<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szanchaj |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia P. Mitręgi |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Sergjusz Wagin kwadrans po dwunastej wchodził już do biura pisma, w którem przed miesiącem pracował dorywczo w charakterze korektora i akwizytora. Miał tam kilku znajomych clerk‘ów. Postanowił naradzić się z nimi i wypytać o podświadomie przeczuwane możliwości znalezienia pracy. Przyjęli go uprzejmie. Pamiętał, że imponował im zawsze swoją postawą człowieka z najlepszego towarzystwa, co tym młodym Amerykanom wydawało się sztuką nie do osiągnięcia, gdyż jeden z nich był synem zbankrutowanego hodowcy świń w Illinois, drugi zaś rozpoczął samodzielną karjerę w prerjach w futrzanych portkach cow-boy‘a, a trzeci wogóle nie lubił przypominać szczegółów swego życia w Stanach. Otrzymując po 500 dolarów amerykańskich, nie wiedzieli, co z takiemi pieniędzmi robić w Szanchaju, więc ubierali się jak książę Walji, mieli własne Fordy, nudzili się na dancingach w Astorze, Carltonie i Cafe Parisien, rozreklamowanej, jako „the most beatiful cafe of the Far East“ przy ulicy Edwarda VII, dawali się wyzyskiwać nowym kobietom, lansowanym przez Miss Margaret, i grali w golfa, przechowując jednak we wszystkiem nawyki i obyczaje świniarza, pastucha i... mieszkańca więzienia Sing-Sing.
— Czy dżentelmeni nie macie ogłoszeń z rubryki „ofiarowane posady“? — spytał Sergjusz, potrząsnąwszy ręce przygodnym kolegom.
Odpowiedzieli mu chórem:
— Ależ dział ogłoszeniowy znakomicie zarabia teraz na tej właśnie rubryce! Przed chwilą dopiero przyniesiono z drukarni całe cztery kolumny ofert. W firmach, biurach i zakładach przemysłowych — pustka i panika! Niema ludzi do pracy. Damm! Wszystko staje powoli, gromadzą się stosy korespondencji, rachunków, konosamentów! Chińczyków zablokowano na peryferjach, Amerykanie i Anglicy, nastraszeni oczekiwanemi wybuchami buntu tubylców i szerzącą się w dolinie Jang-Tse dżumą, na łeb, na szyję wyjeżdżają do kraju. Klęska! panika! Mógłby pan otrzymać i u nas posadę, bo John Smith (ten kulawy, z myszką na szyi) i Edgar Falthold wyjechali onegdaj do Vancouver, nie podjąwszy nawet należnej im za dwa tygodnie pensji! Bylibyśmy prawdziwie zadowoleni, gdyby pan pracował u nas. Interes — uregulowany, solidny, prosperuje znakomicie, chociaż nasz dyrektor ciągle użala się i kwęka. Bądź co bądź taki koncern prasowy, jak „North-China Daily News“ i „Herold“, to nie pies płakał! W „Oriental Press“ — również wakują posady, bo i tam zdarzyły się wypadki ucieczek urzędników i współpracowników...
Wagin słuchał uważnie, ciesząc się wewnętrznie. Z usposobienia i wykształcenia najbardziej pociągała go praca w redakcji jakiegokolwiek poważnego pisma.
— Chciałbym przejrzeć te ogłoszenia o ofiarowanych posadach — powiedział i, otrzymawszy kilka szpalt druku petitowego, pogrążył się w odczytywaniu kolumn. Przekonał się, że największe zapotrzebowanie było na robotników — tkaczy i ślusarzy, na pomocników szoferów przy ciężarowych samochodach, a także clerk‘ów w składach i biurach i rachmistrzów bankowych, ale znalazł też kilka ogłoszeń, bardziej go nęcących. Poszukiwano korespondentów, władających angielskim, francuskim, niemieckim i włoskim językiem, buchalterów drugiej klasy, pomocników inżynierów tekstylnych, sanitarjuszów szpitalnych, agentów wielkich firm i kierowników działów upakowań i transportu. Jedno z ogłoszeń zwróciło na siebie uwagę Sergjusza, chociaż treść jego nic a nic obchodzić go nie mogła.
Nie zdając sobie sprawy, dlaczego to czyni, Wagin dwukrotnie przeczytał te trzy linje petitu i zapamiętał je dokładnie! Na jednej z kolumn odnalazł ogłoszenie, które, jak mu się zdawało, w zupełności odpowiadało jego żądaniom. Największy koncern prasy chińskiej, słynny „Szun-Pao“ oznajmiał, że przyjmie wykształconego wszechstronnie, władającego conajmniej dwoma językami, cudzoziemca dla redagowania działu „Przegląd prasy zagranicznej“, przyczem nie byłaby wykluczona współpraca w innych również działach. Zarząd koncernu reflektował tylko na siły pierwszorzędne, gwarantując ze swej strony wysokie wynagrodzenie.
