Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Tajemnica płonącego samolotu
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Wydanie drugie
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

— Idź, idź prędko, a nie oglądaj się, nie oglądaj!...
Słowa Inezy de Mena zapadły mulatowi głęboko w serce.
Szedł przez życie szybko i nie oglądał się. Zrozumiał bowiem, że niebacznie zeszedł na bezdroża. Zatrzymała go wczas szlachetna kochanka i wskazała mu jego szlak — jedyny, prosty, wymagający samotności i skupienia. Poświęciła dla niego swoje uczucie, czy też chociażby kaprys. Bolała ją, widać, ta rozłąka, słyszał przecie, że szlochała, gdy odchodził.
Pielęgnował dla niej w sercu gorącą wdzięczność i szacunek.
Chciał wynagrodzić ją moralnie za tę ofiarę. Pracował, jak wściekły, czytał, a po nocach pisał. Zbladł i schudł, w oczach czuł żar i suchość w ustach. Trawiła go gorączka — wewnętrzny ogień entuzjazmu.
Jednocześnie przyszedł niepokój i napadł go z nową siłą.
Zbliżał się dzień wyjścia w świat drugiego zeszytu „Rondy“.
Koniec jego powieści...
Dzień ten nastąpił wreszcie.
Dyrektor uczelni, przeczytawszy drugą połowę „Świtu czy zmierzchu“, skinął na Enriko i, przechadzając się z nim po korytarzu szkolnym, mówił:
— Mój drogi Kastellar! Jestem zdumiony! Utwór pana zasługuje na najwyższą pochwałę z literackiego punktu widzenia. Nie może być o tem dwóch zdań! Co się tyczy ideologji powieści, wzbudza ona pewne zastrzeżenia. Bohater pana, człowiek o krwi mieszanej, dąży do uznania go przez społeczeństwo białych ludzi, jako całkowicie równouprawnionego. Są to mrzonki, powiedziałbym, niezdrowe i niebezpieczne...
— Dlaczego, panie dyrektorze? — spytał Enriko, zaciskając szczęki.
— Równouprawnionymi są wszyscy inteligentni mulaci, a nawet murzyni...
— Przypuśćmy, że tak jest... — mruknął student.
— Żądanie natomiast, aby biała rasa przyjęła kolorowego człowieka do swej rodziny, jako całkowicie uspołecznionego, wydaje mi się niebezpieczną chimerą. Nikt nie potrafi, naprzykład, wzbudzić w białej kobiecie pragnienia wydania na świat ciemnoskórego dziecka! Nikt nie ośmieli się doradzać arystokracie hiszpańskiemu, aby połączył się węzłami pokrewieństwa z czarnym tubylcem Bantu lub Malinké... — mówił wzburzony dyrektor.
— Dlaczegóż zatem przedstawiciele hiszpańskiej arystokracji chętnie płodzą dzieci z kobietami tychże Bantu i Malinké? — spytał Enriko.
— Mój drogi chłopcze! — zawołał dyrektor. — Są to zjawiska wyłącznie fizjologiczne!
— A miłość białej kobiety do czarnego lub pół-czarnego mężczyzny? — zadał Enriko nowe pytanie i czekał na odpowiedź, mrużąc oczy.
Dyrektor westchnął ciężko i po chwili namysłu odpowiedział:
— Wiem o takich wypadkach... smutnych dla obu stron. Białą kobietę pociąga do czarnego mężczyzny zmysłowość, powiedziałbym, indukcyjna. Gdy przeminie jednak pierwszy poryw... następuje otrzeźwienie i — nieunikniony wstręt...
— Wstręt? — szepnął mulat.
— Tak, amigo, — wstręt! Mówimy przecież szczerze?! Kroniki sądowe notowały przykłady tej dziwnej idiosynkrazji. Dochodzi ona do takiego napięcia, że biała matka częstokroć pozbawia życia dziecię, zewnętrznemi cechami przypominające kolorowego ojca. Zdarza się to nawet w małżeństwach, żyjących w przyjaźni i miłości. Wstręt ten nie zależy od umysłu, ani uczuć, działa podświadomie, jakgdyby wynik systematycznego zażywania trucizny. Jeden z uczonych fizjologów, prof. Zea o’Donnel, wypowiada hipotezę, że sama natura białej rasy broni się w ten sposób przed zwyrodnieniem, bo zważ tylko jedną, nader dziwną okoliczność! O ile pierwsze mieszane pokolenie bywa nieraz bardzo udane, o tyle potomkowie mulatów posiadają najczęściej niewysoki intelekt i nader wadliwą moralność. Powiem więcej, — przejawiają instynkty o wiele nawet niższe, niż te, któremi są obdarzeni ich przodkowie o kolorowej skórze!
