Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Tajemnica płonącego samolotu
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Wydanie drugie
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Informacje ciekawego Lope Huertas’a były istotnie ścisłe. Enriko Kastellar powracał nieraz do domu po północy.
Donna Ineza po pierwszej wizycie pięknego mulata nie dała za wygraną.
Otrzymawszy od niego nazajutrz kwiaty, przysłała mu bilet do opery. Ujrzał ją na scenie, podziwiał jej talent aktorski i z zapartym oddechem słuchał śpiewu. Bił brawo, jak wściekły, chwilami miał łzy w oczach. W ostatnim antrakcie otrzymał kartkę od artystki. Po przedstawieniu czekał na nią długo, aż wyszła blada i zmęczona, z oczami, w których nie zgasło jeszcze podniecenie.
— Przejdźmy się trochę! — zaproponowała. — Muszę ochłonąć i uspokoić się. Występy kosztują mię drogo. Wkładam w rolę wszystkie swoje siły i całą namiętność, nino!
— Dokąd pójdziemy? — spytał.
— Chcę widzieć tłum, słyszeć beztroski śmiech!... — odparła.
Spojrzał na nią nieśmiało i rzekł proszącym głosem:
— Wstąpmy na Puerta del Sol!... Tam zawsze tłoczno i hałaśliwie. Może senora pozwoli, że zaproszę ją na kolację do naszej studenckiej budy? Nie jest to wykwintna restauracja, lecz dadzą nam dobre jedzenie i „mansanillę“ — uczciwą staruszkę, jak mówią moi koledzy.
— Z przyjemnością, amigo! — zgodziła się, biorąc go pod ramię.
Szli wolno, rozmawiając o rzeczach błahych, każde zosobna zajęte własnemi przeżyciami i myślami.
Enriko martwił się tem, że być może, krzywdzi w tej chwili Lizę. Jakiś wewnętrzny głos uspokajał go jednak, choć mulat nie mógł zrozumieć, czy był to podszept dobrego, czy też złego doradcy. Uświadomił sobie z całą pewnością, że Liza była dla niego zjawiskiem promiennem, świętem niemal, a teraz tak bardzo dalekiem. Kochając ją, nie śmiał widzieć w Lizie kobiety, pożądanej, drażniącej zmysły. Tulił ją wprawdzie w ramionach i całował, lecz była to raczej ekstatyczna modlitwa triumfująca, namiętnie — dziękczynna za to, te promienne, niedosiężne bóstwo zstąpiło ku niemu z wyżyn i stanęło blisko, tuż przy nim. Na zdarzające się w jego życiu fizyczne zbliżenie z kobietami patrzał oczami tubylca afrykańskiego, człowieka o wybujałych, ciągle czynnych i żądnych zmysłach. Zaspokojenie ich nie było dla niego ani celem marzeń, ani źródłem grzechu.
Po kolacji Enriko pomógł Inezie wsiąść do taksówki i zawahał się.
— Odprowadź mnie, śliczny chłopaku! Bądź rycerzem do końca! — rzekła ze śmiechem i pociągnęła go ku sobie.
Mulat powrócił na Calle de la Luna dopiero nad ranem, gdy cnotliwa senora Meadez trzepała przed oknem poduszki i stare tiulowe kapy.
Odtąd donna Ineza zawładnęła nim całkowicie. Przestał pisać i nużącym wysiłkiem woli zmuszał się do nauki, marząc o godzinie, w której ujrzy śpiewaczkę, a wtedy — po pierwszym pocałunku — zniknie przed nim rzeczywistość, pochłonięta szkarłatnem, palącem zarzewiem uniesień i szału.
Pewnego razu donna Ineza przypomniała kochankowi o zbliżającym się terminie wydania powieści jego przez „Rondę“.
— Ach, tak!... — odpowiedział obojętnym, niedbałym głosem. — Już prędko... za dziesięć, nie — za osiem dni...