Wagin, nie namyślając się długo, zapisał sobie adres „Szun-Pao“ i, obiecawszy Amerykanom, że postara się wpaść do nich po przerwie obiadowej, wyszedł z biura. Prezes koncernu przyjął go ze zwykłą dla Chińczyka przesadną uprzejmością i powodzią pochlebstw i rozpoczął długą pogawędkę, mającą wszystkie cechy wywiadu policyjnego. Znudziło to wkońcu Wagina, więc zapytał prezesa zimnym tonem:
— Czy panu chodzi o wykwalifikowanego kierownika działu, czy o jakiegoś świętego?
Prezes zaczął się śmiać i kłaniać. Przeraził go nieco ton kandydata, którego nie chciał stracić, bo Sergjusz zdołał go już przekonać, że dobrze zna kilka języków obcych, więc klasnął w dłonie i kazał białoubranemu bojowi podać herbatę i ciastka.
— Prezesie — mówił, nie zmieniając brzmienia głosu, Wagin, — jestem przekonany, że w Chinach nie znajdzie pan nikogo — lepiej ode mnie władającego różnemi europejskiemi językami. Mam za sobą skończone studja prawnicze i pewne doświadczenie dyplomatyczne. Pochodzę ze znanej i dobrej rodziny, mam w żyłach krew angielską, referencje o mnie mogą złożyć na ręce koncernu wdowa po słynnym uczonym, pani Somowa, senator Ableuchow, doktór medycyny von Plen, lejtenant marynarki Miczurin i mój przyjaciel, właściciel znanego hotelu, czcigodny Czeng-Si, którego plenipotentem jestem w tej chwili. Ponieważ rewolucja bolszewicka pozbawiła mnie możności pracy w ojczyźnie, wyemigrowałem do Chin i chciałbym urządzić swoje życie odpowiednio, będąc jednocześnie pożytecznym memu pracodawcy i krajowi, który mię przyjął gościnnie.
Europeizowany pan Liao-Kaj-Fan zacierał ręce, uśmiechał się wytwornie, ale z odpowiedzią zwlekał. Zresztą nie byłby Chińczykiem, gdyby nie trzymał się takiej właśnie taktyki. Sergjusz zmuszony był na poczekaniu przeczytać i streścić prezesowi mowę Lloyd-George‘a z „Manchester Guardian“, przetłumaczyć wstępny artykuł z „La Stampa“, opowiedzieć przebieg posiedzenia Kortezów w relacji madryckiego „El Sol“, przejrzeć ekonomiczną kronikę w „Frankfurter Zeitung“, zestawić ją z tem, co umieścił w nowinach dnia paryski „L‘Intransigeant“, i wreszcie zreferować artykuły redakcyjne z moskiewskich „Izwiestij“ i „Prawdy“. Egzamin ten wypadł tak błyskotliwie, że przebiegły Liao-Kaj-Fan nie potrafił nawet ukryć swego zachwytu, więc, żeby osłabić wrażenie, gdyż obawiał się wygórowanych wymagań kandydata co do honorarjum, uśmiechając się jeszcze uprzejmiej, rzucił:
— Jaka szkoda, że nie zna pan języka japońskiego!
— Muszę uprzedzić szanownego prezesa, że nie znam również języka Bambara i Inków, — najpoważniej w świecie odparł Sergjusz, — lecz w ogłoszeniu koncernu te piękne skądinąd języki nie były wymienione.
Prezes nie miał pojęcia o jakichś tam Bambara, więc, nadrabiając miną, zauważył:
— Te narody nie mają tymczasem zbyt wielkiego znaczenia w polityce światowej...
— Istotnie, pan prezes bardzo trafnie to ujął — a całą powagą odpowiedział Wagin.
Chińczyk jednak, widocznie, wyczuł ukrytą ironję w głosie klienta, gdyż spojrzał na niego pytająco a po chwili wzrok jego pobiegł ku beznadziejnie zakurzonym tomom Encyklopedji Brytyjskiej, butwiejącej na niedosiężnej półce „reprezentacyjnej“ bibljoteki. Na tem utknął pierwszy, nieskończenie długi akt zabiegów Wagina o posadę. Akt drugi miał również długi przebieg, różniąc się od poprzedniego stosowaniem charakterystycznych chwytów taktyki chińskiej. Pan Liao-Kaj-Fan, wysadzając się na komplimenty, uznanie i zachwyty, sypiąc uśmiechami i dowcipami, nie dawał się sprowadzić na drogę stanowczej odpowiedzi. Ślizgał się dokoła ważnych warunków wynagrodzenia za pracę, wywijał się jak węgorz, proponował odroczenie odpowiedzi do jutra, motywując to brakiem upoważnienia do osobistej decyzji, a gdy Wagin stanowczym głosem, spokojnie patrząc na prezesa, oznajmił, że albo wyjdzie dziś jeszcze z podpisaną umową, albo też nie będzie już nigdy oglądał tak sympatycznego oblicza największego w Chinach potentata prasowego, zaczął znowu uciekać się do wymijających, mglistych odpowiedzi, zwlekał, namyślał się, siedząc w sztywnej pozie w fotelu, aby tylko wygrać na czasie i znużyć petenta, prowadził rozmowy telefoniczne, wychodził z gabinetu pod pozorem narady z kolegami i powracał skupiony i tajemniczy, chociaż Sergjusz nie wątpił, że Chińczyk z nikim o jego sprawie nie mówił. Spokój i stanowczość Wagina działały na nerwy prezesa i wreszcie zgnębiły go. Wzdychając i pojękując, szeptem wymienił śmiesznie niską sumę honorarjum tygodniowego i zatopił niespokojnie pytające oczy w zimnej twarzy siedzącego przed nim kandydata.