— To — straszne! — szepnął Enriko.
— Niezawodnie! W tem się właśnie zawiera tragedja mieszanych małżeństw, amigo mio. Lecz odbiegliśmy nieco od tematu rozmowy! Otóż, powiadam, że żądanie zupełnego równouprawnienia jest rzeczą niebezpieczną. Spowodować ono może głębokie i bolesne rozczarowanie, niezadowolenie, a nawet — nienawiść. Iluż to mulatów i murzynów przerzuciło się przez to do obozów skrajnie lewicowych, a nawet do zbrodniczych związków anarchicznych. Słynny Gajo Bueros, Inozo Kulho, Bartolomeo Vabitad i inni.... którzy zakończyli życie na galerach lub na szubienicy...
— Sławetna nierówność ras! — syknął Enriko i zacisnął pięści. — Doskonała, bardzo dogodna formułka!
Dyrektor spojrzał na niego przenikliwie i potrząsnął głową:
— Nie, drogi mój chłopcze! Nie chodzi tu o nierówność, tylko o niewspółmierność, o fizyczną odrębność, o pewnego rodzaju specyficzny ciężar gatunkowy, o chemizm fizjologiczny! Nie będziesz chyba zaprzeczał, że istnieją one w naturze? Różne, bardzo zbliżone do siebie owady jednego i tego samego rodzaju, naprzykład — mrówek, nigdy nie łączą się ze sobą; ta sama powściągliwość panuje pomiędzy pokrewnemi gatunkami małp, ryb i fok...
Enriko milczał. Posłyszał o zjawiskach, o których nigdy na zimno nie myślał.
Pożegnał dyrektora i postanowił przestudjować tę zawiłą kwestję, stanowiącą poniekąd podłoże jego poglądu na świat i zrozumienia zadania życiowego.
Nie miał jednak chwili wolnej, zaczął się bowiem zgiełkliwy czas, pełen zmiennych wrażeń. Krytycy rozpisywali się o jego powieści. Naogół wyrażali uznanie dla talentu młodego autora, niektórzy dochodzili niemal do zachwytu nad świeżym i porywającym utworem, inni znowu wyrażali wątpliwości, zbliżone do tych, które wypowiedział dyrektor szkoły kolonjalnej.
W prasie wynikła z tego powodu ożywiona polemika, przechodząca w niezwykłą zaciętość. Przerwał ją gwałtownie, przeciął, niby nożem, uwielbiany pisarz, przebywający na wygnaniu, — Blasco Ibanez.
Dając wywiad jakiemuś dziennikarzowi amerykańskiemu, oznajmił:

— W mojej ojczyźnie, która nie rozumie wolnego życia, ani wolnej myśli, bo dźwiga pokornie łańcuchy, nałożone na nią przez monarchję, „niewolnicy“ ośmielają się spierać o powieść mulata Kastellara?! Już te spory, wichrzące się dokoła jego utworu, dowodzą wartości autora. Czytałem „Świt czy zmierzch“ i powiem z całą stanowczością, że jest to najwybitniejsze zjawisko w naszej literaturze. Zjawisko tragiczne, bo przepowiada wstrząsy straszliwe i przelew krwi w imię nowych haseł!

Taka ocena sławnego pisarza niezmiernie podniosła znaczenie Enriko Kastellara w inteligentnych kołach Hiszpanji. Stał się powszechnie znanym i okrył się sławą.
To nakładało na mulata nowy, najcięższy obowiązek. Musiał teraz spełnić przysięgę, daną Lizie. Nie wiedział jednak, jak ma postąpić.
Długo rozważał możliwe wyniki nieuniknionego spotkania z hrabią de l’Alkudia, wreszcie postanowił zasięgnąć rady u ludzi doświadczonych. Przebierał w pamięci wszystkich, aż zatrzymał się na jednym.
Pewnego wieczora wszedł do gabinetu don Jeronimo Atocha.
