie, nadające kuchni chińskiej właściwy jej „bukiet“.
Na każdym kroku spotykając ponure, ciemne twarze głodnych Chińczyków, Wagin mimowoli ostrzej przeżywał swój własny, męczący stan i przyszedł wreszcie do przekonania, że czułby się lepiej, węsząc obecność jadła lub przyglądając się na wystawie zapasom żywności. Głodował już nie po raz pierwszy, ale nigdy nie zdarzało mu się dotychczas, żeby nietylko nic nie mieć, ale nawet nie móc rzucić okiem na jedzenie. Gdy bardzo głodny człowiek zatrzymuje się przed wystawą sklepową i przygląda się leżącym za ladą czy szybą zapasom, zaczyna przeżywać szereg procesów fizjologicznych i psychicznych. Pierwsze z nich porównać można do wspomnień smakowych. Jedynie absolutnie głodny człowiek posiada tę pamięć w niebywale zaostrzonej i niemal pochłaniającej go formie. Dokładnie odtwarza ona smak każdej składowej części, każdego o innem zabarwieniu kawałka oglądanego pożywienia, co wywołuje wydzielanie się soku żołądkowego w odpowiednio zwiększonej lub zmniejszonej ilości i spotęgowane działanie organów trawiennych, podrażnionych emocją wzrokową. Być może, że narazie sprawia to cierpienie, lecz po pewnym czasie — czy to wskutek wzmożonego zużycia własnego tłuszczu, a nawet tkanek, czy też znużenia żołądka i całego systemu trawiennego, poruszonego nagle i pobudzonego do działania, następuje odprężenie przykrych wrażeń głodowych. Wtedy następuje pewna ulga, a nawet jakgdyby dopływ energji. Wagin raz jeszcze sprawdził to zjawisko na sobie, gdy, powróciwszy do domu wieczorem, przypadkowo przez otwarte drzwi spostrzegł w pokoju sąsiadek — kosz z chlebem, jakiemiś jarzynami i kawałkiem surowego mięsa. Była to sobota, więc następny dzień mógł spędzić bezczynnie w łóżku i w ten sposób przedłużyć swój stan ukojenia głodu. Leżąc, słyszał urywki rozmowy, toczącej się pomiędzy panią Somową a córką. Ludmiła skarżyła się na brutalność i niezaradność policji, której dwa razy dziennie — idąc i powracając z miasta — zmuszona była pokazywać przepustkę, wydaną jej, jako urzędniczce firmy amerykańskiej; matka jej natomiast wyrażała radość, że blokada chińskiej dzielnicy spowodowała szybki spadek cen na żywność, na którą nagle zabrakło nabywców. Ta okoliczność w znacznym stopniu poprawiła skromny budżet domowy. Sergjusz mimowoli uśmiechnął się, myśląc nad tem, jak wszystko na świecie jest względne. Gdy on sam od kilku już dni czuje w żołądku i kiszkach przerażającą chwilami pustkę, przechodzącą coraz częściej w bolesne spazmy i tępy ból, ogarniający pierś i ściskający mu gardło, taka dobra i współczująca każdemu kobieta, jak pani Somowa, bezwiednie cieszy się, że źródło jego cierpień fizycznych stało się jednocześnie źródłem chwilowego choćby polepszenia jej sytuacji. Zapomniał o tem wkrótce, bo w obecnym swoim stanie nie miał sił (dziwiło go to i niepokoiło coraz bardziej) na dłuższy czas zastanawiać się nad jedną myślą, pogłębiać ją i rozwijać. Nieraz już w ciągu dwóch ostatnich dni, usiadłszy na ławce koło świątyni Wung-Tsang, gdzie zrzadka tylko rozlegały się kroki przechodniów, Wagin postanawiał sobie skupić się, rozważyć spokojnie wszystko i ułożyć jakiś plan ratunku. Dręczyła go najwięcej myśl, że los nielitościwy zmusi go opuścić pokój u pani Somowej, gdyż nie będzie już miał czem zapłacić za następny miesiąc. Należało zastanowić się jaknajpoważniej nad swojem położeniem i znaleźć wreszcie jakieś wyjście. Tymczasem za każdym razem, ledwie zaczynał grupować wszystkie okoliczności i wysnuwać z nich wnioski, do prądu jego myśli, niby niesforne, zrywające się znienacka ruczaje, wtargać poczynały jakieś chaotyczne odłamki wspomnień, mgliste i bezładne marzenia, jakieś przebłyski coraz bardziej obłędnej nadziei, odtwarzającej przed nim fantastyczne niemal obrazy, z których ani jeden wszakże nie miał nic wspólnego z podświadomie w takich chwilach odczuwaną męką głodu. Nie mógł o niczem długo myśleć, nużyło go to i powodowało nieład psychiczny.