Wyciągnął do niej ramiona i zaczął okrywać burzliwemi pocałunkami jej twarz, szyję, piersi. Zwykle odpowiadała wybuchem zmysłów na ich wybuch ze strony kochanka. Teraz spojrzała na niego uważnie i zamyśliła się. Nieprzytomne, błędne oczy Enriko i jego głos zduszony, pozbawiony żywszego brzmienia, niemal tylko szept, w którym nic nie wyczuła, oprócz dzikiej żądzy, zabójczej i oślepiającej — wszystko to, takie wyraźne, pierwotne i do najwyższego napięcia dochodzące, zatrwożyło ją. Ten piękny, roznamiętniony młodzieniec przypomniał jej opisy della Puletty wiosennych misterjów Isztary, gdy oddawano młodzieńców w ręce rozpustnych kapłanek w świątyni Emah... Była to ofiara, skazana na śmierć wśród orgji zmysłów. Troska wyryła jej zmarszczki koło ust, a inne — jeszcze głębsze — przecięły czoło. Oczy spochmurniały nagle i przygasły.
Odrzuciła włosy z czoła i nieznacznym ruchem odsunęła się od mulata.
Usiadła naprzeciwko i, ująwszy ręce jego w swoje gorące, wypieszczone dłonie, szepnęła:
— Przysięgnij na Madonnę, że powiesz mi szczerą prawdę!
— Przysięgam! — odparł leniwie i, dotykając jej dłoni ustami, muskał ją lekkiemi drganiami warg.
— Kochasz mnie, nino?
Znowu to słodkie, upojne, a jakżeż straszne słowo!
Ochłonął i usiadł, patrząc na Inezę wylękłym wzrokiem. Myśli zaczęły wirować mu w głowie. Te trzy słowa jakgdyby zbudziły go nagle, wyrwały z nirwany, w którą zapadł w rozkosznej niemocy. Czy kocha ją? Dios! Kocha tylko małą Lizę, płaczącą nad Don Kiszotem, łkającą też i rozpaczliwie wyciągającą ręce przy ostatniem, takiem smutnem, beznadziejnem pożegnaniu! Kocha jedynie Lizę, o której marzy, jak o promiennym szczycie, gdzie siedzibę ma szczęście i spokój ziszczonych pragnień, czystych, jak strumień wody źródlanej! A Ineza? Piękna, namiętna, porywająca Ineza de Mena, wielka artystka, szalona kochanka, zmienna w nastrojach i żądaniach, jak burzliwa pierś morza...

Gdzieś tam, głęboko w duszy odbywał się dziwny, przerażający proces. Panował w niej chaos od tej chwili, gdy posiadł Inezę. W tym wirującym, skłębionym zgiełku uczuć i przeżyć, blizn nieuświadomionych wrażeń, odłamków pragnień i skrawków myśli, tłoczyło się wszystko bezładnie. Majaczyły na chwilę i znikały niby zjawy błędne i migotliwe, drgające powieki Inezy, kartki jego powieści, łysa czaszka i świdrujące źrenice don Atocha, krucze pukle i zapłakane, bolesne oczy Lizy, surowa, stroskana twarz prefekta, płonące usta kochanki, oszałamiający aromat tuberoz, zielone oczy sowy, z palącą się w niej lampką, i szmaragdowe nefryty; znużenie zmysłów i nagły ich wybuch, a wnet potem — generał Dominiko Kastellar hrabia de l’Alkudia; szczyty niedosiężne i on sam, spoglądający na ziemię z wyżyn, jak na nędzne, szare mrowisko... on, czujący na sobie obezwładniający żar pocałunków Inezy.
Wzdrygnął się znowu i uczuł, że ręce jego stały się zimne. Zacisnął je kurczowo i z lękiem spojrzał na kochankę. Siedziała spokojnie. Czekała na odpowiedź.
— Nie... — szepnął i zamknął oczy, jakgdyby w oczekiwaniu ciosu.
— Nie kochasz mnie? — powtórzyła.
— Nie...