— Dzień dobry, caballero! — ucieszyła się łysa, żółta czaszka, otoczona obłokiem dymu. — A co? Huczek, huczek biegnie po całej Hiszpanji!... Kastellar, Kastellar i wciąż tylko Kastellar! Sława i w przyszłości — zapewniony majątek, jeżeli... nie wyschnie atrament w kałamarzu... i nie zagaśnie ogień w duszy... Hę? Dios mio! Czy caballero pisze, czy może spoczywa na laurach? Czy mój młody przyjaciel nie ukrywa już czegoś w zanadrzu? Hę?!
— Nic jeszcze nie przyniosłem, ale piszę... Musiałem przerwać pracę, bo don Aguillar żąda szybkiego odrobienia korekty... Zabiera mi to dużo czasu!
— A ile durosów sypnął wydawca? — wtrącił, redaktor.
— Trzy tysiące peset... — odparł Enriko.
— Hm... jak na początek, to nieźle, nieźle! — zamruczał Atocha.
— Panie redaktorze, przyszedłem do pana w pewnej prywatnej i poufnej sprawie — zaczął mulat. — Chcę prosić o radę, bo, doprawdy, nikogo tu nie mam, a do pana czuję zaufanie i prawdziwą wdzięczność...
Don Jeronimo zionął dymem i zrzucił okulary.
— Bardzo chętnie służę, amigo! — pisnął z uprzejmym uśmiechem.
Mulat opowiedział mu o zamierzonem widzeniu się z generałem Kastellarem i o rozmowie, jaką pragnął przeprowadzić ze swoim znienawidzonym ojcem.
Madonna de Sagrada! — strzepnąwszy palcami, wykrzyknął redaktor. — Gotowy temat do nowej powieści! Co będzie, to będzie, ale wykorzystasz to spotkanie dla przyszłego utworu, przyjacielu! Ciężką przewiduję przeprawę z hrabią de l’Alkudia, bo, mówiąc nawiasem, straszny to „burbon“! Ale — skoro się zamachnęło — należy uderzyć, tak mówił Pizarro, a on się na tych rzeczach znał! W czemże mogę dopomóc senorowi?
Enriko opowiedział o swej matce, czarowniku z dżungli za Elaro, o chatce wpobliżu koszar i o tem, jak zbitego do nieprzytomności chłopaka znaleźli „Biali Bracia“ i wychowali go na autora „Świtu czy zmierzchu“. Płonął cały, a piękna, natchniona twarz jego stała się groźna.
Stary krytyk słuchał i patrzał uważnie. Rozumiał, że ważkie przyczyny zmuszają młodzieńca do szalonego czynu i tak bezprzykładnego zuchwalstwa.
Nalał więc świeżej wody do „nargile“, zaciągnął się dymem i spytał:
— A co senorowi przyjdzie z tego, jeżeli będzie miał wypisane na bilecie wizytowym — „Enriko Kastellar hrabia de l’Alkudia“, skoro nie zamierza dochodzić swoich praw majątkowych i uregulowania stosunków rodzinnych?
— Nie chciałbym mówić o tem... — szepnął mulat.
— Ach, przepraszam! — zawołał Atocha. — Rozumiem dyskrecję senora... Z pewnością — zamieszana jest w to kobieta!
Enriko kiwnął głową.
Don Jeronimo zamyślił się. Żółta, łysa czaszka jego poruszała się gwałtownie.
Po długiem milczeniu mruknął:
— Przepraszam, że zapytam... a czy ta kobieta zasługuje na taką ofiarę ze strony pana?
— O, taki — wyrwało się młodzieńcowi. — Ona wskazała mi drogi życia i stała się jego celem!
— Ta-ak! — pisnął Atocha i znowu się zamyślił, wypuszczając kłęby dymu, aż cały pokój zasnuły siwe i niebieskie smugi, kołyszące się w powietrzu.
Bien! — mruknął wreszcie. — Niema innej rady... jeżeli chcę panu dopomóc i ustrzec przed nieprzyjemnością, która może go łatwo spotkać... Tak! Tak! Uzyskam audjencję u generała Kastellara de l’Alkudia i sam pojadę z panem, don Enriko!
Mulat długo ściskał pomarszczone, chude dłonie redaktora i wyszedł od niego znacznie uspokojony.
Cały tydzień oczekiwał Enriko wieści od starego Atocha. W sobotę nie wytrzymał i poszedł do redakcji „Rondy“.
— Dobrze się stało, że pan przyszedł! — powitał go tym wykrzyknikiem redaktor. — Właśnie przed godziną otrzymałem zawiadomienie, że generał Kastellar przyjmie nas jutro prywatnie w swojem mieszkaniu.