— Źle ze mną — myślał, leżąc w łóżku, — zaczynają się już pewne zaburzenia mózgowe... Czytałem niegdyś, że długa głodówka wywołuje podobne zjawiska... przecież nie jadłem już ośmnaście dni, chociaż i przedtem odżywiałem się zbyt... higjenicznie. Trzy obiady tygodniowo, a pozatem — „sucha“ niedziela i „półsuche“ trzy dni, kiedy zabijałem uczucie głodu — szczyptą suchego ryżu, coprawda, idealnie zato przeżutego, lub kilkoma orzechami — soja... Musiałem być już znacznie wyczerpany i osłabiony, a te prawie trzy tygodnie zupełnej głodówki...
Westchnął, przypomniawszy sobie trochę krótszy okres „ascetycznego postu“ w Petersburgu. Wydało mu się, że wtedy czuł się znacznie lepiej. Zapewne dlatego, że, błąkając się po mieście, stawał od czasu do czasu przed oknami sklepów i przyglądał się artykułom żywnościowym — pieczywu, kiełbasom, rybom wędzonym i ogromnym, ciemnozielonym arbuzom o czerwonym, soczystym miąższu. Oglądał te specjały z niezwykłem zainteresowaniem, w najdrobniejszych szczegółach, jakgdyby widząc je po raz pierwszy, wyobrażał sobie ich smak, postanawiał też, że, gdy będzie miał pieniądze, kupi sobie ten właśnie gatunek kiełbasy, wybierze arbuz mniej wodnisty od wystawionego w sklepie, ale za to słodszy zapewne, a więc — pożywniejszy... W miarę tego, jak przyglądał się przysmakom, budziło się w nim i wzrastało zdumienie, że to on — Wagin wpatruje się w tak zwykłe rzeczy i nie może nabyć ich, choć przecież są niezbędne dla podtrzymania jego sił i, być może, życia. Zdumienie jego przechodziło w szyderstwo, w pogardę dla siebie — słabego i bezbronnego, w oburzenie i wreszcie we wściekłość, żądającą jakiegoś ujścia. Gdyby urodził się proletarjuszem, niezawodnie zapalałby nienawiścią do klas majętnych i do wszystkich „burżujów“ całego świata, zapragnąłby zemsty i, oszalały z głodu i żądzy krwi wrogów, ciskałby się na barykadach lub szedł z czerwonym sztandarem na czele pochodu i ryczał na całe gardło, śpiewając „Międzynarodówkę“. Świetnie! Wszystko to, razem wzięte, znakomicie uśmierzało męki głodowe. Ale nawet tak skromnej pociechy nie mógł znaleźć w odciętej od Szanchaju dzielnicy chińskiej. Tłumy jej mieszkańców przewalały się wszystkiemi ulicami, demonstrując swoje ponure, wynędzniałe twarze z pałającemi jak u wilków ognikami głodu w ślepiach, ale domy, zamknięte szczelnie i zaopatrzone w mocne okiennice, wyglądały, jak wymarłe i opuszczone na zawsze. Tak, tu nie znajdywał podniet psychicznych, wzbudzanych samym widokiem jadła!
