Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XIII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII..
„Będę ucztował wesoło, choć wiem, że to ostatnia biesiada.“
Szekspir. Burza.

Zapachy, które z samego rana podrażniły powonienie kapitana Lawtona, stawały się coraz wyraźniejsze, utwierdzając kawalerzystę w miłem przeświadczeniu, że węch jego, równie czujny jak wzrok, nie zawiódł go i tym razem; i aby wciągać w siebie te rozkoszne wonie, dragon usiadł w otwartem oknie, tak żeby żaden korzenny zapach, podnoszący się z podziemnego królestwa Diny i Cezara, nie ominął jego nozdrzy. Wpierw jednak pomyślał o przyozdobieniu swojej osoby, o ile na to jego szczupła garderoba mogła pozwolić. Mundur jego pułku był zawsze najlepszą rekomendacją u najwykwintniejszych stołów; oczyścił go więc jak najstaranniej, i zauważył z przyjemnością, że, acz sfatygowany trochę wierną służbą, prezentuje się jeszcze wcale nieźle. Głowa jego, obdarzona od natury kruczą czarnością, bieliła się jak śnieg, a dłoń koścista, tak nawykła do dzierżenia szabli, wysuwała się z dziewiczą nieśmiałością z pomiędzy nastroszonych fałd koronek. Na tem skończyły się przygotowania dragona, nie mówiąc o tem, że buty jego lśniły niecodziennym blaskiem, a ostrogi błyszczały w słońcu, jak przystało na prawowite żelazo, z którego były zrobione.
Cezar uwijał się po pokojach z namaszczeniem, większem jeszcze niż to, które mu towarzyszyło w pełnieniu smutnych, rannych obrządków. Wróciwszy od stolarza, spełniał szybko i umiejętnie rozkazy swojej pani i tak był zajęty, że dorywczo tylko mógł dzielić się ze swym czarnym rodakiem, który przybył wraz z panną Singleton do Akacji, wrażeniami, jakich mu tak obfitująca w nadzwyczajne wypadki miniona noc nie poskąpiła. Zręcznie manewrując, zdążył jednak tyle naopowiadać, że tamtemu oczy wyłaziły na wierzch ze zdumienia. Czarni przepadają za nadzwyczajnościami, i panna Peyton uznała za potrzebne wdać się w tę sprawę i rozkazać Cezarowi, by odłożył koniec opowiadania do sposobniejszej pory.
— Ach! Miss Jinnett! — rzekł Cezar, wstrząsając głową z niesłychanem przejęciem — to taka straszna rzecz była patrzeć jak Johnnie Birch chodzić po śmierci.
Na tem narazie skończyła się rozmowa, lecz murzyn przyrzekł sobie w duchu, że nie omieszka powrócić do niej z nawiązką, i święcie obietnicy dotrzymał. Po usunięciu duchów na drugi plan, wszystko już szło jak z płatka, i w chwili gdy popołudniowe słońce kończyło dwugodzinną wędrówkę od swego zenitu, rozpoczęła się uroczysta procesja z kuchni do jadalni, pod przewodnictwem Cezara, który wiódł pochód, niosąc półmisek z indykiem na pomarszczonych dłoniach ze zręcznością kuglarza.
Za nim szedł ordynans kapitana Lawtona, stąpając sztywno i stawiając szeroko nogi, jak gdyby czuł pod sobą wierzchowca. Ten dźwigał cudnie woniejącą wirgińską szynkę, przysłaną pannie Peyton w podarunku przez brata. Piastun tej smakowitej misy dzierżył ją z wojskową dokładnością, ale ślinka szła mu do ust tak obficie, że ją wciąż połykać musiał.
Trzecim w szeregu był służący pułkownika Wellmere’a, niosący w jednem ręku potrawkę z kurcząt, a w drugiem paszteciki z ostryg.
Tuż za nim postępował pomocnik doktora Sitgreaves’a. Ten instynktownie chwycił olbrzymią wazę, jako najpodobniejszą do naczyń, z któremi miewał do czynienia, a buchająca z niej para tak mu zmatowała okulary, że przybywszy na plac boju, musiał postawić wazę na ziemi, by móc, zdjąwszy szkła, które nawiasem mówiąc nosił dla dodania sobie powagi, bo wzrok miał doskonały — zobaczyć, gdzie ma umieścić tę szacowną amforę wśród stosów zapasowej porcelany i ogrzewaczy półmisków.