— Mam wrażenie, że pan prezes jednocześnie angażuje nowego boja i pomieszał jego warunki z warunkami kierownika bardzo ważnego działu w swoich dziennikach... Żaden szanujący się inteligent o moich kwalifikacjach nie będzie poważnie się zastanawiał nad sumą, wymienioną przez pana, i nie zgodzi się na honorarjum tygodniowe, — szyderczym głosem powiedział Wagin i podniósł się z krzesła.
Chińczyk ostatecznie przeraził się i upadł na duchu. Znał się na ludziach i miał wielkie doświadczenie dziennikarskie, więc zrozumiał odrazu, jak poważną uzyskałby siłę, angażując tego Rosjanina. Chodziło mu tylko o wyznaczenie możliwie skromnego wynagrodzenia. Przecież emigranci cierpieli taką nędzę, że za grosze podejmowali się najcięższej pracy, bez protestu pozwalając się wyzyskiwać, aby tylko nie przymierać z głodu. Słyszał kiedyś, że chińskie towarzystwo akcyjne tkanin bawełnianych, na stanowisku kierownika zakładów miało słynnego inżyniera moskiewskiego, zadawalniającego się taką płacą, jaką pobierali ślusarze w kotłowni. Odpowiedź i wyrazisty ruch Wagina przekonał jednak prezesa, że ma do czynienia z człowiekiem twardym i nie przyciśniętym potrzebą. Na szczęście nie patrzał na nogi interesanta, gdy ten wchodził do jego gabinetu. Czyste ubranie i biały miękki kołnierzyk Wagina nie dawały powodu do nieomylnych wniosków o jego prawdziwym stanie finansowym.
— Zaproponuję panu sto dolarów za próbny miesiąc... — wyjąkał, bo tak wygórowana, jak mu się zdawało, suma nie chciała przejść prezesowi przez gardło. — Sto dolarów!...
— Próbę odbyliśmy już w ciągu ubiegłej godziny, inna nic nie da nowego! — jeszcze bardziej sucho i obojętnie zaprotestował Sergjusz. — Pozatem pozwolę sobie zapytać, w jakiej walucie płaci pan honorarjum swoim współpracownikom?
Liao-Kaj-Fan zatrzepotał rękami, jak przerażone pisklę nieopierzonemi skrzydełkami, i zawołał z przerażeniem w głosie:
— Wymieniłem sumę — sto dolarów... chińskich!
— Ta-ak? — przeciągnął Wagin. — Przychodzę do pan prezesa bezpośrednio z biura „North China Daily News and Herald“, gdzie za nieporównanie łatwiejszą i nieodpowiedzialną pracę ofiarowano mi tę samą sumę — sto dolarów amerykańskich. Zamierzając na stałe osiedlić się w Chinach, wolę pracować w prasie krajowej, a nie cudzoziemskiej... To znaczy, że nie mógłbym się pogodzić z mniejszem wynagrodzeniem, lecz skoro koncern „Szun-Pao“ nie jest w stanie...
— Kto powiedział, że koncern nie może zapłacić? — przerwał przerażony tem ostatecznie Liao-Kaj-Fan. — Owszem gwarantujemy panu tę sumę na przeciąg sześciu miesięcy z prawem obopólnego wymówienia miesięcznego. Po pół roku ustalimy nowe warunki współpracy... Czy mam sporządzić umowę?
Wagin udał, że namyśla się jeszcze. Po chwili wydobył notesik i począł w nim szukać czegoś, aż wreszcie oznajmił, że ostateczną odpowiedź da za godzinę, gdyż musi jeszcze wstąpić do redakcji „Daily News“.
— Poco odkładać to, co możemy zakończyć odrazu! — wykrzyknął prezes. — Pan jest tak solidny człowiek, że w pięć minut można z panem ubić każdy interes!
Wagin nie mógł powstrzymać się od uśmiechu i podniósł oczy na stojący na biurku zegar. Chińskie „pięć minut“ w gmachu „Szun-Pao“ trwały prawie dwie godziny!
— Każę wypełnić blankiet umowy — zacierając ręce, kusił prezes — i wypisać czek... na trzydzieści dolarów zaliczki.
Sergjuszowi serce zabiło tak mocno, że aż musiał oczy zmrużyć. Opanował jednak wzruszenie i odpowiedział nieswoim, dziwnie głuchym głosem:
— Proszę, skoro pan prezes tego życzy...