— Zapewne na Nanking, Fuczou i Honan-Road za grubemi szybami sklepów i restauracyj pociągają ku sobie oczy przechodniów — szynki, zaszyte w płótno, blaszanki z konserwami, ogromne, świeże ryby morskie, białe i rumiane pieczywo, złocisto-różowe banany i długie, wonne melony kantońskie? — pomyślał nagle Wagin i straszliwy, skręcający wnętrzności ból zmusił go jęknąć cicho i skulić się pod kocem, podginając kolana aż pod brodę. W tej pozycji poczuł się lepiej i marzył o tem, aby mógł usnąć nareszcie, gdyż od trzech dni ostatnich oka nie zmrużył, niepokojony i podrażniany przez kalejdoskop różnych myśli, najczęściej urwanych, nielogicznych, nie mających żadnego związku z tem, co go gnębiło. Nagłe przypomniał sobie słyszane za ścianą skargi Ludmiły na policję szanchajską, kontrolującą jej przepustkę i czyniącą różne trudności. Coś, jakaś jedna myśl, może jedno tylko słowo z opowiadania dziewczyny utkwiło mu w mózgu, ale odrazu zawieruszyło się gdzieś bez śladu. Długo wytężał pamięć, szepcąc coś sobie pod nosem, usiłował słowo po słowie odtworzyć wszystko, na co żaliła się matce Ludmiła, marszczył czoło i zaciskał szczęki, ale nie był w stanie przypomnieć sobie czegoś, co raptem stało się dla niego jakgdyby celem życia. Leżał, wpatrzony gorejącemi oczyma w mrok, i próżno usiłował przerzucić most przez niepokojącą go wyrwę w pamięci. Nie spostrzegł nawet, że do pokoju zaczęła się zakradać mętna szarość przedświtu, że ktoś, szurgając nogami po żwirze, przeszedł przez podwórko. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy za ścianą rozległy się ciche głosy sąsiadek, a po chwili plusk wody i brzęk miednicy.
— Mamo, — posłyszał cichy szept Ludmiły, — postaraj się wypytać Wagina, co mu jest? Wracając wczoraj z biura, spotkałam go. Szedł zamyślony i nie spostrzegł mnie. Wyglądał bardzo mizernie... Gdzież to ja schowałam tę nieszczęśliwą przepustkę?
Wagin ledwie nie krzyknął z radości. Miał już to, czego z takim mozołem i męką szukał przez całą noc. Przepustka! Przepustka, aby się wyrwać wreszcie z tego śmietnika ludzkiego, z tego zbiorowiska czołgających się trupów! Musi ją mieć, aby przedostać się do Szanchaju i... Przypomniały mu się słowa Ludmiły. Wyczuł w nich niepokój i troskę o siebie, ale jednocześnie wydało mu się, że otrzymał policzek. Ktoś ośmiela się czuć litość dla niego?! Być może, uważać go za niezdolnego nawet do walki, bezsilnego i upadającego na duchu?! Zerwał się z łóżka, szybko się ubrał i prawie wybiegł z domu. Czuł się podnieconym i silnym, lecz nie zdążył jeszcze dojść do jaomynia, a już zmuszony był stanąć i odetchnąć. Serce tłukło mu się w piersi z taką siłą, że sprawiało mu to ból; cały zlany zimnym potem, chwiał się na nogach. Wypocząwszy chwilkę, powlókł się dalej i coraz to przystawał, posuwając się powoli, aż doszedł wreszcie do „Gospody“ Miczurina i odnalazł lejtenauta. Tym razem, ku wielkiemu zdumieniu Sergjusza, „cerber“ nie był pijany. W oczach jego wyczytał nawet jakgdyby trwogę czy oburzenie.
— Jak się pan miewa, lejtenancie? — spytał Wagin, wysilając się na wesoły ton.
— Ja się już nie miewam, ale męczę się, jak potępieniec! — odparł z zupełnie już ponurą miną Miczurin. — Mój chlebodawca oszalał! Powiada, że dochody jego gwałtownie spadły do zera, bo, nie wiem, czy wiadomo panu, że te przeklęte „makaki“ japońskie wymogły na dyrekcjach kolei, aby do Szanchaju nie przewożono Chińczyków. Statki z Ankinu, gdzie podobno na dobre rozigrała się dżuma i biegunka, od dwóch tygodni już nie kursują. Karawany, idące z zachodu, zwąchawszy, co się tu dzieje i co jeszcze z tego wyniknąć może, zatrzymały się w Kałganie. Z tutejszych głodomorów nikt ani zajrzy do jadłodajni mego patrona, a jego lokatorzy nic mu nie płacą i nic nie jedzą...