W dalszym ciągu szedł kawalerzysta przeznaczony do usług kapitana Singletona. Ten, jak gdyby przystosowując apetyt do wątłego stanu zdrowia swego pana, poprzestał na przydźwiganiu dwóch pieczonych kaczek, tak smakowicie woniejących, że biedak zaczął żałować, iż tak niedawno spałaszował nietylko własne śniadanie, lecz i to, które przygotowano dla siostry jego pana.

Biały chłopak, należący do składu domowników, zamykał pochód, jęcząc pod ciężarem kopiastych salaterek z jarzynami, jakiemi go kucharka obładowała.

Ale to był dopiero początek przygotowań do tej sardanapalowej uczty.

Zaledwie Cezar ustawił na honorowem miejscu zapalczywego ptaka, który jeszcze przed tygodniem napełniał gniewnem gulgotaniem gospodarskie obejście Akacji, i ani marzył o wątpliwym zaszczycie, jaki go miał tak niezadługo spotkać — aliści zakręcił się na pięcie i rozpoczął odwrót do kuchni. Towarzysze poszli za jego przykładem i wnet pojawiła się druga procesja, postępująca w takim samym porządku, dzięki czemu całe stada przepiórek, gołąbków, stosy ryb i dzikiego ptactwa znalazły się na stole.

Trzeci pochód dostarczył odpowiednich ilości kartofli, cebul, buraków, ryżu i innych przystawek, niezbędnie w skład wystawnego obiadu wchodzących[1].

Stół uginał się poprostu pod ofitością amerykańskiej zastawy i Cezar, raz jeszcze obejrzawszy wszystko dokładnie i poprawiwszy symetrję półmisków, podążył uwiadomić panią domu, że zadanie jego pomyślnie jest spełnione.
Na więcej niż pół godziny przed rozpoczęciem wyżej opisanego, kulinarnego pochodu wszystkie panie zniknęły w ten sam niepojęty sposób, jak nikną muchy za nadejściem zimy. Ale wiosna ich powrotu nadeszła i całe towarzystwo zebrało się w sąsiadującym z jadalnią pokoju, pełniącym, ze względu na kryte cycem meble, obowiązki buduaru.
Zacna stara panna nietylko wyjątkowemi przygotowaniami w gastronomicznym zakresie uczciła ten dzień pamiętny, lecz uznała za stosowne przybrać własną osobę w strój godny gości, których miała szczęście podejmować.
Głowę panny Peyton zdobił czepek z najdelikatniejszego muślinu, przygarnirowany zprzodu szeroką koronką z pękiem sztucznych kwiatów nad czołem. Barwa jej włosów niknęła pod obfitością pudru, a lekko skarbowane nioby nadawały wyraz kobiecej słodyczy jej rysom.
Suknia z ciężkiego fiołkowego jedwabiu głęboko wycięta z obcisłym stanikiem uwydatniała jej kształty od ramion do pasa, rozprzestrzeniając się poniżej w obfite fałdy, świadczące dostatecznie, że oszczędność materjału nie była hasłem ówczesnej mody.
Trzewiki były z tego samego jedwabiu co suknia, a obcasy podwyższały o parę cali wzrost, którego i bez tego dodatku natura nie poskąpiła pannie Peyton.
Rękawy były krótkie, obcisłe do łokcia, a stamtąd spadające w bogatych namarszczeniach, oszytych drezdeńską koronką dokoła białej jeszcze i kształtnej ręki. Potrójny rząd dużych pereł otaczał szyję, a koronkowa chusteczka przysłaniała tę część kształtów, które wycięcie sukni obnażyło, a której panna Peyton z taktem czterdziestoletniego doświadczenia uznała za stosowne nie wystawiać już na widok publiczny.
Tak wystrojona i wyprostowana z tym dumnym wdziękiem, jaki charakteryzował „maniery“ owych czasów, doletnia panna mogła była rywalizować jeszcze z niejedną młodszą pięknością.