Teraz obawiał się, że dalsze formalności będą również powolnie załatwiane. Czuł, że musi opuścić czemprędzej gabinet prezesa. Napięte podczas długiej rozmowy nerwy, odprężone po szczęśliwem jej zakończeniu, domagały się gwałtownie wypoczynku. Było to wprost niezbędne, aby nie zdradzić przed przebiegłym Chińczykiem opanowującej go radości i wzruszenia. Starał się wziąć się w ręce, z dumą myśląc o tem, jak wszystko doskonale przeczuł, obmyślił i przeprowadził. Na chwilę zdusił w sobie rosnącą potrzebę tkliwej szczerości i wyrażenia natychmiast czeinkolwiek swego radosnego nastroju. Należało się śpieszyć z podpisaniem umowy i odbiorem wspaniałego czeku, więc myśl tę całą siłą woli usiłował narzucić niehojnemu wcale prezesowi. Czekając, aż w biurze przygotują potrzebne dokumenty, od niechcenia zapytał Liao-Kaj-Fana:
— Mam przyjaciela, który poszukuje odpowiedniej posady... Jest to były oficer marynarki, człowiek niezmiernie energiczny, doskonały organizator i mówiący po chińsku zupełnie biegle. Czy nie miałby pan prezes jakiejś dla niego posady w dziale administracyjnym lub w składach przy drukarni? Koncern miałby z niego prawdziwą pociechę!
Prezes tym razem odpowiedział bez namysłu:
— Doskonale się składa! Mamy ciągły kłopot z kolporterami. Kradzieże, awantury i wogóle — nieład! Tą hałastrą powinien rządzić jeden człowiek, ująć wszystkich w żelazne karby i mieć na nią silny wpływ... Jeżeli ów przyjaciel pana...
— Lepszego wyboru nie mógłby pan zrobić! — przerwał mu Wagin. — Lejtenant Miczurin potrafi wprowadzić taki rygor, jak na pokładzie okrętu. A co do jego wpływu osobistego — powiem tylko jedno. Jest to olbrzym, który z łatwością przerzuca dorosłego człowieka przez wysoki mur. Więc prezes pozwoli, że jutro o dziewiątej stawimy się razem?
— Owszem... owszem... jeżeli ten lejtenant nie będzie żądał wygórowanej pensji... — począł wywijać się Liao-Kaj-Fan. — Mógłbym mu płacić... piętnaście dolarów chińskich tygodniowo...
— Mam nadzieję, że ugodzą się panowie za dwadzieścia pięć — odpowiedział Wagin i zaśmiał się wesoło: — Cieszy mnie, że prezes będzie miał zupełny spokój, a mój przyjaciel — odpowiadającą jego temperamentowi i zamiłowaniom pracę!...
W półgodziny potem Wagin wychodził już z potężnego, zajmującego cały kwartał pomiędzy czterema ulicami gmachu największego w Chinach koncernu „Szun-Pao“, mając w kieszeni półroczną umowę i czek na trzydzieści dolarów amerykańskich. Bojąc się uprzytomnić sobie tak głęboką i niemal cudowną przemianę w życiu, aby nie wybuchnąć spazmatycznym śmiechem lub płaczem, gdyż czuł, że coś go ściska za gardło, a w piersi podnosi się miękka, ciepła fala, zalewająca roztętnione serce, mocno zaciskając szczęki a jednocześnie uśmiechając się oczyma, wszedł do pierwszego napotkanego w drodze banku.
Podniósłszy pieniądze, z tym samym wyrazem na twarzy i jakgdyby zastygłym prądem radosnej myśli od chwili ostatniego uścisku dłoni prezesa „Szun-Pao“, wstąpił do dużego sklepu i kupił sobie nowe buty i dwa sztywne kołnierzyki. Załatwiwszy sprawunki, szybkim krokiem powracał ku chińskiej dzielnicy. Wylegitymowawszy się przy północnej bramie, wkrótce przeciskał się już przez tłum, wypełniający ulicę Fu-Tien-Koo. Po oddaniu listu Fen-Cziena właścicielowi palarni Sergjusz powtórzył mu ze wszelkiemi szczegółami rozmowę swoją z jego przyjacielem, poczem wpadł do Plena, który, wypaliwszy przed chwilą swoją porcję opjum, czuł się podnieconym i wesołym. Razem udali się do „Gospody 4-ch stron świata“ i, odnalazłszy Miczurina, we trójkę zjedli prosty, ale wcale niezły obiad. Miczurin, posłyszawszy o wynalezionej dla siebie posadzie, raz po raz porywał się całować Sergjusza po rękach, mrucząc przez łzy:
— Dobroczyńco... szlachetny człowieku... aniele z nieba mi zesłany...
Wagin odpowiadał mu ze śmiechem:
— Przepowiedziałem wam przecież, drogi lejtenancie, że na owej misie czumizy zrobicie lepszy business, czyli jak wymawiają to słowo Chińczycy — „pidżin“, niż starozakonny Ezaw, chociaż on, kropka w kropkę jak i wy — „lisowaty był i cały, jak skóra, we włosiach“.