— Jak ja... — pomyślał, krzywiąc usta, Wagin.
— ...albo też żrą, czart ich wie, jakie świństwa! W rezultacie ten burżuj oświadczył mi, że mogę u niego pracować za barłóg, gdzie sypiam, i dwie misy kaszy z czumizy. Niech się pan zgodzi, że jest to nawet mniej niż owa biblijna polewka z soczewicy! O hanszynie ani mru-mru! Dawniej człowiek o moich zdolnościach coś tam sobie na uboczu dorabiał i mógł jakotako istnieć, ale teraz w głowę zachodzę, co tu robić?! Co tu robić?!
— Czasowe przesilenie, po którem nastąpi era szczęśliwości i powodzenia — odpowiedział drwiącym głosem Sergjusz.
— Aha — właśnie! — krzyknął lejtenant i wypluł kilka długich, zawiłych, ohydnych przekleństw. — Era szczęśliwości, a tymczasem ckno mi i pusto w dołku... Tyle już lat człek zapijał się tą śmierdzącą siwuchą, co pozwalało mu mieć dobry humor, a teraz nic, tylko — ckno i ckno!
Nowa porcja jeszcze bardziej wymyślnych powiedzonek zakończyła przemówienie lejtenanta.
— Zdaje mi się, że owe „ckno“ stało się pospolitem samopoczuciem całego Czapei, drogi panie? — zaśmiał się Wagin. — Mam jednak nadzieję, że niebawem już poprawimy tę opłakaną rzeczywiście sytuację. Obmyśliłem pewien plan...
Miczurin skrzywił się i zukosa zerknął na gościa.
— Pańskie plany mogą być bardzo wspaniałe, ale, jak spostrzegłem już, lubi pan się cofać! — mruknął. — Zresztą, może, wreszcie namyślił się pan i postanowił przecież tego (jak go tam wabią?) żydowina posłać na łono Abrahama, Izaaka i Jakóba? Ale gdzież my go teraz zdybiemy, gdy jesteśmy tu, niby w oblężonej twierdzy? A ileż to razy mówiłem niektórym z tych drabów, że w ten sposób nie można robić napadu na japońskich kupców i „dziewczynki“, bo będzie chryja!
— Masz tobie! To widzę, że mój zacny przyjaciel i w tej historji maczał palce? — zawołał zdumiony Sergjusz.
— Robi się, co można! — wzruszył ramionami Miczurin. — Słynę z mądrych, światłych rad, więc te skośnookie małpy przychodzą do mnie w najtrudniejszych chwilach życia...
Wagin nic nie odpowiedział. Siedział blady z przymkniętemi powiekami. Przeżywał prawdziwe katusze, bo straszliwy skurcz żołądka i kiszek nieomal pozbawił go przytomności. Uspokoiwszy się trochę, spytał drżącym, co chwila urywającym się głosem:
— Czy nie mógłby pan w jakikolwiek sposób uzyskać dla mnie przepustki do miasta?
Miczurin patrzał na niego uważnie, obserwując każdy szczegół na jego twarzy.
— Hm... — zamruczał wreszcie, a w oczach jego przemknął wyraźny niepokój. — Zdaje mi się, że i panu źle się powodzi, a, może... o, do stu djabłów, może, nic pan dziś jeszcze nie jadł?
Wagin przemilczał i tylko wzruszył ramionami, unikając zbyt badawczego spojrzenia lejtenanta. Miczurin zerwał się z miejsca i pobiegł gdzieś, rękami dając znaki, aby gość czekał na niego. Powrócił po chwili, niosąc coś pod połą kurty i oglądając się na wszystkie strony.
— Jestem stuprocentową świnią — najczarniejszą ze wszystkich czarnych chińskich świń! — mówił z jakiemś zakłopotaniem. — Śmiem się skarżyć na swój los! Niech-no pan wciśnie czumizy — pożywne to jadło, choć mocno chamskie... Dla dramatyczności sytuacji wyłącznie powiedziałem o dwu misach tej kaszy, bo właściwie mogę wepchnąć w siebie choćby z pięć... Z kucharzem jesteśmy w zażyłych stosunkach, gdyż pomagam mu grać szczęśliwie w karty... z niezawodnemi szansami... Wcinaj pan, a potem pogadamy... Pójdę jeszcze na zwiady, może uda mi się wycyganić kubek herbaty...