— To dobrze! — zawołała napozór radośnie i porwawszy go w objęcia, całowała po oczach, wgryzała mu się w wargi ostremi ząbkami i szeptała namiętnie: — Jakież szczęście, że nie dotarłam do twego serca, mój śliczny chłopaku! Przyniosłoby to nam wiele cierpień i zgryzot. A tak — jest dobrze, nieskończenie dobrze! Wypijmy pełną czarę rozkoszy i uniesień, a gdy na dnie już nic nie pozostanie, złożymy drogocenne, czarodziejskie patery z zielonego nefrytu na ołtarzu Dionizoza i wywołamy z nieznanych tajników wszechświata — boskiego Apollina! Podamy sobie ręce przyjaźnie i odejdziemy od ołtarza z lekkiem westchnieniem i rzewną wdzięcznością dla siebie, odejdziemy w różne strony, ukochany mój!
Enriko zamierzał wypowiedzieć jakieś słowa, pełne zachwytu i wdzięczności bezmiernej, lecz ona zamknęła mu usta pocałunkiem i szepnęła:
— Nie mów nic... nic!.. W takiej chwili słowa tchną zimnym powiewem... nino!
Szaleli, porwani nietylko namiętnością, lecz bezwiednem szczęściem, które było w wolnym, z istoty ich powstałym związku tych dwu rozognionych ciał, potrzebnych sobie wzajemnie i żądnych, gdyż nie miały żadnych więzów, ni o tej godzinie zapomnienia, ni w przyszłości utajonej.
Ni to dwa bolidy, których ręka ślepego przypadku skierowała ku sobie, gdy wolne i nieznane przeszywały bezkres kosmosu, — tak oni byli teraz dla siebie.
Pewnego razu w południe, korzystając z przerwy obiadowej, Enriko przyjechał taksówką do willi na La Prosperidad i, wpadając do buduaru, gdzie donna Ineza właśnie wyśpiewywała gamy, wołał, potrząsając nad głową grubym zeszytem miesięcznika:
— Piosnko moja! Oto — „Ronda“. — Mam ją wreszcie!
Podbiegł do śpiewaczki, chcąc ją, jak zwykle porwać w objęcia, ale raptownie opuścił podniesione ramiona i spojrzał na Inezę zdumionym wzrokiem.
Nigdy nie widział u niej takiego wyrazu na twarzy pobladłej, takich oczu skupionych i warg drżących.
— Co się stało? — zapytał z niepokojem. — Inezo, czy spotkało cię jakie nieszczęście?
Potrząsnęła złocistą głową i odpowiedziała krótko:
— Przeczytałam już „Świt czy zmierzch“?...
— Przeczytałaś — mój skarbie najdroższy?! — zawołał.
Ineza rzuciła się nagle ku niemu i uklękła. Porwała go za ręce i całowała dłonie i każdy palec zosobna, rzucając urywanym głosem:
— Jesteś wielkim pisarzem... nie podejrzewałam tego... Zdobędziesz cały świat... Podbijesz wszystkie serca, bo każde słowo twoje — to łza, każda myśl — żądza czynu w imię miłości. Enriko! Enriko! Będę dumną przez całe życie, że należeliśmy do siebie!
— Co mówisz, Inezo?! — starał się uspokoić ją, czując radość i wzruszenie.
Lecz ona, usadowiwszy go na sofie, stanęła przed nim i z płomieniem w oczach, natchnionym głosem, zaczęła mówić o tem, co wyczytała w powieści mulata. Enriko zdumiewał się coraz bardziej. Donna Ineza wypowiedziała nietylko te myśli, które on wyraził słowami, lecz i te, które przyświecały mu i dawały natchnienie w tej trudnej, pierwszej twórczości.
— Gdybym to ja obmyśliła tytuł dla twojej powieści, nazwałabym ją „Miłość i walka“, Enriko, ponieważ wyczucie miłości bezmiernej płynie z niej, a odpowiada jej, niby echo dalekie i głuche, zapowiedź walki na śmierć i życie... Słyszę już koniec tej cudnej pieśni!
Wiedziona wrodzoną intuicją, dokończyła powieść z taką ścisłością w głównych zarysach, a nawet w najważniejszych szczegółach, że mulat nie mógł powstrzymać okrzyków zdziwienia i zachwytu.