— Czy senor mówił, w jakiej sprawie prosimy o audjencję? — zapytał mulat.
— A jakże! — odparł don Jeronimo. — Rozmawiałem z generałem osobiście. Powiedział mi, że bardzo ciekaw jest poznać tak utalentowanego młodego człowieka. Wszystko składa się jak najlepiej! Jutro o 10-ej czekam na senora w redakcji i pojedziemy na Plaza de l’Armeria! Adios, amigo!
Enriko Kastellar przez całą noc chodził po swoim pokoiku. Obmyślił każdy krok, każdy ruch, każde słowo, jakie zamierzał uczynić lub wypowiedzieć jutro przed swoim ojcem.
— Ojciec! Ojciec, który kazał zbić go do nieprzytomności i wyrzucić, jak psa, za parkan dzielnicy wojskowej!
Palący wstyd wyciskał mu łzy, nienawiść, niby dreszcz zimny, wstrząsała nim i kurczyła mu twarz, aż ponuro rozbłysnął na niej straszliwy uśmiech, odsłaniający białe, ostre zęby. Gdyby Enriko mógł przyjrzeć się sobie w lustrze, ujrzałby upiorną maskę nieistniejącego potwora — mieszańca pantery, węża i człowieka — legendowego „szaabat“, zrodzonego w wyobraźni murzyńskiej.
Na szczęście przyszło opamiętanie, bo zrozumiał, że wzburzone uczucia nie będą dobrymi doradcami w ciężkiej rozmowie z don Dominikiem Kastellar hr. de l’Alkudia. Czuł, że musi skupić wszystkie siły, wtłoczyć gdzieś na dno serca nienawiść i krzywdy swoje, zwolnić umysł od wszelkich uczuć drażniących; zamiast serca, w którem kipiała krew burzliwa, mieć w piersi kawał lodu, a w mózgu — spokój i myśl sprawną, niby zahartowana sprężyna stalowa. Borykał się ze sobą, zwalczał i ulegał, wpadał w rozpacz, to znów powtarzał, że opanuje wszystkie uczucia i nie uczyni fałszywego kroku, nie wypowie żadnego niepotrzebnego zdania.
Rano przyjrzał się sobie w lustrze. Był blady, w oczach miał ponure błyski, lecz siłą woli stłumił je i zgasił. Od tej chwili twarz mu skamieniała i zachowała niewzruszony spokój.
Nie pamiętał, jak dojechał do redakcji i jak wyruszył dalej razem z don Atocha. Nic nie mówiąc przez całą drogę, oprzytomniał dopiero przy wysiadaniu z taksówki. Zatrzymali się na pierwszem piętrze szerokich, marmurowych schodów, okrytych czerwonym chodnikiem. Drgnął, gdy wzrok jego padł na mosiężną tabliczkę.
— Generał pierwszej dywizji gwardji, D. Kastellar hrabia de l’Alkudia.
W jednej chwili opanował nerwy, wyprostował się i wciągnął całą piersią powietrze. Czuł się zupełnie spokojnym i przygotowanym na wszystko. Nacisnął bez wahania guzik dzwonka.
Weszli do poczekalni i oddali bilety swoje ordynansowi.
— Ekscelencja prosi panów! — oznajmił po chwili żołnierz, stojący przy drzwiach.
Enriko liczył każdy krok.
Gdy postawił piętnasty, uchyliły się przed nim wysokie, rzeźbione drzwi i wszedł za redaktorem do półciemnego gabinetu.
Z poza ogromnego biurka podniósł się majestatyczny generał o szczeciniastej, krótko przystrzyżonej, siwiejącej czuprynie i czerwonej, dumnej twarzy.
Caballeros! — rzekł, lekko pochylając głowę i wskazując na fotele. — Proszę siadać!
Don Jeronimo chrząknął i, poszperawszy w zanadrzu surduta, wyciągnął dwa zeszyty „Rondy“.
— Ekscelencjo! — pisnął. — Ten młody człowiek, zapowiadający się tak świetnie, jako literat, napisał niepospolitej wartości powieść, którą nader wybredna i wymagająca „Ronda“ umieściła przed innemi utworami, posiadanemi w tece redakcyjnej. Mam zaszczyt sprezentować ekscelencji utwór młodego pisarza i polecić go...