Dyskretnie wycofawszy się z zamieszkałej przez siebie klitki, pozostawił Wagina samego, by go nie krępować. Sergjusz chciwie rzucił się na kaszę, obficie okraszoną kawałkami słoniny. W mgnieniu oka zawartość misy znikła, a natychmiast potem Wagin poczuł żar w żołądku i straszliwą senność. Z wysiłkiem, z co chwila opadającą na pierś głową, wypił kubek przyniesionej przez Miczurina herbaty, zjadł kawałek suchego chleba i nagle zasnął, jak kamień, osunąwszy się na okryte matą legowisko lejtenanta.
Gdy otworzył oczy — zdumiał się i przeraził. Zmrok już zapadał. Przed okienkiem siedział Miczurin i, zagryzając wargę, naszywał nową łatę na stare, wyszargane portki. Uśmiechnął się do Wagina i zmrużył oko.
— W takich wypadkach słodko się śpi — wiem coś i ja o tem! — wybuchając śmiechem, powiedział dziwnie radosnym głosem. — Bardzo proszę wpadać do mnie na czumizę!... Nie elegancki to poczęstunek, ale zawsze można gruntownie nabić sobie brzuch... Ale teraz przystąpmy do rzeczy! Poco wam przepustka?
Wagin szczegółowo i logicznie począł rozwijać powstający w jego głowie plan. Podczas wypraw swoich po różnych biurach w poszukiwaniu pracy spostrzegł, że przeważna część klerków, subjektów i robotników-Chińczyków zamieszkiwała peryferje. Władze, przerażone natarczywością Japończyków, nie śmiały zatwierdzać przepustek, wydawanych im przez pracodawców. Z tego przywileju korzystali tylko urzędnicy-Europejczycy, zamieszkujący odcięte od miasta dzielnice. Niezawodnie odczuwano tam teraz dotkliwy brak rąk roboczych, a, być może, nawet i wykwalifikowanych pracowników umysłowych. Wagin, z całą trzeźwością oceniając stan, wytworzony przez izolowanie miasta od przedmieści, liczył na to, że prawdopodobnie mógłby znaleźć zarobek w firmach i biurach, na nieokreślony czas pozbawionych pracowników. Kto wie — może — udałoby mu się nawet otrzymać stałą posadę? Dlatego też marzył o przepustce, gdyż przekonany był, że od tego zależy jego los i cała przyszłość.
Miczurin zrozumiał plan gościa i uznał go za słuszny i trafny.
— Myślałem już o takim świstku papieru przez cały czas, gdyście spali — mruknął. — W każdym innym wypadku mielibyście jutro przepustkę, choćby z podpisem prezydenta tego bałaganu, który ma czelność nazywać się rzeczypospolitą chińską, albo z autografem samego nawet cesarza, bo znam tu takich grawerów, o jakich nie śniło się nikomu w Europie, kopistów niezrównanych, ale to — na szmelc! Tu trzeba tak zrobić, żeby nikt nie mógł nic zakwestjonować... Hm... hm... Wiecie co? Złóżmy wizytę doktorowi Plenowi! Ucieszy się nam to wędzone dziwaczydło tembardziej, że, podobno, czuje się nieświetnie. Napadają go czasem jakieś zmory, a wtedy zatruwa się tem świństwem makowem! Nadali też djabli, że ten niemądry nałóg niszczy tak zacnego chłopa!
Doktora Plena zastali w ambulatorjum. Ponieważ i na nim odbiło się zamknięcie Czapei, gdyż pacjenci z dzielnic i koncesyj europejskich nie mogli dotrzeć do niego, Chińczycy zaś, przerażeni zastojem w handlu i z godziny na godzinę oczckiwanemi rozruchami głodnych ludzi, zapomnieli o swoich chorobach, — Plen, korzystając z wolnych chwil, porządkował swój „szpital“, robił zapasy leków, ostrzył igły do szpryc i naprawiał zużyte przyrządy i instrumenty. Wyglądał bardzo nędznie — sino-blady, pomarszczony i przygarbiony jeszcze bardziej. Ucieszył się szczerze, ujrzawszy przyjaciół i jął częstować ich papierosami.
