Ta trzecia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ta trzecia |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom XIX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kwadrans później dzwonię do Susłowskich.
Otwiera mi sama Kazia. Jest śliczna... Ma w sobie jeszcze ciepło snu i świeżość poranku, którą przyniosła z ogrodu w fałdach swojej perkalowej sukni koloru blado-niebieskiego. Kapelusz, który zdjęła, rozrzucił trochę jej włosy. Twarz jej śmieje się, oczy śmieją się, wilgotne usta śmieją się... Istny poranek. Chwytam ją za ręce i poczynam je całować aż do łokci, ona zaś pochyla mi się do ucha i pyta:
— A kto lepiej kocha?
Następnie prowadzi mnie za rękę przed oblicze rodziców. Stary Susłowski ma minę Rzymianina, ofiarującego na śmierć pro patria jedyne dziecko; matka roni łzy w kawę, bo oboje siedzą przy kawie. Ale wstają na nasz widok i papa Susłowski przemawia:
— Rozum i obowiązek kazałyby mi powiedzieć: nie! — ale serce rodzicielskie ma swoje prawa — jeśli to jest słabość, niech mnie za nią Bóg sądzi!
Tu podnosi oczy na dowód, że gotów jest odpowiadać w razie, jeśli trybunał niebieski rozpocznie natychmiast spisywanie protokółu. Nie widziałem w życiu nic bardziej rzymskiego, prócz salami i makaronu sprzedawanego na Corso. Chwila jest tak uroczystą, że hipopotam pękłby ze wzruszenia. Uroczystość jej podnosi jeszcze pani Susłowska, rozkładając ręce i mówiąc łzawym głosem:
— Moje dzieci! jeśli wam kiedykolwiek będzie źle na świecie, schrońcie się tu — tu!
To mówiąc, ukazuje na łono.
Niema głupich! Nie mnie brać na chronienie się tam, tam!... Gdyby tak Kazia ofiarowała mi tam przytułek, to co innego. Z tem wszystkiem jestem zdziwiony poczciwością Susłowskich i serce mam przepełnione wdzięcznością.
Ze wzruszenia wypijam tyle szklanek kawy, że aż Susłowski zaczyna rzucać niespokojne spojrzenia na maszynkę i śmietankę. Kazik dolewa mi ciągle, ja zaś staram się w tym samym czasie przycisnąć jej nóżkę pod obrusem. Ale ona cofa ją ciągle, trzęsąc przytem nieznacznie głową i uśmiechając się tak szelmowsko, że nie wiem, jakim sposobem nie wyskoczyłem ze skóry.
Siedzę z półtory godziny, ale nakoniec muszę pyrgać, bo w pracowni czeka na mnie Bobuś, który bierze ode mnie lekcye rysunku i zostawia mi za każdym razem bilet z herbową pieczątką; zresztą, najczęściej gubię te bilety. Kazia i matka odprowadzają mię do przedpokoju, o co zły jestem, bo chciałem żeby Kazia odprowadzała mnie sama. Jakie ona ma usta!...
Droga wypada mi przez ogród. Pełno ludzi wraca jeszcze z wód... Po drodze uważam że wszyscy zatrzymują się na mój widok. Słyszę naokoło szepty: „Magórski! Magórski! to on...“ Panny, poubierane w perkale wszystkich odcieni, pod któremi cudownie rysują się ich kształty, rzucają mi takie spojrzenia, jakby chciały mówić: „wejdź! przybytek gotów!“ Co u dyabła, czy ja jestem taki sławny czy co! — nic nie rozumiem.
Idę dalej — ciągle to samo... W sieni przy schodach wpadam na gospodarza, jak statek na skałę. Oj! komorne!
Tymczasem gospodarz zbliża się i mówi:
— Mój panie! choć ja się tam czasem naprzykrzam, ale wierzaj mi pan, że dla pana mam tyle... ot, pozwól pan poprostu!