Sara była ubrana mniej więcej tak samo jak ciotka, a różnicę stanowiła jedynie barwa i materjał sukni z bladokarminowego atłasu. Ale jej dwadzieścia lat wieku nie wymagały koniecznej w czterdziestce osłony, i tylko zazdrosny rąbek przedziwnej koronki krył nieco atłasowe wycięcie. Wyższa część biustu i śliczny spadek ramion jaśniały olśniewającą białością; szyję, podobnie jak u ciotki, zdobił potrójny rząd pereł, któremu odpowiadały takież same kolczyki w uszach. Na głowie oczywiście nie było czepeczka, a sczesane ku tyłowi włosy odsłaniały gładkie jak marmur i białe jak śnieg czoło. Parę krnąbrnych loków spadało wdzięcznie na kark, a bukiet sztucznych kwiatów wieńczył półkręgiem skronie.
Panna Singleton zostawiła brata pod opieką doktora, któremu powiodło się doprowadzić pacjenta do pokrzepiającego snu, po uśmierzeniu gorączkowych objawów, wywołanych poprzednią rozmową. Panna Peyton namówiła Izabelę do wzięcia udziału w obiedzie, i siostra Jerzego siedziała teraz obok Sary, niewiele. różniąc się od niej powierzchownością, tylko krucze jej loki były jak zawsze nieupudrowane, a bardzo wysokie czoło, i wielkie błyszczące oczy nadawały jej twarzyczce wyraz zadumy, spotęgowany jeszcze matową bladością lic.
Ostatnią zkolei, ale nie pod względem urody, była w tej wystawie kobiecych wdzięków młodsza córka pana Whartona. Fanny, jakeśmy to już wspomnieli, opuściła New-York jeszcze podlotkiem. Niektóre samodzielniejsze umysły zaczęły się już wyłamywać z pod tych męczących przepisów mody, które tak długo krępowały swobodę płci nadobnej, i Fanny odważyła się zostawić swą piękność naturalnemu rozwojowi. Dnia tego jednakże postanowiła dołożyć większych starań, by przyozdobić te przyrodzone powaby, które tak mało potrzebowały przyozdobienia. Za każdym razem, gdy się do tego zabierała, patrzyła czas jakiś ku północy i za każdym razem zmieniała postanowienie.
O oznaczonej godzinie bohaterka nasza ukazała się w salonie przybrana w blado-niebieską jedwabną suknię, krojem i ozdobami zbliżoną do sukni jej siostry. Włosy jej wiły się w naturalnych puklach, których nadmierną obfitość przytrzymywał na czubku głowy długi, niski grzebień z jasnego szyldkretu, ledwo widoczny w złocistej gęstwinie jej loków. Obcisła, gładka suknia, tak dokładnie uwydatniała jej kształty, iż zdawać się mogło, że sprytne dziewczę dobrze jest świadome ukrytych pod nią powabów. Chusteczka z pięknej drezdeńskiej koronki osłaniała zlekka jej kibić. Jedynym klejnotem, jaki miała na sobie, był złoty naszyjnik spięty bogatą klamrą.
Raz tylko, gdy przechodzili do jadalni, Lawton dojrzał nóżkę obutą w błękitny jedwabny pantofelek, wysuwającą się z pomiędzy fałd sukni, i z westchnieniem pomyślał, że, chociaż nie przydałaby się na nic w strzemieniu, zato w menuecie byłaby najpiękniejszą ozdobą tego tańca.
Gdy murzyn ukazał się na progu pokoju i z niskim ukłonem oznajmił, że „obiad czeka“, pan Wharton przybrany w cynamonowy frak z olbrzymiemi guzikami zbliżył się ceremonjalnie do panny Singleton i pochyliwszy niziutko swą upudrowaną głowę, podał jej ramię.
Doktor Sitgreaves złożył tę samą czołobitność pannie Peyton, która podała mu dłoń, włożywszy wprzód rękawiczki.
Pułkownik Wellmere skłonił się przed Sarą i otrzymał wzamian czarowny uśmiech, a Fanny złożyła końce paluszków na ramieniu kapitana Lawtona z dziewiczą nieśmiałością.
Wiele czasu minęło, nim całe towarzystwo usadowiło się wreszcie dokoła stołu ku wielkiej radości Cezara, z zachowaniem wszystkich przepisów etykiety. Murzyn wiedział, że dzięki tym ceremonjom obiad stygnie, i zrozumieć nie mógł, czy to nie wszystko jedno, gdzie kto usiądzie, byle mu się najlepsze kąski dostały.