— Rzuciłeś, nino, na plugawe targowisko ludzkie piękną i wzniosłą rzecz! Tłum nie zrozumie, że tkwi w niej groźny cień rewolucji... buntu duszy! Zato ten, kto wyczuje, nazwie cię wielkim talentem! Jestem teraz spokojna o ciebie, amigo! Stary Atocha nie przesadził w niczem, nie rozreklamował ciebie bez powodu. Jego artykuł krytyczny daje należytą ocenę i wyjaśnia wewnętrzne oblicze autora.
Z pamięci cytowała całe ustępy z przedmowy słynnego krytyka.
Mówiła długo, powtarzając pełne zachwytu zdania don Atocha. Miała w pamięci cały artykuł redaktora „Rondy“, wniknęła w każdą myśl jego, rozumiała ukryte znaczenie używanych przez niego zdań, czytała pomiędzy wierszami.
Enriko był wzruszony tak szczerze, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Całował Inezę po rękach i przyciskał ją do piersi, ogarnięty głęboką, gorącą wdzięcznością.
Musiał już wracać do szkoły, więc pożegnał śpiewaczkę, obiecując przyjść po nią, po przedstawieniu w operze, i popędził na wykłady, szczęśliwy i dumny, choć głodny. Chciał wierzyć pochlebnej opinji Atochy, uwierzył bez zastrzeżeń w zachwyt i ocenę Inezy.
W szkole, na ostatnim wykładzie literatury europejskiej spotkała go miła niespodzianka.
Stary profesor, don Rios Rozes, wszedł wcześniej, niż zwykle i bardzo uroczyście, a za nim wkroczył do auli sam dyrektor, były wiceminister kolonji, wskutek czego studenci i profesorowie tytułowali go „ministrem“.
Don Rios wszedł na katedrę, a dyrektor usiadł obok na krześle.
Zapanowała cisza. Nikt nie rozumiał, co ma się stać i poco „minister“ zawitał na wykład.
Profesor wydobył z teki zeszyt „Rondy“ i podniósł go wysoko nad głową.
— Z polecenia ciała profesorskiego składam powinszowania i najlepsze życzenia dalszego powodzenia młodemu, utalentowanemu autorowi, który wyszedł z grona słuchaczów naszej szkoły. Jest nim don Enriko Kastellar!
Dyrektor dał znak i studenci zaczęli klaskać w dłonie i winszować szczęśliwemu koledze. Z pałającemi oczyma i ciemnym rumieńcem na twarzy mulat słuchał pochlebnych słów dyrektora i kolegów, lecz myśl jego odleciała w tej chwili gdzie indziej.
Nie mógłby właściwie określić ani opisać ściśle dokąd.
Musiało to być ciemne i wilgotne, przesiąkłe zapachem morza i smoły wnętrze jakiegoś statku. Leżały tam duże paczki, starannie owinięte w gruby papier, a zawierające zeszyty „Rondy“. Widział te paczki, płynące po południowem morzu, wynoszone na długie molo, okryte zielonemi naciekami wodorostów i skorupą muszli. Następnie — oczami duszy ujrzał pocztę, — mały, brudny, pachnący lakiem i farbą drukarską budynek. Tu duże paczki rozpadały się na kilka drobniejszych. Listonosz, murzyn o jednem oku, przynosi dwie z nich do pałacu i oddaje staremu czauszowi... Boże! „Ronda“, gdzie na okładce bije czerwienią liter napis: — „Świt czy zmierzch?“ — powieść Enriko Kastellara! dostaje się w ręce czarnowłosej dziewczyny o oczach szafirowych! Drżącemi paluszkami rozcina tchnące świeżą farbą stronice, wpija pałające, pełne migotliwych ogni oczy w długie kolumny zdań, pogrąża się w czytaniu; błogi uśmiech błąka się po jej wzruszonej twarzyczce i przechodzi w ciche łkanie... Wzdycha, poruszona cała, raz jeszcze odczytuje historję jego duszy; rozumie, że ona sama — Liza Floridablanca panuje niepodzielnie w tej duszy, którą to Atocha nazwał „harfą stostrunną“!