Plen zaśmiał się i spytał, co znaczą te ekskursje w dziedzinę Starego Testamentu.
Lejtenant zmieszał się i niechętnie odpowiedział, machnąwszy włochatą łapą:
— Prawnik-to, więc ma język luźnie podwieszony, no i brzdęka, co mu tam ślina przyniesie...
Wagin, wybuchając śmiechem i klepiąc Miczurina po potężnym grzbiecie, odparł, zwracając się do Plena:
— Trochę przeciągnęła się moja kuracja głodowa, o której wam wspomniałem wczoraj, więc wyglądałem jak nieboszczyk. Poczciwiec ten nakarmił mnie przewspaniałą kaszą z czumizy i wlał dwie miseczki mocnej herbaty. Tak pożądany „nabój“ spowodował u mnie wybuch energji i rozjaśnienie mózgu i — oto widzicie dziś przed sobą potężnego redaktora „Szun-Pao“ w naturalnych wymiarach! Żebyście tylko wiedzieli jak mi dobrze zrobiła ta misa czumizy! Okręciłem tę szelmę-prezesa dookoła palca, niby tasiemkę, i podsunąłem mu wspaniały pomysł wypisania czeku na całych trzydzieści dolarów amerykańskich, to znaczy — 76 tutejszych. Jestem więc miljonerem, a w najbliższej przyszłości zamierzam stać się miljarderem! Żeby już wyglądać na takiego, kupiłem sobie nowe trzewiki, a jutro ujrzeć mnie możecie w śnieżnobiałym, sztywnym kołnierzyku!
— Zawsze mówię, że wygląd zewnętrzny niczego nie dowodzi! Taki sobie zwykły drab, pijaczyna i — niech to pozostanie między nami — trochę nawet bandyta, w gruncie rzeczy zaś najporządniejszy z niego i najlepszy człowiek. Nie udawaj, lejtenancie, że nie rozumiesz, o kim mówię!
Śmiali się wszyscy trzej, a potem rozważali możliwości, otwierające się przed Waginem. W toku rozmowy doktór wtrącił nieoczekiwanie:
— Na gruncie chińskim, niedawno tak niewzruszonym w posadach, a teraz wstrząśniętym do głębi, zmiennym i płynnym, powinno się być przewidującym i ogromnie ostrożnym. Dochodzą mnie wieści niedobre. Już podobno połowa doliny Niebieskiej rzeki ogarnięta jest dżumą. Tymczasem nikt nie może mi wyjaśnić ilości wypadków epidemji i samego przebiegu choroby, ale wiem już o kilku żebrakach, którzy zapadli na dżumę w naszej dzielnicy. Chorują również węglarze w osadzie robotniczej, w pobliżu gazowni, położonej za plantem kolejowym. Wypadki epidemji zdarzają się też w Tungczou i Czin-kiangu, to znaczy, że zaraza sunie z biegiem rzeki. Jeżeli przybierze w Czapei znaczne rozmiary, zostaniemy jeszcze surowiej odcięci od Szanchaju i całego świata. Musicie, mili moi, mieć nad tem pilne oko, bo cóż się stanie z waszemi posadami, kiedy rada miejska i rada konsulów ogłoszą kwarantannę?! Wtedy nie pomogą już żadne przepustki. Wszyscy będziemy zmuszeni siedzieć wśród murów naszej dzielnicy i wróżyć, czy porwie nas dżuma, czy też ominie...
Sergjusz zaniepokoił się nowinami, posłyszanemi od Plena, i spytał go, czy policja została już powiadomiona o żebrakach chorych na dżumę.
— Naturalnie, że jaomyń o tem już wie — powiedział doktór. — Wie, ale dotychczas ukrywa prawdę przed władzami, aby nie mieć kramu i odpowiedzialności za walkę z epidemją.
— Jakżeż można ukryć taką straszną i niebezpieczną zarazę, jak dżuma?
Plen i Miczurin zaśmiali się jednocześnie.
— W Chinach to zwykła rzecz! — objaśnił lejtenant, wzruszając ramionami. — Już dwa razy widziałem, jak się z tem załatwia policja. Otrzymawszy wiadomość, że ktoś zmarł na dżumę, bo tak określili znachorzy, wróżbici lub wprost „starcy“, policja wyprowadza paru aresztantów z więzienia i każe im zanieść nieboszczyka, a czasem i niecałkiem jeszcze trupa — za miasto, obłożyć gaoljanem i spalić. Tu o życie ludzkie nikt się nie upomina, bo i słusznie — około półmiljarda żółtego bractwa stłoczyło się w Chinach, więc można się raczej cieszyć, gdy wojna, głód, rewolucja, powódź czy epidemja porządnie przetrzebi to mrowisko. Poznałem w zeszłym roku pewnego inteligentnego Chińczyka, który utyskiwał, że Chiny nie są nawiedzane przez trzęsienie ziemi i wylewy morza, jak Japonja, gdzie kwestję przeludnienia sama natura radykalnemi środkami reguluje znakomicie.