To rzekłszy, łapie mnie za szyję i ściska. Ha, rozumiem. Musiał mu Światecki powiedzieć, że się żenię, a on myśli, że odtąd będę regularnie płacił komorne. Niech myśli...
Grzmię na górę. Po drodze słyszę już gwar u nas. Wpadam. W pracowni ciemno od dymu. Jest Julek Rzysiński, Wach Poterkiewicz, Franek Cepkowski, stary Słudecki, Karmiński, Wojtek Michalak, wszyscy zabawiają się puszczaniem eleganckiego Bobusia w pocztę, ale ujrzawszy mnie, puszczają go ledwie żywego na środku pracowni, natomiast zaś podnoszą nieludzki wrzask:
— Winszujemy! winszujemy! winszujemy!...
— W górę go!
W jednej chwili jestem porwany na ręce i przez czas jakiś podrzucają mnie, wrzeszcząc przytem w sposób godny stada wyjców; nakoniec znajduję się na ziemi, dziękuję im jak mogę i zapowiadam, że wszyscy muszą być na mojem weselu, głównie zaś Światecki, którego zgóry zamawiam sobie na drużbę...
Tymczasem Światecki podnosi ręce i mówi:
— Ten mydłek myśli, że mu małżeństwa winszujemy.
— A czegóż mi winszujecie?
— Jakto? nic nie wiesz? — pytają wszystkie głosy.
— Nic nie wiem, czego u kaduka chcecie?
— Dajcie mu „Latawca!“ poranny numer „Latawca!“ — krzyczy Wach Poterkiewicz.
Dają mi więc poranny numer „Latawca“, wołając jeden przez drugiego: „patrz w depeszach!“
Patrzę w depeszach i czytam co następuje:
„Telegram własny „Latawca“. Obraz Magórskiego „Żydzi nad rzekami Babilonu“ otrzymał wielki złoty medal w tegorocznym Salonie. Krytyka nie znajduje dość słów dla genjuszu mistrza. Albert Wolff nazwał obraz rewelacyą. Bar. Hirsz ofiaruje 15,000 franków.“
Słabo mi! ratujcie! Głupieję do tego stopnia, że nie umiem słowa przemówić. Wiedziałem, że obraz mi się udał, ale o takiem powodzeniu anim marzył...
Numer „Latawca“ wypada mi z ręki.
Podnoszą go i czytają mi jeszcze w wiadomościach bieżących następne komentarze do depeszy:
Wiadomość I-sza. Dowiadujemy się z własnych ust mistrza, że obraz swój zamierza wystawić w naszym syrenim grodzie.
Wiadomość II-ga. Na zapytanie wiceprezesa komitetu T. Z. Sz. P., wystosowane do naszego mistrza, czy zamierza arcydzieło swe wystawić w Warszawie, mistrz odpowiedział: „wolałbym go nie sprzedać w Paryżu, niż nie wystawić w Warszawie!“ Mamy nadzieję, że słowa te nasi potomni będą czytać (daj Boże jaknajpóźniej) na grobie mistrza.
Wiadomość III-cia. Matka naszego mistrza po otrzymaniu depeszy z Paryża ciężko zaniemogła ze wzruszenia.
Wiadomość IV-ta. Dowiadujemy się w chwili oddania numeru pod prasę, że matka naszego mistrza ma się lepiej.
Wiadomość V-ta. Mistrz nasz otrzymał wezwania o wystawienie obrazu ze wszystkich stolic europejskich.
Pod nadmiarem tych potwornych kłamstw przychodzę nieco do siebie. Ostrzyński, redaktor „Latawca“, a zarazem eks-konkurent do Kazi, chyba oszalał, bo to już przechodzi wszelką miarę. Naturalnie, że obraz przedewszystkiem wystawię w Warszawie, ale I-mo nikomum jeszcze o tem nie mówił; II-o wice-prezes Tow. zach. szt. pięk. o nic mnie nie pytał; III-o nic mu nie odpowiedziałem; IV-o matka moja umarła przed dziewięciu laty; V-o nie dostałem znikąd wezwania o wystawienie obrazu.