— Ach, Madonna, dlaczego niema końca i muszę czekać jeszcze cały miesiąc! — szepce i zamyśla się głęboko... o nim, biednym mulacie z kolonji, sławnym pisarzu, człowieku, znanym w całej Hiszpanji i wszędzie, gdzie rozbrzmiewa mowa Cervantesa.
Myśli Enriko odleciały daleko. Patrząc nieprzytomnym wzrokiem, potrząsnął ręce dyrektora, starego don Rozesa i kolegów. Czuł się bardzo szczęśliwym i chciał wyrazić uczucia swoje tym przyjaźnie uśmiechniętym ludziom, gdy raptem uczuł jakiś skurcz w sercu, a zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie — tam i zpowrotem, zaczaił się pod sercem, ciążąc mu i ziębiąc niby kawał lodu.
Nie odezwał się ani słowem Enriko Kastellar. Pochylił tylko głowę i milczał. Przyjęto to za oznakę wzruszenia i dano mu spokój.
W domu znalazł całą paczkę numerów „Rondy“, przysłanych z redakcji miesięcznika, i list w zielonej kopercie. Poznał pismo donny Inezy de Mena.
Donosiła mu, że sprawy osobiste zmuszają ją do opuszczenia Madrytu na tydzień, doradzała, aby się zabrał z całym porywem do nowej powieści i pamiętał o niej — swej wiernej przyjaciółce.
Enriko uczuł smutek i nie mógł znaleźć sobie miejsca.
Wreszcie wyszedł na miasto, zajrzał do Retiro, przeszedł się jego alejami i, powracając, wlókł się przez Prado. Jak zawsze, widział zachwycone i podniecone oczy kobiet, ścigających go wzrokiem, słyszał wykrzykniki zdumienia nad swoją pięknością, zgrabną postacią i płomiennością oczu.
Koło fontanny Cybeli jakiś pan, na widok mulata, zwrócił się do swej towarzyszki i zawołał:
— Patrz! Idzie Enriko Kastellar, autor nowej powieści, którą bardzo chwalą...
Młodzieniec uśmiechnął się nieznacznie. Uczuł zadowolenie, widząc, że staje się osobistością, popularną w stolicy.
— A więc, — pomyślał — idę dotychczas właściwą drogą. Nie mogę się teraz zatrzymać ani na chwilę. Muszę dążyć ciągle naprzód!
Porwała go nieprzeparta chęć pracy. Skinął na dorożkę i kazał się wieźć do domu.
Usiadł przy biurku i zaczął pisać. Była to sobota, mógł więc pracować przez cały wieczór i noc.
Pozbawiony towarzystwa Inezy i wyrwany z nieznanego mu przedtem szału wzburzonych zmysłów, mulat długo walczył z ogarniającym go smutkiem i niejasnem, dokuczliwem, odganiającem myśl pragnieniem pieszczot i zapomnienia. Zmagał się ze sobą przez cały wieczór. Zaczynał pisać, lecz rozleniwiona i znużona dusza jałową była i pozbawioną polotu. Zwracał oczy na krucyfiks, wiszący nad łóżkiem, bojąc się wyszeptać słowa modlitwy ustami, na których jakgdyby płonęły jeszcze niestarte pocałunki kochanki. W pewnej chwili przypomniał sobie o swym dobrym genjuszu — don Miguelu Cervantesie i, zamykając oczy, w skupieniu błagał go o pomoc.
— Uczyń to, Alonso el Bueno, nie dla mnie — niegodnego, lecz dla niej — małej, dobrej Lizy, która płakała nad cierpieniem twej duszy nieukojonej! Dopomóż mi, wielki, promienny mistrzu, jeżeli to, co zamierzam uczynić, potrzebne jest i dobre!
Tak szepcąc, zabrał się do roboty. Czuł jakieś rzeźkie powiewy, niby prądy wartkie napływające mu do duszy. Z radością witał zbawienne dla niego ukojenie i sunące przed jego oczami nowe obrazy, tłumy ludzi nieznanych i korowody wydarzeń.
Przez noc napisał trzy nowe rozdziały „Wolności królewskiej“ powieści o Joze Faruba, potomku królewskiego rodu, marzącym o wolności.
Enriko Kastellar, mimo, że był młody, często kontrolował siebie.