„Świt czy zmierzch?“ — przerwał mu generał. — Czytałem! Istotnie bardzo piękna powieść, bardzo... Cieszę się, że mam sposobność poznać autora i powinszować mu szczerze... a panu redaktorowi podziękować za tak miłą okazję.
Wstał i, dzwoniąc ostrogami, zbliżył się do gości, aby potrząsnąć im ręce.
Zakrawało to na wyczerpanie audjencji, lecz don Atocha nie dał za wygraną i rzekł:
— Młody człowiek, którym się interesuje cała prasa i, mogę twierdzić bez przesady, — cała Hiszpanja, prosił za mojem pośrednictwem o posłuchanie u ekscelencji w sprawie poufnej i osobistej, w którą jednak wtajemniczył mnie, jako swego przyjaciela i człowieka doświadczonego...
— Ach, tak? — zniżając głos, powiedział generał. — Słucham, caballero, panie... panie...
Mulat w jednej chwili zapomniał o wszystkiem, o czem myślał przez noc, i rzucił natychmiast:
— Nazywam się Enriko Kastellar i jestem synem ekscelencji!
Generał patrzał na niego badawczo i wzrokiem ogarniał całą postać młodzieńca — wyprostowanego, z głową dumnie podniesioną. Don Dominiko Kastellar ani drgnął. Stał i milczał.
— Jestem Enriko Kastellar — syn hrabiego de l’Alkudia i murzynki Beliry. Mieszkała ona w trzcinowej chacie nad Elaro, a ekscelencja, w randze kapitana... odwiedzał ją... — ciągnął mulat. — Ekscelencja zezwolił „Białym Braciom“ na wpisanie do mojej metryki pierwszej części swego nazwiska, jako... ojca chrzestnego.
Zapanowało milczenie. Don Jeronimo Atocha raz po raz ruszał grubemi wargami i potrząsał łysą czaszką. Generał milczał, wpatrując się w skamieniałą twarz mulata.
Okrążył biurko i usiadł.
— Chłopcze... — odezwał się zniżonym głosem. — Chłopcze, musiałeś przecież podpisać zobowiązanie, że nie będziesz dochodził swoich praw...
— Majątkowych i rodzinnych — dokończył Enriko. — Podpisałem i nie zamierzam domagać się pieniędzy, jak również wprowadzenia mnie do rodziny hrabiów de l’Alkudia, jako jednego z jej członków. Przyszedłem tu przemówić do sumienia ekscelencji, ja — syn jego, człowiek, którego nazywają „cętkowanym bękartem“, który był pogardzany i poniżany przez byle kogo, dlatego jedynie, że ma ciemną skórę i że nikt nie wie, kto jest jego ojcem! Niczego nie żądam, lecz błagam o uznanie mnie za prawego syna...
— To niemożliwe! — żachnął się generał. — Jestem żonaty, mam dzieci...
Don Atocha poruszył się żywo i pisnął:
— Jedno z nich stoi tu przed nami...
Generał westchnął ciężko i zacisnął ręce.
— Tak... ale to już przyjęte w kolonjach... gdzie każdy urzędnik czy żołnierz pozostawia po sobie potomstwo... Nie przeczę, że jest to bezprawie, lecz bezprawie — sankcjonowane przez milczące prawo...
— Przepraszam, ekscelencjo! — wtrącił Atocha. — Takie prawo nie istnieje. Sankcja istnieje, ale jest to obyczaj, który przyjęto z powodu ciemnoty czarnych kobiet, nie umiejących i nie mających odwagi upominać się o swoje krzywdy i dochodzić swoich praw. W Hiszpanji, jak twierdzi mój przyjaciel, słynny adwokat (ekscelencja musi go znać!) — don Bernardino Montemolina, niema dwóch kodeksów cywilnych, lecz jeden...
Don Dominiko Kastellar milczał, namyślając się, wreszcie spytał:
Bien? Czego więc żądasz, chłopcze?
— Błagam o usynowienie mnie i nadanie mi pełnego nazwiska — Kastellar hrabia de l’Alkudia — odparł Enriko. — Od tego wkrótce zależeć będzie mój los...
— Ależ podpisałeś dokument zrzeczenia się... — wyrwało się generałowi.
— Tak! Zrzekłem się w swojem imieniu, lecz nie w imieniu mego ojca, który może mieć własny na to pogląd, poczucie honoru i sumienie chrześcijanina! — natychmiast odpowiedział mulat.