Doktór słuchał spokojnie i potakiwał mówiącemu ruchem głowy. Gdy Miczurin zakończył swoje opowiadanie, dodał:
— Dopiero, kiedy epidemja wybuchnie z całą siłą, kiedy ludność zacznie masowo zapadać na dżumę i wyniknie panika, wtedy władze ustanowią kwarantanny i zamkną chorych i zdrowych w ognisku zarazy. O tem trzeba pamiętać, aby zawczasu wydostać się poza mury, bo inaczej — nastąpi generalna klapa dla wszystkich waszych zamiarów i nadziei!
— Doktór nas powiadomi i wymknie się stąd razem z nami! — powiedział Wagin.
Plen wzruszył tylko ramionami i spytał szczerze zdziwionym głosem:
— Ja? A poco? Czyż dla mnie nie jest obojętne, gdzie mam skonać, na mojej pryczy, czy gdzieś za miastem?
Rozmowa się urwała na chwilę, bo w głosie doktora odezwały się nuty tragicznej rezygnacji. Wszczął ją jednak ponownie Sergjusz, mówiąc z niepokojem:
— Trzeba będzie uprzedzić moje panie, aby miały się na baczności i przygotowały do ucieczki... Nie mogę przecież porzucić ich na łaskę losu?! Gdyby, nie daj Boże, zachorowały, pan, doktorze, nie mógłby już im pomóc!
— Chińczycy nie pozwoliliby mi nawet zbliżyć się do zadżumionych, bo uważają ich za dotkniętych palcem „dżosa“ — ducha choroby! Mam nawet pewne dowody, że nie dążą oni bynajmniej do prędkiego zlikwidowania epidemji, gdyż po jej wygaśnięciu życie bądź co bądź staje się łatwiejszem — w mieście i na wsi zmniejsza się bowiem ilość współzawodników w walce o chleb, a rodzinie — ubywa kilka głodnych gardzieli.
Długo jeszcze trwała rozmowa o dziwnych, straszliwie realnych poglądach Chińczyków na życie, o sprawach bliższych, dotyczących bezpośrednio emigrantów, mieszkających w Czapei, gdzie, tuż za murem, ciągnęły się szerokie, asfaltowane ulice, bulwary, malowniczo rozplanowane ogrody eleganckiej koncesji francuskiej, teraz bardziej niedostępnej niż nawet „zakazany gród“ w Pekinie, gdzie w swej dawnej stolicy pędził monotonny żywot „honorowego więźnia narodu i republiki“ ostatni cesarz dynastji mandżurskiej.
Pożegnawszy przyjaciół, Wagin powrócił do domu i oznajmił Ludmile, że jutro pójdą razem do miasta i że doprowadzi ją do biura, znajdującego się niedaleko siedziby „Szun-Pao“. Pani Somowa, posłyszawszy szczęśliwą nowinę, winszowała Sergjuszowi nowej posady i zaprosiła go na filiżankę herbaty. Wagin z wielką ostrożnością uprzedził obie panie o niebezpieczeństwie wybuchu epidemji i o konieczności przeniesienia się w tym wypadku do miasta.
— Niech tylko panie będą przygotowane, a resztę to ja już sam załatwię i wszystko zorganizuję!
— Ma pan tyle własnych kłopotów i będzie pan na dobitkę myślał o nas! — protestowała pani Somowa. — Nigdy na to nie pozwolę!
Wagin z uśmiechem zauważył:
— Kłopotów, coprawda, miałem coniemiara, ale teraz musi wszystko pójść inaczej! Zresztą, co o tem długo rozprawiać? Nie zostawię pań przecież na pastwę jakiegoś tam „dżosa“?!
— Cóż to za potwór? — spytała Ludmiła.
— To duch dżumy, poetycka zapewne nazwa... bakcyla choroby, — zażartował Sergjusz i, spojrzawszy na dziewczynę, dodał: — Jutro to ja poniosę tę czerwoną teczkę! Sprawi mi to przyjemność, bo już zapomniałem, jak czuje się człowiek, z podobnem godłem „użyteczności publicznej“!
Ludmiła po raz pierwszy uśmiechnęła się swobodnie, bez przymusu wewnętrznego. Wagin aż zdumiał się na jej widok. Smutna jej twarz złagodniała i rozpromieniła się w jednej chwili; oczy błysnęły żywemi ognikami; cała postać, zwykle opuszczona i przygarbiona, wyprostowała się, jak łodyga lotosu, dążąca ku słońcu.
Kiedy nazajutrz wyszli razem na ulicę, przed domem Jun-cho-sana Miczurin już czekał na Wagina. Stropił się bardzo, spostrzegłszy towarzyszkę przyjaciela, z zażenowaniem i zmieszaniem długo kłaniał się jej, szurgał nogami i co chwila obciągał sobie przykrótkie rękawy pożyczonego tużurka, mrucząc nadąsanym głosem:
— Wagin jest zdrajcą, bo nie uprzedził mnie, że będę miał zaszczyt towarzyszyć damie. Gdybym był wiedział, wystroiłbym się w smoking i lakierki!