Co gorzej: w jednej chwili przychodzi mi na myśl, że jeśli depesza jest tak prawdziwą jak pięć wiadomości, to bywaj zdrów... Ostrzyński, który pół roku temu, mimo iż rodzice byli za nim, dostał kosza od Kazi, może umyślnie chciał mnie wystrychnąć na dudka, ale w takim razie „przypłaci mi to głową, albo czemśkolwiek takiem!“ jak mówi libreto pewnej opery. Koledzy jednak uspakajają mnie, że wiadomości mógł Ostrzyński pofabrykować, ale depesza musi być prawdziwą.
Jednocześnie też nadchodzi Stach Kłosowicz z porannym numerem „Bieguna“. Depesza jest i w „Biegunie“. Oddycham.
Zaczynają się teraz poszczególne powinszowania.
Stary Słudecki, fałszywa sztuka do gruntu, a słodka jak syrop, potrząsa moją ręką i mówi:
— Boże kochany! zawsze wierzyłem w genjusz kolegi i zawsze broniłem kolegę... (wiem, że nazywał mnie osłem...) ale... Boże kochany... może kolega sobie nie życzy, żeby taki fa-presto, jak ja, nazywał kolegę kolegą, w takim razie niech kolega wybaczy dawnemu przyzwyczajeniu, Boże kochany...
Życzę mu w duszy żeby wisiał, ale nie mogę mu odpowiedzieć, bo w tej chwili odciąga mnie na bok Karmiński i mówi zcicha, ale tak, żeby go słyszano:
— Może kolega potrzebuje pieniędzy, to niech kolega powie, a ja tego...
Karmiński znany jest między nami ze swej uczynności. Raz wraz mówi któremuś z nas: „jeżeli kolega potrzebuje pomocy, to niech kolega powie, a tego — do widzenia!“ A naprawdę ma pieniądze. Odpowiadam mu, że jak nie znajdę gdzieindziej, to się do niego udam. Tymczasem przychodzą inni, szczere chłopaki jak złoto i ściskają mnie, aż mnie boki bolą. Zbliża się nakoniec Światecki, widzę że jest wzruszony, ale ukrywa to i mówi szorstko:
— Choć widzę że zżydziejesz, ale ci winszuję!
— Choć widzę, że głupiejesz, ale ci dziękuję, — odpowiadam mu i ściskamy się z całej siły. Wach Poterkiewicz wspomina coś, że mu wyschło w gardle. Ja nie mam ani grosza, ale Światecki ma dwa ruble, inni mają także. Następuje składka i poncz... Piją moje zdrowie, podrzucają mnie znów w górę, a że im powiadam, że z Susłowskimi sprawa naprawiona, więc piją i zdrowie Kazi. Wtem Światecki przychodzi do mnie i mówi:
— Czy myślisz, młody idyoto, że oni nie czytali przedtem depeszy, nim panna do ciebie napisała?
Oj! malwa! jakbym pałką w głowę dostał. Z jednej strony widnokrąg mi się rozjaśnia, z drugiej djablo ściemnia. Po Susłowskich można się wszystkiego spodziewać, ale żeby Kazik był zdolny do takiego wyrachowania!
Bardzo jest jednak prawdopodobne, że rano na wodach przeczytali depeszę i zaraz mnie wezwano.
W pierwszej chwili chcę lecieć do Susłowskich i stanąć im do oczu.
Ale nie mogę opuścić kompanji... Nadchodzi przytem Ostrzyński, elegancki, zimny, pewny siebie, urękawiczniony jak zwykle. Spryt od niego bije jak łuna, bo to wyga kuty na cztery nogi.