— Zresztą, — dodał don Jeronimo — nie każdy bękart rodzi się świetnym pisarzem, stanowiącym chlubę kraju, ekscelencjo...
Znowu zapanowało milczenie, ale wszyscy wyczuli nagle, że coś się załamało, zapadły jakieś niewypowiedziane postanowienia, że wzbierająca burza przeminęła bez śladu.
— To trzeba obmyśleć dokładnie... — szepnął generał. — Mamy czas...
— A może mógłbym poprosić mego przyjaciela, Bernardino Montemolina, który zna podobne sprawy, aby pokonferował z ekscelencją? — piszczącym głosem spytał don Jeronimo i pochylił nad biurkiem łysą czaszkę, świecącą, jak kula bilardowa.
— Nie! — odpowiedział generał. — Dziękuję! Obmyślę sam i powiadomię panów... Senor Enriko, o ile wiem, jest studentem szkoły kolonjalnej?
— Tak jest! — odparli obaj.
— W takim razie wkrótce się porozumiemy — rzekł don Dominiko, wstając.
Pożegnawszy generała, wyszli.
Gdy taksówka skręciła na Calle Mayor, don Atocha zwrócił ku młodemu człowiekowi pomarszczoną, żółtą twarz i, mrużąc oczy, roześmiał się:
— A to dopiero przycisnęliśmy węgorzowi ogon!
— Jakże się panu odwdzięczę?! — zawołał Enriko.
— Tem, że nie napiszesz, amigo, żadnej podłej książki! — odparł starzec ze śmiechem.
Generał Kastellar nie zmusił mulata do zbyt długiego oczekiwania.
Przysłał po niego samochód i przyjął Enriko w kancelarji.
— Nie mogę spełnić prośby twojej, chłopcze, bez poprzedniego przygotowania rodziny — zaczął spokojnym i łagodnym głosem. — Mógłbym mieć z tego powodu grube nieprzyjemności. Rozumiesz — podejrzenia, skargi, skandal?... Lepiej zrobić to pomału, pocichu... Obmyśliłem taki plan...
Posunął krzesło bliżej i ciągnął dalej:
— Nie wątpię, że nie kwapisz się z otrzymaniem posady drobnego urzędnika w kolonjach?
Enriko potrząsnął głową.
— Tak też myślałem! — ucieszył się generał. — A więc zrobimy tak! Porzucisz szkołę, bo nic, oprócz nędznego życia, dać ci ona nie może, i wstąpisz do szkoły wojennej w Toledo. Ukończysz ją przy mojem poparciu i za rok dostaniesz awans oficerski. Z oficerem, który podczas ciągłych zamieszek w kraju i w kolonjach może się odznaczyć, łatwiej mi pójdzie. Rozumiesz: pisarz i odważny oficer — to będzie miało taki urok, że rodzina nie będzie protestowała, jeżeli swemu... chrzestniakowi dodam drugą połowę swego nazwiska na znak uznania?... Przeprowadzę to przez kancelarję jego królewskiej mości... Zgadzasz się na ten plan?
— Dziękuję ekscelencji! — zawołał Enriko.
— Bardzo się cieszę! — uśmiechnął się generał, kładąc rękę na ramieniu mulata.
Pomyślawszy chwilę, chrząknął i zapytał:
— Co wiesz o matce... Miała na imię — Belira?
— Od chwili, gdy „Biali Bracia“ znaleźli mnie nieprzytomnego wpobliżu koszar, nigdy jej więcej nie widziałem, ekscelencjo... — szepnął Enriko, zaciskając zęby. — Przychodziłem na brzeg Elaro, ale po naszej chatce śladu nawet nie pozostało...
Don Dominiko spuścił oczy i milczał.
Westchnąwszy, rzekł po chwili:
— Idź teraz, chłopcze! Wkrótce zarządzę wszystko, o czem się mówiło...
Do gabinetu wszedł adjutant.
Hrabia doprowadził młodego mulata do drzwi i, ściskając go za rękę, rzekł głośno i przesadnie uprzejmie:
— Proszę w zupełności liczyć na mnie, caballero!
— To ten słynny teraz pisarz. Jest moim chrzestnym synem; ojciec jego był oficerem w moim bataljonie — mówił po wyjściu Enriko do adjutanta. — Dzielny i utalentowany chłopak! Chciałbym mu dopomóc w życiu. Mam o nim najlepsze referencje... Czytał pan jego „Świt czy zmierzch?“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.