Przez pierwsze dziesięć minut wszyscy byli zupełnie zadowoleni prócz Lawtona, a i on byłby się czuł całkowicie szczęśliwym, gdyby nie nadmiar gościnności gospodarza i panny Peyton, którzy wciąż podsuwali mu półmiski z potrawami, których nie lubił, co przeszkadzało mu nakładać sobie porcje z tych, za jakiemi przepadał. Nareszcie uczta zaczęła się na dobre, i ogólne milczenie było wymowniejszą pochwałą kulinarnej sztuki Diny, niż najszumniejsze dytyramby.
Następnie zaczęto wznosić toasty na cześć obecnych dam, ale ponieważ wino było doskonałe, a kieliszki pokaźnych rozmiarów, kapitan zniósł tę przerwę dość filozoficznie. Owszem, tak dalece chodziło mu o to, by żadnej z pań nie obrazić, że zacząwszy pić zdrowie tej, która przy nim siedziała, spełniał kielichy jeden za drugim tak gorliwie, że żadna z pań nie mogła mu zarzucić, by którą z nich pominął.
Na usprawiedliwienie kapitana Lawtona powiedzieć można, że oddawna jedynie fałszowane wino było dostępnym mu nektarem i że gdy mu się nadarzyła sposobność pokosztowania jak smakuje prawdziwe, nie mógł się oprzeć pokusie i kosztował nad miarę. Pan Wharton swego czasu należał do grona tych polityków w New-Yorku, których głównem zajęciem przed wojną było zbierać się i rozprawiać o sprawach Europy i Ameryki pod wpływem pewnego napoju, wyciśniętego z winogradu, rosnącego na południowej stronie wyspy Madery, który dostawał się do kolonij Północnej Ameryki drogą na Indje Zachodnie, przebywając czas jakiś na Zachodnim Archipelagu dla wypróbowania klimatu. Spory zapas tego szacownego kordjału sprowadził on ze stolicy do Akacji, i teraz część jego błyszczała w butelce przed kapitanem Lawtonem jak bursztyn, pławiąc się w promieniach słońca.
Aczkolwiek mięsiwa i jarzyny pojawiły się na stole w doskonałym porządku i symetrji, szturm jaki przypuścili do nich biesiadnicy, złamał te sprawne szyki i wprowadził wśród nich nieopisany chaos, przypominający odwrót pobitej milicji. Wślad za tem rozpoczęły się nowe procesje, dzięki którym wszelakiego rodzaju ciasta, kremy i inne słodycze pojawiły się na stole.
Pan Wharton nalał szklankę wina siedzącej przy nim damie i puszczając w kurs butelkę, rzekł z niskim ukłonem:
— A teraz panna Singleton raczy zaszczycić nas toastem.
Aczkolwiek tego rodzaju wezwanie było rzeczą zwykłą w podobnych okolicznościach, Izabela zadrżała, zarumieniła się i zbladła znowu, poczem, gdy całe towarzystwo zaczęło patrzeć na nią z zaciekawieniem, opamiętała się trochę i z wysiłkiem, jakby napróżno starała się myśleć o kim innym, rzekła cichutko:
— Major Dunwoodie.
Wszyscy spełnili ten toast ochotnie prócz pułkownika Wellmere’a, który zaledwie zwilżył usta i zaczął kreślić zygzaki po obrusie palcem umaczanym w rozlanem winie, poczem rzekł, zwracając się do kapitana Lawtona:
— Przypuszczam, iż ten pan Dunwoodie otrzyma awans w buntowniczej armji za to, że dzięki memu nieszczęśliwemu wypadkowi udało mu się wziąć górę nad moim pułkiem.