— Ależ, lejtenancie, któż-to w jasny Boży dzień wkłada smok? Shoking, my dear! — śmiał się Sergjusz, widząc zakłopotanie Miczurina.
— Wiem to bez pańskich uwag! — odciął się, udając obrażonego. — Chciałem powiedzieć garnitur sportowy!
Szybko szli ku bramie, ochranianej przez patrol. Wylegitymowali się i przeszli dalej. Wagin, patrząc na Ludmiłę, spostrzegł, że była ubrana staranniej niż zwykle, a spod berecika nie wymykały się już kosmyki zaniedbanej fryzury.
— Aha! — domyślił się. — Dlatego to tak się dziś guzdrała.
Szedł obok niej, dźwigając ciężką tekę z czerwonej tektury, i mówił żartobliwie:
— Pracujemy w pokrewnych instytucjach! — Pani firma oszukuje czytelników, zalecając marne towary, nasza z lejtenantem nabiera i ogłupia opinję publiczną bałamutnemi wiadomościami... Jesteśmy zatem kolegami!
— Nie wysokiego jednak zdania jest pan o swoim „Szun-Pao“! — zaśmiała się Ludmiła.
— Czyż nie znam prasy? To „piąte wielkie mocarstwo“ wszędzie jednakowo się przedstawia! — odpowiedział. — Cóż was tak zatkało, lejtenancie? Zachowujecie milczenie jak posąg Li-Hun-Czanga — pierwszego prezydenta dawnego Państwa Nieba, a teraz, passez moi le mot, — rzeczypospolitej o dwóch oficjalnych i kilku samozwańczych prezydentach, robiących taki galimatjas, że sam djabeł nogę sobie złamie!
Miczurin jakgdyby obudził się ze snu i rozejrzał się wokoło.
— Myślałem w tej chwili o smutnych i niepochlebnych dla człowieka rzeczach... — mruknął. — Zmuszony byłem oddawna prowadzić okropnie marne i podłe życie w mojej „Gospodzie“, a tymczasem, państwo nie uwierzycie, zdołałem już przyzwyczaić się do niego i uważać je za znośne, a nawet wcale tego... jakby to się wyrazić?... — słowem wcale niczego sobie, jeśli nie myśleć, nie marzyć i nie mieć żadnych złudnych ani szkodliwych pragnień! Aż tu nagle wszystko odżyło we mnie, wybuchnęło ze straszliwą siłą... Gdy patrzę na tych oto ludzi na ulicy — takich spokojnych, porządnie ubranych, przekonanych, że komuś są potrzebni, czuję, że teraz, gdybym znowu musiał wypleniać z siebie najprostsze popędy ludzkie, to raczej rzuciłbym się do Creek‘u lub pod którąś najcięższą auto-cysternę z wodą! A jednak miał rację nasz Dostojewski, gdy twierdził, że „człowiek — to bydlę, do wszystkiego się przyzwyczajające“! Dodam od siebie, że takie bydlę nietylko przyzwyczaja się z piorunującą szybkością, ale potrafi nawet wyczuwać pewną przyjemność w swem podłem bytowaniu i poniżeniu!
Miczurin splunął zamaszyście i nic już więcej nie mówił. Pożegnali Ludmiłę koło wejścia do jej biura i poszli dalej. Wkrótce rozpoczęli pracę w „Szun-Pao“. Wagin siedział w osobnym pokoju, śród stosów gazet zagranicznych i czerwonym ołówkiem podkreślał w nich pewne ustępy artykułów politycznych, wiadomości giełdowe i przemysłowe i odrzucał drukowane płachty na sąsiedni stół, gdzie młody Chińczyk zręcznie wycinał oznaczone miejsca i naklejał na długie pasemka papieru, stawiając na nich inicjały pisma. Przejrzawszy wszystko, Sergjusz kazał sprowadzić stenografistkę — młodą, cudownie złocistą, wysportowaną Angielkę i podyktował jej zwięzły artykuł, streszczający najbardziej aktualne zagadnienia światowe i dający przejrzyste ich oświetlenie.
Korzystając z wolnej chwili, gdy miss Eveline Craw wyszła, aby przepisać stenogram na maszynie, Wagin poszedł na poszukiwanie Miczurina. Znalazł go aż na trzecim dziedzińcu, w biurze rozdzielczem i transportowem. Olbrzym ujadał się z armją ulicznych sprzedawców dzienników, z dzierżawcami kiosków, z opieszałymi szoferami ciężarówek, rozwożących pliki dzienników na kolej, Wusung i przystanie żeglugi rzecznej, z dostawcami papieru i z tragarzami, przynoszącymi zwrotne egzemplarze. Zdaćby się mogło, że czyni to już od kilku lat, a nie od paru zaledwie godzin, spokojnie, stanowczo, systematycznie i szybko. Powiedzonka jego wzbudzały wybuchy śmiechu, a gdy jedną ręką odrzucał, niby lekką szmatę, ogromny rulon papieru, Chińczycy milkli, z podziwem i zachwytem wpatrując się w siłacza. Z równem zdumieniem i zachwytem przyglądał się robocie Miczurina stojący na uboczu prezes Liao-Kaj-Fan, nie umiejący dać sobie rady ze zgrają łobuzów, złodziejów i nicponiów, trzy razy dziennie wdzierających się na podwórze, skąd wypadali obładowani plikami pachnących farbą drukarską dzienników i z przeraźliwym, dzikim wrzaskiem mknęli ulicami Szanchaju, roznosząc sławę i utwierdzając popularność koncernu „Szun-Pao“.