Od progu już poczyna machać protekcyonalnie laską i mówi:
— Winszuję mistrzu, i ja winszuję.
To „ja“ wymawia z przyciskiem, jak gdyby powinszowanie od niego znaczyło więcej niż jakiekolwiek inne.
Być może zresztą, że tak jest...
— Coś ty nazmyślał! — wołam — jak mnie tu widzisz, tak dopiero z „Latawca“ dowiedziałem się o wszystkiem.
— Cóż mnie to może obchodzić? — powiada Ostrzyński.
— O wystawieniu obrazu nic także nie mówiłem.
— Ale teraz mówisz — powiada z flegmą Ostrzyński.
— I on matki niema i matka jego nie zasłabła! — woła Wojtek Michalak.
— Mało mnie to obchodzi, — powtarza z godnością Ostrzyński, zdejmując drugą rękawiczkę.
— Ale depesza prawdziwa?
— Prawdziwa.
Zapewnienie to uspakaja mnie zupełnie. Przez wdzięczność nalewam mu ponczu. On przytyka usta do brzegu szklanki, wypija łyk, a następnie mówi:
— Naprzód twoje zdrowie, a drugi haust wypiję wiesz za czyje?... winszuję ci podwójnie.
— Zkąd wiesz?
Ostrzyński rusza ramionami.
— Bo przecie Susłowski był dziś przed ósmą w redakcyi.
Światecki poczyna coś mruczeć o ludziach podłych w ogólności, ja nie mogę dłużej wytrzymać i porywam za kapelusz. Ostrzyński wychodzi ze mną, ale zostawiam go po drodze i po paru minutach dzwonię po raz drugi do Susłowskich. Otwiera mi znów Kazia, rodziców niema w domu.
— Kazik! — mówię surowo — wiedziałaś o depeszy?
— Wiedziałam — odpowiada spokojnie.
— A, Kazik!
— Cóż chcesz mój drogi. Rodzicom się nie dziw... Przecie oni muszą mieć jakiś powód rozsądny, dla którego zgadzają się na ciebie.
— Ale ty Kaziu?
— A ja skorzystałam z pierwszej sposobności... czy to mi masz za złe Władku?
W oczach mi się rozjaśnia i zdaje mi się, że Kazia ma zupełną słuszność. Właściwie mówiąc, czegom ja tu przyleciał jak waryat? Tymczasem Kazik zbliża się i opiera główkę o moje ramię; ja obejmuję ją wpół, ona przechyla mi przez ramię twarzyczkę, zamyka oczy, wysuwa swój różowy dzióbek i szepce:
— Nie, nie Władku!... nie teraz... po ślubie... proszę cię!
Wskutek tej prośby przyciskam ustami jej dzióbek i pozostajemy tak, póki nam proces oddychania pozwala. Oczy Kazi robią się omdlałe... Wreszcie zasłania je i mówi:
— A takem cię prosiła, żeby nie...
Wymówka i spojrzenie zpod ręki rozczulają mnie do tego stopnia, że całuję ją po raz drugi. Gdy się kogoś kocha, ma się naturalnie większą ochotę całować go, niż naprzykład bić... A ja kocham Kazię bez miary i pamięci, za życia do śmierci, po śmierci! Ona, albo żadna, i basta!
Kazia wyraża zdyszanym głosem obawę, że stracę dla niej szacunek. Najdroższe stworzenie! jakie ona głupstwa plecie! Uspakajam ją, jak mogę i poczynamy mówić rozsądnie.
Staje między nami umowa, iż jeśli państwo Susłowscy będą udawali, że o depeszy dowiedzieli się później, to nie dam im poznać, że wiem jak rzeczy stoją — poczem żegnam Kazika, obiecawszy jej, że przyjdę wieczorem.
Jakoż muszę lecieć do kancelaryi Tow. zach. sztuk pięknych; przez nią najłatwiej mi będzie porozumieć się z sekretaryatem Salonu.