Kawalerzysta uspokoił był już swe gastronomiczne pożądania ku zupełnemu zadowoleniu i może, wyjąwszy Washingtona i swego bezpośredniego komendanta, nie znał śmiertelnika, o którego gniew troszczyłby się w tej chwili. Naprzód więc nalał sobie wina ze stojącej przed nim butelki, a potem odrzekł z niezrównaną zimną krwią:
— Z przeproszeniem pańskiem, pułkowniku Wellmere, major Dunwoodie winien posłuszeństwo Zjednoczonym Stanom Ameryki Północnej, a komu je winien, temu je składa. Taki człowiek nie jest buntownikiem. Co się tyczy awansu, to mam nadzieję, że go otrzyma: naprzód dlatego, że na niego zasługuje, a powtóre dlatego, że jestem najbliższym mu rangą w pułku. Nie wiem też, co pan nazywa nieszczęśliwym wypadkiem, o ile nie jest nim w pańskiem mniemaniu spotkanie z jazdą wirgińską.
— Nie będziemy się sprzeczali o wyrażenia — rzekł pułkownik wyniośle. — Mówiłem, jak mi nakazywał obowiązek względem mego władcy. Ale czy nie uważasz pan straty dowódcy za nieszczęście dla oddziału?
— Mogłoby to być, nie przeczę — w pewnych razach — odparł kawalerzysta z naciskiem.
— Panno Peyton, a pani nie zaszczycisz nas toastem? — zawołał pan domu, pragnąc przerwać tę rozmowę.
Panna Peyton skinęła głową z godnością, gdy wymieniła nazwisko „generała Montrose“ i dawno niewidziany rumieniec zabarwił zlekka jej policzki.
— Niema elastyczniejszego określenia nad wyraz „nieszczęście“ — rzekł chirurg, nie bacząc na strategiczne wybiegi pana Whartona. — Dla jednych nieszczęściem jest to, co drudzy poczytują za szczęście; nieszczęście płodzi nieszczęście; życie jest nieszczęściem, bo może być środkiem do znoszenia nieszczęść, i śmierć jest nieszczęściem, gdyż skraca uciechy życia.
— I nieszczęściem jest to, że na naszym stole nie pojawia się takie wino — przerwał kawalerzysta.
— Zechciej więc pan spełnić niem jaki toast, skoro panu smakuje — rzekł pan Wharton.
Lawton napełnił szklankę po brzegi i wypił „Na cześć szybkiego pokoju lub wartkiej wojny“.
— Spełniam pański toast, kapitanie Lawton, choć mocno niedowierzam pańskiemu udziałowi w tej sprawie — rzekł chirurg. — Według mego skromnego zdania, kawalerja powinna być trzymana w odwodzie, by pomagać zwycięstwu, a nie wysyłana na front, by je odnosić. Takie powinno być jej przyrodzone zajęcie, jeżeli określenie to może być zastosowane w danym razie; gdyż cała historja wykazuje, że jazda wtedy tylko dokazała czegoś, gdy ją umiejętnie trzymano w rezerwie.
Przemowa ta, wypowiedziana dostatecznie dydaktycznym tonem, dała pannie Peyton asumpt do opuszczenia stołu. Wstała więc, a młodsze panie poszły za jej przykładem.
Prawie równocześnie pan Wharton i jego syn przeprosili towarzystwo, że muszą odejść z powodu pogrzebu bliskiego sąsiada.
Odejście pań było sygnałem dla pojawienia się cygara chirurga, które umieszczał w kącie ust tak umiejętnie, że mu to nie przeszkadzało mówić.
— Jeżeli cośkolwiek może osłodzić niewolę i rany, to myśl, że ponosi się te cierpienia w towarzystwie pań, które nas opuściły przed chwilą — zauważył z galanterją pułkownik.
— Współczucie i dobroć oddziaływają zbawiennie na ludzki organizm — rzekł chirurg, strząsając popiół z cygara małym palcem ze zręcznością specjalisty.
— Istnieje ścisły związek pomiędzy fizycznemi i moralnemi uczuciami, wszelako, aby przeprowadzić kurację i przywrócić naturze zdrowie, które utraciła bądźto skutkiem choroby, bądź przypadku, potrzeba czegoś więcej. W takich wypadkach światła... — tu chirurg przypadkowo spojrzał na kawalerzystę, i umilkł. Zaciągnąwszy się parę razy z pośpiechem, usiłował dokończyć zdanie: — w takim razie świadomość wypływająca ze świateł.....
— Mówiłeś pan — rzekł pułkownik Wellmere, popijając wino.