Wkrótce spostrzegł, że mniej już tęskni za Inezą. Czuł się teraz znużonym upojnemi nocami, spędzonemi w nieprzytomnem podnieceniu, w wirze pocałunków i pieszczot, któremi Ineza de Mena doprowadzała go do ekstazy i szaleństwa.
Było w tem coś orgjastycznego, coś z kultu Izydy, coś też z chorobliwych objawów mózgu, zatrutego podsycaną ciągle lubieżnością. Niewyczerpane zasoby temperamentu i zmysłowości, zaczerpniętej z krwi matki, zapożyczonej od wybujałej pod słońcem natury, kipiącej siłą rozrodczą, sprawiały, że mulat nie potrzebował sztucznych podniet, ani ekstazy pijanych menad, co w chwilach opamiętania przerażało go w Inezie. Teraz wszystko to opuściło go i już na trzeci dzień rzadko przypominał ją sobie, porwany losem swego bohatera powieściowego.
Gdy chwilami wstawała przed nim Ineza — fosforyzująca, cała złocista, z włosami rozwiązanemi, jak u pijanej bachantki, przeciągał się leniwie i szeptał z uśmiechem pobłażliwym:
— Szalona... Szalona!...
Znużenie minęło; zmysły w ciągu kilku dni doszły do równowagi. Spały w nim, zaspokojone na długo i nie mające podniety. Być może, że cała ich potęga i burzliwość wylały się teraz w poryw twórczy, w wybujałą fantazję, w pełne ruchu przeżycia bohaterów powieści. To też zrzadka tylko przypominał sobie Inezę, a gdy przymykał oczy, usiłując uświadomić sobie uczucia, żywione dla niej, z łagodną wyrozumiałością i wzruszeniem, przechodzącem w wdzięczność, powtarzał:
— Szalona... Szalona Ineza!
Artystka odezwała się wkrótce. Przysłała mu wiązankę kwiatów i kartkę, krótką i, jak się mulatowi wydało, zawierającą niecierpliwy, namiętny rozkaz:
— Przyjdź dziś po teatrze!
Ucieszył się na myśl, że za kilka godzin ujrzy kochankę, posłyszy jej głos, zobaczy w oczach błyski radosne. Uprzytomnił sobie znowu, że dominującem uczuciem stała się szczera i głęboka przyjaźń jego dla tej pięknej kobiety.
Ineza czekała na niego i spotkała przed domem.
Otoczył ją ramionami z rozczuleniem i radością, lecz spuścizna afrykańskiej krwi odezwała się natychmiast, pomimo jego woli i świadomości. Zgniótł Inezę w uścisku brutalnym niemal, szukał ust jej, szepcąc:
— Skarbie mój! Najcudowniejszy Skarbie! Bogini!
Musnęła oczy jego krótkim pocałunkiem i wyślizgnęła mu się ruchem szybkim i stanowczym.
Patrzał na nią, nic nie rozumiejąc.
— Mój Boże! — zdziwił się. — Cóż to znaczy?
Uśmiechnęła się smutnie i rzekła:
— Opowiedz mi, nino, jak spędziłeś ten tydzień...
Trochę zmieszany i rozżalony na nią spełnił jej żądanie, ponuro patrząc w ziemię.
Pogłaskała go po czole i szepnęła:
— Mądry, bardzo mądry chłopak! Nie obawiam się teraz o ciebie. Wytrwasz!
Przyglądał się jej coraz uważniej i ogarnęło go zdumienie.
Ineza wydała mu się stokroć piękniejsza. Ten sam złoty obłok dokoła twarzy — białej i wyrazistej, te same usta płonące, te same oczy, porywające zmiennością błysków. Zauważył w niej jednak coś zupełnie nowego, czego nie potrafiłby określić. Zmiana nieuchwytna, a wyraźnie odczuta przez Enriko, zmusiła go do czujności i panowania nad sobą.
Rozumiał, że gdyby popuścił teraz wodze niecierpliwości i zbytniej porywczości w swych żądaniach, Ineza, która ceniła w nim zwykle te cechy dzikiej zmysłowości, mogłaby się stać zdolną do czynu nieobliczalnego. Jakiego czynu i w jakim momencie — tego nie wiedział.