Wagin spostrzegł prezesa i zbliżył się do niego, mówiąc:
— Jestem przekonany, że pan prezes ocenia należycie zdolności administracyjne mego przyjaciela?
— Istotnie, nie spodziewałem się...
— Cóż pan chce? Doświadczenie wybitnego bojowego oficera marynarki! — dorzucił Sergjusz. — Co do mnie, to melduję, że przegląd prasy przepisuje się już na maszynie i za kilka minut pójdzie do drukarni...
— Już? — zdziwił się prezes i spojrzał na zegarek. — Dopiero 11-ta, a pan już skończył.
— Mam też pewną wprawę w pracy redakcyjnej — odpowiedział Sergjusz. — Może pan potrzebuje ułożyć jakieś listy? Chętnie dopomogę, zanim nie dostarczą mi korekty i zanim nie nadejdą telegramy agencyj zagranicznych...
Liao-Kaj-Fan ucieszył się, gdyż musiał właśnie wysłać list do Francji w sprawie akredytowania nowego korespondenta „Szun-Pao“ przy Quai d‘Orsay. Posłyszawszy o tem, Wagin zaproponował, że do listu prezesa doda osobisty list do swego dobrego znajomego, dyrektora biura prasowego przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Paryżu. Tak się rozpoczął pierwszy dzień pracy przyjaciół w chińskim koncernie prasowym. Obiad jedli w małej, taniej restauracyjce w jednej z bocznych ulic i już o 2-ej byli na swoich placówkach. Po wypuszczeniu wieczornego wydania i załatwieniu wszystkich interesów, wpadli po Ludmiłę i razem z nią powracali do domu, dzieląc się swemi wrażeniami i spostrzeżeniami.
— Pozwolę się nazywać mułem lub wielbłądem, — wygrażał się Miczurin, — jeżeli nie porozpędzam na cztery wiatry połowy niepotrzebnych w przedsiębiorstwie wałkoniów! Żadnego nie widzę pożytku z tej bandy. Robią zgiełk i wszystko plączą! Korzystając z zamieszania, dwóch kulisów ściągnęło z przed nosa magazynierowi ryzę papieru kredowego, alem, na szczęście, spostrzegł, no...
Ludmiła zaśmiała się i spytała, patrząc na Miczurina z zainteresowaniem:
— Cóż pan z nimi zrobił?
Lejtenant chrząknął w kułak i mruknął:
— Wyśpiewałem im pewną litanję chińską najdosadniejszych wyzwisk, a potem zlekka pomacałem po żebrach... Bo i cóż z takimi łobuzami miałem robić? Dziękować im może, uśmiechać się i prawić głupie kazania?
Miczurin tak śmieszył Ludmiłę i Wagina, że nie spostrzegli nawet, kiedy doszli do domku Jun-cho-sana. Lejtenant poszedł już dalej sam, marząc o tem, że, może, uda mu się dostać na kredyt blaszankę hanszynu, ale wkrótce ogarnęły go wątpliwości, czy nie lepiej będzie, jeżeli wypije jedną tylko, a najwyżej — dwie miseczki okowity? Kto wie, co czekało go w nocy? Może wybuchnąć jakaś awantura i będzie zmuszony z urzędu „cerbera“ interwenjować, a przecież trzeba się wyspać, bo jutro czeka go znów praca. Postanowił nie rezygnować tymczasowo z roli nocnego obrońcy ładu i ciszy w „Gospodzie 4-ch stron świata“. Tak go już zmełły tryby rozpaczliwie nędznego życia, że nie dowierzał niczemu. Wolał więc zachować sobie jakitaki kąt i misę ciepłej strawy, co pozwalało mu śmielej patrzeć w przyszłość, mieć przynajmniej pewność, że nie spotka go śmierć głodowa. Tej nocy lejtenant Michał Miczurin był wyjątkowo trzeźwy, a gdy na tle kart wynikła jakaś kłótnia w izbie, zajmowanej przez kulisów, przymierających z głodu, „cerber“, nie puszczając w ruch potężnych pięści, przemówił im do rozumu i sumienia i uciszył namiętności zrozpaczonych ludzi. Obiecywał sobie zato upić się „w sztok“ w sobotę wieczorem, gdyż w tym dniu miał właśnie otrzymać zapłatę za pięć dni — około 17 dolarów! Czuł się Morganem, Rotschildem, czy też innym worem złota!