— Chciałem tylko powiedzieć — ciągnął dalej Sitgreaves, obracając się plecami do Lawtona — że kataplazm z chleba nie zestawi złamanej ręki.
— Wielka szkoda — zawołał kawalerzysta — bo poza jedzeniem, niema chyba niewinniejszego zastosowania dla pożywienia.
— Do pana, pułkowniku Wellmere — ciągnął dalej chirurg — jako do człowieka wykształconego mogę się bezpiecznie odwołać. (Pułkownik skłonił się). Musiałeś pan zauważyć straszliwe spustoszenia, jakie w pańskich szeregach sprawiali ludzie pod dowództwem tego pana (pułkownik zesztywniał znowu) jak, gdy ciosy spadły na nich, życie bywało zawsze beznadziejnie zagrożone; jak pewne, zadawane przez nich rany były tego rodzaju, że najbieglejszy operator nie okazywał się wobec nich pomocnym; do pana tedy odwołuję się z triumfem, abyś mi raczył powiedzieć, czy pański oddział nie byłby równie skutecznie pobity, gdyby pańscy ludzie byli naprzykład stracili prawą rękę, zamiast potracić głowy.
— Pański triumf w odwoływaniu się do mnie jest poniekąd niewczesnym — rzekł pułkownik Wellmere.
— Czy sprawa wolności zyskuje cośkolwiek na takiej niczem nieusprawiedliwionej zaciekłości... — ciągnął dalej chirurg, dosiadłszy ulubionego konika.
— Nie wiem dotychczas, czy sprawa wolności zyskuje w jakikolwiek sposób na czyimkolwiek udziale w buntowniczej armji — odparł pułkownik.
— Co pan mówisz? Wielki Boże! więc o cóż my walczymy?
— O niewolę, tak, łaskawy panie, o niewolę; stawiacie tyranję tłumu na tronie dobrego i wyrozumiałego władcy. Cóż więc jest warta ta wasza wychwalana wolność?
— Co warta? — powtórzył chirurg, rozglądając się dokoła błędnym wzrokiem, w takie osłupienie wprawiały go zarzuty stawiane sprawie, którą dotychczas poczytywał za świętą.
— Tak, panie, co warta? Kongres waszych mędrców wydał manifest, proklamujący równość praw politycznych.
— To prawda, i to bardzo szlachetne postanowienie.
— Zapewne, tylko skoro tak, to czemu nie wyzwolicie waszych niewolników? Argument ten, który większość rodaków pułkownika uważa za rozstrzygającą odpowiedź na tysiąc wymownych faktów, posłużył i w danym razie za broń, której pułkownik Wellmere użył dla ostatecznego zmiażdżenia przeciwnika. W istocie, każdy Amerykanin czuje się upokorzonym, że musi tłumaczyć swą ojczyznę z pozornej niekonsekwencji i niesprawiedliwości wspomnianego prawa. Uczucia jego wtedy są mniej więcej podobne do uczuć uczciwego człowieka, który musi usprawiedliwiać się z hańbiącego zarzutu, chociażby wiedział, że zarzut ten jest niesłuszny. W gruncie rzeczy Sitgreaves obdarzony był sporą dozą zdrowego rozumu, i wezwał go teraz na pomoc dla obrony swojej sprawy.
— Nazywamy wolnością prawo decydującego głosu w rządzących nami ciałach prawodawczych. Krzywdą nam się wydaje podlegać władzy króla, który rządzi narodem, mieszkającym o trzy tysiące mil od nas, i nie mogącym mieć, ani nie mającym nic wspólnego z naszemi politycznemi sprawami. Nie wspominam tu o ucisku, dziecko doszło do pełnoletności i otrzymało przynależne temu wiekowi przywileje. W takich wypadkach jeden jest tylko trybunał, do którego naród może się odwołać o swoje prawa: to jest siła, i my się teraz do niej odwołujemy.
— Takie zasady mogą dogadzać obecnym waszym celom — rzekł szydersko pułkownik — ale sprzeciwiają się poglądom i postępowaniu wszystkich cywilizowanych narodów.