— Porzuciłem palenie tytoniu, doktorze — wymawiał się Wagin. — Przyszło mi to z łatwością, gdyż przeprowadziłem długą kurację odtłuszczającą. Surowa głodówka dobrze mi zrobiła, szczególnie na jasność i ścisłość myślenia!
Plen podniósł na mówiącego poważne, wnikliwe oczy i uśmiechnął się nieznacznie.
— Wcześniej czy później każdy z nas musi to przejść — powiedział cicho, odpowiadając raczej na własną myśl, niż na przemówienie gościa.
Miczurin, rozwalony na tapczanie, wmieszał się do rozmowy:
— Słuchaj, najdroższa fajo bambusowa, poradź i dopomóż, bo coś mi się widzi, że w naszej sprawie ty, stary dziwolągu, możesz wiele zdziałać!
— Ja? Cóż ja mogę? Salwarsanu wam zastrzyknąć, ząb wyrwać, leczyć gruźlicę i febrę, a nawet — wyrostek robaczkowy usunąć, jeżeli nie obawiacie się infekcji w mojej „sali operacyjnej“, ciężarną prostytutkę od „płodu nieszczęsnej miłości“ uwolnić — to mogę, ale pozatem? Na cóż innego mógłbym być wam potrzebny? Przeceniasz moje siły, druhu!
— Krygujesz się, jak emerytowana kokota z Suczou-Creek‘u, drągalu! — zaśmiał się Miczurin i przedstawił mu plan Wagina, zakończywszy swe opowiadanie zupełnie realnym projektem:
— Wiem, że twój obrotny Czeng-Si podtrzymuje zażyłe stosunki z policją. Przekonaj go, że powinien dla własnego interesu wyrobić panu Waginowi urzędową przepustkę z pieczęcią jaomynia, powołując się na nieodzowną potrzebę załatwienia swoich interesów w mieście. Zapewne stary lis ma tam niejedną sprawę, gdyż...
Plen klasnął w dłonie i zawołał:
— Jakbyś słyszał jego skargi dziś zrana! Ma jakieś ważne interesy do Fen-Cziena przy ulicy Czing-Juen-Li...
— Ha! stary handlarz opjum, morfiną, heroiną i innem paskudstwem, które niektórzy dżentelmeni uważają za dar nieba! — przerwał mu lejtenant.
Przepuściwszy mimo uszu docinek przyjaciela, Plen opowiadał dalej:
— Czeng-Si dostał przepustkę, ale poza mury naszej dzielnicy przedostać się nie zdołał. Oznajmiono mu, że ani jeden Chińczyk z tej strony do dzielnicy europejskiej nie może być wpuszczony. Błagał mnie tedy, żebym poszedł i spełnił jego zlecenie, ale, ty wiesz, że ja tak daleko od swego leża odejść nigdy się nie odważę... Doskonale się składa! Bardzo pomyślnie! Zaraz idę do swego Amfitrjona i będę go skłaniał, aby przepisano mu dokument na nazwisko pana Wagina.
Doktór niezwłocznie opuścił pokój.
— Niesłychana rzecz! — wołał Miczurin. — Miałem dobre przeczucie, żeśmy tu przyszli!... Co to znaczy intuicja wybitnego intelektu!
Mówiąc to, klepnął się w czoło i wybuchnął śmiechem, lecz natychmiast spoważniał i spytał:
— Jeżeli pan urządzi swoją sprawę, to czy pan powróci do Czapei?
Wagin zrozumiał myśl lejtenanta. Podszedł więc do niego i położył mu rękę na ramieniu.
— Powrócę, choćby tylko po to, aby zabrać was ze sobą... — szepnął wzruszonym głosem. — Pragnąłbym, aby miska czumizy rentowała się wam lepiej niż owa soczewica biblijnemu Ezawowi!
Uśmiechnął się serdecznie do Miczurina, który z mocą ścisnął mu dłoń i szepnął z wdzięcznością:
— Przekonacie się wtedy, że ze mnie mogą jeszcze być ludzie...
Dalszą rozmowę przerwało wejście Plena i właściciela palarni. Czeng-Si zadziwiająco szybko, jak na Chińczyka, lubiącego mitręgę, krętactwo i ciągłe zwlekanie z decyzją, omówił sprawę, wyłuszczył treść zlecenia do Fen-Cziena i ruszył do jaomynia, sowicie opłacanego za tolerowanie i obronę zgoła nielegalnego przedsiębiorstwa, którego nie były w stanie zlikwidować ani najsurowsze dekrety cesarza i wszystkich prezydentów chińskich, ani cyrkularze władz szanchajskich i wściekła kampanja prasowa, ani nawet protesty wszechpotężnych konsulów, zatrwożonych szerzeniem się zgubnego nałogu w kolonji europejskiej. Czeng-Si powrócił do palarni, przynosząc przepustkę. Szef policji oznajmiał w niej, że cudzoziemiec — Sergjusz Wagin, osobiście mu znany, ma wolny wstęp na obszar międzynarodowego terytorjum, jako stały urzędnik europejskiej narodowości, zatrudniony w „cieszącym się sprawiedliwie zasłużoną opinją i znanym hotelu“ czcigodnego obywatela i kupca Hai-Czeng-Si przy ul. Fu-Tien-Koo, N 1018, co „przewidziane jest artykułem 3 i 4 cyrkularza Nr. 17 jego ekscelencji Daotaja trzeciego dnia, drugiego miesiąca dziesiątego roku Republiki Chińskiej“.
Z takim to dokumentem w kieszeni tużurka powrócił Wagin do domu i po raz pierwszy od kilku tygodni pani Somowa posłyszała głos lokatora. Prosił o gorącą wodę, odrobinę benzyny i jakąś szmatkę.
Do północy pracował Sergjusz, piorąc kołnierzyk, czyszcząc garnitur, płaszcz i kapelusz, aby nadać swej garderobie możliwie przyzwoity i świeży wygląd. Gorzej było z obuwiem, ale na łaty i skrzywione obcasy nie było żadnej rady. Poprzestał więc na znakomitem wyglancowaniu trzewików, obiecując sobie, że jutro postara się najbardziej bijące w oczy defekty obuwia przykryć możliwie nisko opuszczonemi nogawicami spodni.
Spal tej nocy mocno. Obudził się rzeźki i jakgdyby odrodzony.
— Przez całe życie będę jadał na kolację czumizę! — przysięgał sobie żartobliwie, ubierając się dokładnie i goląc z wyjątkową starannością.
— Reprezentuję przecież tak czcigodną firmę, jak spelunka pana Hai-Czeng-Si! — myślał, uśmiechając się wesoło.
Nie miał ani chwili obawy, żeby plan jego mógł się nie udać. Czuł się tak, jakgdyby załatwił już wszystko, był spokojny i zadowolony z siebie. Pogwizdując, wyszedł na Fu-Tien-Koo i podążył ku bramie, prowadzącej na koncesję francuską. Posterunek przy wylocie ulicy Montauban obejrzał dokument i bez sprzeciwu przepuścił Europejczyka. Z rozkoszą wsłuchiwał się Wagin w odgłosy własnych kroków na cementowych płytach chodnika i z nadzieją wpatrywał się w krzyż, połyskujący na kopule kościoła św. Józefa. Z radością witał wzrokiem roziskrzonych oczu każdego przechodnia i widział w nim brata, mimowoli uśmiechając się do niego przyjaźnie. Ludzie ci nie spostrzegli go nawet, śpiesząc do swoich zajęć i z niepokojem spoglądając na wskazówki zegara, umieszczonego na dzwonnicy kościelnej. Dochodziła godzina dziewiąta.