— Owszem, zgadzają się z postępowaniem wszystkich narodów — rzekł chirurg, odwzajemniając uśmiech i potakujące znaki Lawtona, który cenił zdrowy rozum kolegi w równej mierze jak lekceważył to, co nazywał jego „medycznemi bredniami“; — któż chciałby być rządzonym, skoro sam potrafi rządzić? Więc jedynym racjonalnym gruntem, na którym stanąć można, jest ten, że każde społeczeństwo ma prawo stanowić o sobie, o ile nie pogwałca przez to praw Boskich.
— A czy trzymanie bliźnich w niewolnictwie zgadza się z temi prawami? — zapytał pułkownik z naciskiem.
Chirurg nalał sobie szklankę wina, popił, i podjął rzuconą rękawicę.
— Niewolnictwo — rzekł — praktykowało się od najdawniejszych czasów, i o ile mi wiadomo, nie wykluczała go żadna religja ani żadna forma rządu. Wszystkie narody cywilizowanej Europy stosują lub stosowały ten rodzaj rygoru względem swoich bliźnich.
— Wyjąwszy Wielką Brytanję! — zawołał pułkownik dumnie.
— Nie, panie — rzekł chirurg z wielką pewnością siebie, czując, że przenosi teraz wojnę na grunt nieprzyjacielski — nie mogę uczynić wyjątku dla Wielkiej Brytanji. Jej to dzieci, jej okręty, jej prawa pierwsze wprowadziły ten obyczaj do naszych Stanów, i odpowiedzialność za to musi spaść na jej instytucje. Niema ani jednej piędzi ziemi należącej do Anglji, gdzie tylko murzyn może być użytecznym, która nie miałaby swych niewolników. Anglja sama ich nie ma, ale Anglja posiada nadmiar sił fizycznych, które musi utrzymać w karbach pauperyzmu. To samo da się powiedzieć o Francji i większości europejskich narodów.
Co zaś się nas tyczy, dopóki chcieliśmy pozostawać kolonjami, nie mówiło się nic o naszym systemie domowego niewolnictwa, ale teraz, gdy postanowiliśmy pozyskać choć tyle wolności, ile nam jej wadliwy system stołecznych rządów pozostawił, wyrzucają nam to, co jest darem Anglji. Czy wasz władca wyzwoli niewolników swoich poddanych, jeżeli mu się uda zwyciężyć nowe Stany — czy też skaże białych na taką samą służalczość, na jaką tak długo patrzył przez szpary, odnośnie do czarnych? Prawda, utrzymujemy ten opłakany zwyczaj, stopniowo musi się znaleźć na to lekarstwo, i niewątpliwie w miarę rozwoju naszych swobód rozluźniać się będą więzy niewolnictwa, aż, da Bóg, nadejdzie czas, kiedy na tych pięknych obszarach nie znajdzie się ani jedna istota ludzka w położeniu, nie dozwalającem jej sądzić o dobroci Stwórcy.
Należy pamiętać, że doktor Sitgreaves mówił to przed czterdziestoma laty[2] i że pułkownik Wellmere nie był w możności zaprzeczyć jego proroczym twierdzeniom.
Uważając przedmiot ten za zbyt zawiły, pułkownik przeszedł do pokoju pań i usiadłszy obok Sary znalazł przyjemniejsze tematy w opowiadaniu o wypadkach towarzyskiego życia w New-Yorku i wspominaniu dawnych wspólnych znajomych. Panna Peyton słuchała z zajęciem, krzątając się koło herbacianych przyborów, a Sara często chyliła zapłonioną twarzyczkę nad robótką, by ukryć rumieńce, jakie wywoływały na nią pochlebne uwagi towarzysza.
Poprzednia rozmowa przywróciła jak najlepsze stosunki pomiędzy chirurgiem a kapitanem Lawtonem, poczem pożegnawszy się z paniami obaj dosiedli koni, pierwszy aby odwiedzić rannych w obozie a drugi aby się połączyć ze swym oddziałem. Ale zamiarowi temu zaraz na wstępie sprzeciwił się wypadek, który opowiemy w następującym rozdziale.










  1. Według angielskiego zwyczaju, który przedostał się do Ameryki, wszystkie obiadowe dania, wyjąwszy legumin i deseru, stawiają się odrazu na stole. (Przyp. tłum.)
  2. Oczywiście owe czterdzieści lat odnoszą się do daty, w której Cooper pisał swoją powieść. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.