Sergjusz postanowił wykonać przedewszystkiem zlecenie Czeng-Si i dopiero potem rozpocząć załatwienie własnej sprawy. Gdy znalazł się koło Kalee-Hotel na Kiangsi-Road, ktoś głośno wykrzyknął jego nazwisko. Obejrzał się natychmiast, czego przed ostatniem widzeniem się z Abramem Chackelesem nigdyby, zachowując niezbędną wówczas ostrożność, nie zrobił. Dopędziła go Ludmiła. Patrząc na nią, zauważył, że ma lekki, elastyczny i zarazem dystyngowany chód i w ruchu nie garbi się, niosąc głowę wysoko i jakgdyby dumnie. Miała na sobie czarny kostjum i takiż beret. Pod pachą trzymała dużą, czerwoną tekę, wypchaną wycinkami z pism.
— Spotykamy się na ulicy po raz pierwszy! powiedziała, wyciągając do niego małą, mocną dłoń, siłą swoją nie harmonizującą z miękkiemi kształtami całej figury, którą Wagin dobrze sobie zapamiętał od owego smutnego wieczora, gdy zakończył życie biedny Romek.
Witając ją serdecznie, odpowiedział:
— Teraz zapewne będziemy zawsze razem wychodzili z domu, a może nawet i powracali jednocześnie!
— To znaczy, że wszystko będzie dobrze, bo muszę się przyznać, że obie z mamą byłyśmy o pana niespokojne. Miał pan wygląd ciężko chorego... — powiedziała.
— Istotnie! — uśmiechnął się. — Zapadłem na jakąś chorobę żołądkową. Przykre spazmy, bóle i słabość ogólna... ale to minęło, zawdzięczając doktorowi Plenowi!
Kłamał jak z nut, ale, gdyby ktoś zwrócił mu na to uwagę, Wagin uświadomiłby sobie, że kłamstwo to nie było rozmyślne, lecz płynące z jakiegoś nieznanego mu źródła. Nie obawiał się bynajmniej, że Ludmiła zapyta go, gdzie znalazł pracę, zdawało mu się bowiem, że, nie zająkając się, wymieni nazwę firmy i nazwisko jej kierownika. Do pytania tego nie doszło jednak, bo Ludmiła na rogu ulicy Tientsińskiej pożegnała Sergjusza i weszła do dużego gmachu, upstrzonego licznemi szyldami. Patrząc w ślad za nią, wzdrygnął się cały, uprzytomniwszy sobie, że w takiej sytuacji, w jakiej sam znajdował się wczoraj, mogły również znaleźć się Ludmiła i jej matka — dwie bezbronne, tęskne kobiety, zawsze pracowite i milczące jak mrówki. Ta myśl wydała mu się potworną. Wzdrygnął się raz jeszcze i całą siłą woli zagłuszył nagły strach, w zimnych kleszczach trzymający jego serce.
Fen-Czien przyjął Wagina niezwłocznie i łamaną angielszczyzną długo wypytywał go o to, co się dzieje za murami chińskiego miasta, czy wielu już zarejestrowano chorych na dżumę i czy nie mnożą się napady głodnej ludności na domy kupców i większe warsztaty. Wagin uspokoił Chińczyka i wręczył mu list Czenga. Czytanie trwało bardzo długo, a jeszcze dłużej kaligrafowanie, a raczej „rysowanie“ odpowiedzi na pismo i wypełnianie czeku na filję banku Tung-Lu w Czapei. Dopiero wtedy poważny, niezmiernie ugrzeczniony Fen-Czien począł żegnać interesanta, wyrażając radość, że jego czcigodny przyjaciel zdołał sobie pozyskać tak wybitnie zdolnego i pięknie ułożonego współpracownika. Nie uszła uwagi Wagina okoliczność, że kupiec ani słowem nie zdradził się z tem, iż jest dokładnie poinformowany o rodzaju przedsiębiorstwa czcigodnego Czeng-Si.
— Nie łatwe to zadanie z takim wyrobionym, spokojnym i przebiegłym narodem dojść do przyjaznego i szczerego porozumienia! — myślał Wagin, przyglądając się uśmiechniętej, lisiej twarzy starego, opasłego Chińczyka i żegnając go.
Gdy z ulicy Czing-Juen-Li skręcał na Peking-Road i wychodził na Bund, zegar na gmachu komory celnej wybił dwanaście razy. Wagin usiadł na ławce i przez kilka minut rozważał dalszy plan działań.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.