Jednak wyczuwał coś nakształt gromadzącej się wokół burzy, a rozpętać jej nie chciał i nie śmiał.
W milczeniu patrzał na śpiewaczkę.
Ineza powoli podniosła oczy na mulata i spytała surowym głosem:
— Dlaczego mnie oszukałeś?
Drgnął, jakgdyby spadł na niego policzek.
— Ja? Oszukałem ciebie? Nigdy! — potrząsnął głową. — Co mówisz?
Wstała i przeszła się po pokoju, szarpiąc chusteczkę.
— Oszukałeś mnie... — szepnęła. — Nie powiedziałeś mi nic, że kochasz tę senoritę...
— Jaką senoritę? — zdziwił się mulat, nie rozumiejąc jeszcze znaczenia wyrzutu Inezy.
— Przez cały ten tydzień myślałam o tobie, Enriko, myślałam ciągle i — zrozumiałam! „Świt czy zmierzch“ — to nie fantazja pisarska — tylko dzieje twojej własnej miłości... Jedynie głęboko kochający człowiek mógł opisać i zrozumieć najdrobniejsze odcienie smutku, miłości i oddania. A tyś mię w to nie wtajemniczył, amigo!
Twarz mulata okryła się rumieńcem, a serce biło mu w piersi ze zdwojoną siłą.
— Kochasz ją? — spytała, podchodząc do niego.
— Kocham... — odparł z cichem westchnieniem.
Usiadła i zasłoniła twarz rękami.
Enriko, nie rozumiejąc nastroju artystki, popełnił straszny błąd. Pochylając się ku niej, rzekł, jakgdyby się usprawiedliwiając:
— Tak! Kocham senoritę Lizę Floridablanca, córkę generała z kolonji. I ona wyznała, że kocha mnie... Ale, cudna moja, to jest zupełnie inna miłość... o, zupełnie! W sercu swojem noszę wspomnienie o Lizie, jak o dalekiem bóstwie, o świetlanej zjawie, jaśniejszej i promienniejszej od słońca! Ona pierwsza, ona dziecko jeszcze, z czarnemi warkoczami, związanemi żółtą kokardą, wskazała mi drogę do zwycięstwa. Wtedy, gdy ty, Inezo...
Przerwała mu i syknęła:
— Ja? Byłam dla ciebie jedną z tych wielu...
— Inezo! Na Madonnę, co mówisz?! Byłaś mi najdroższą przyjaciółką...
Umilkł i patrzał na nią wylękłym wzrokiem. Wpiła w niego przenikliwe i jarzące się oczy. Długo nie odzywała się, a gdy zaczęła mówić, głos jej drżał. Hamowała się jednak i usiłowała nadać słowom swoim odcień serdeczności.
— Najdroższy mój! Wiedz, że nie znajdziesz na świecie kobiety, która, oddając ci się po raz drugi nie marzy w duchu o głębszem dla siebie uczuciu... Jest to przekleństwo, ciążące na nas... Ale nie o tem chciałam mówić z tobą!... Nie to jest przyczyną, dlaczego musimy, zrozum, musimy się rozstać, amigo, rozstać na zawsze!
— Inezo! — żachnął się Enriko, zrywając się z krzesła. — To niemożliwe!
— Tak być musi! — rzekła z naciskiem. — Zrozum, że gdybyś pokochał mnie, co byłoby nieszczęściem dla ciebie, a kłopotem dla mnie, — miłość twoja do senonty Lizy rozpłynęłaby się, jak kawałek srebra wrzuconego do roztopionej stali... Silniejsze druzgocze lub pochłania słabsze. Takie, podobno, prawo ustaliła natura... Tymczasem — ty mnie nie kochasz... Powiedziałeś mi o tem wręcz, z całą szczerością...
— Ucieszyłaś się z tego!... — mruknął mulat.
— Ucieszyłam się, myśląc o tobie wyłącznie! — odpowiedziała smutnym głosem. — Potem, pozostawszy sam, mogłeś pracować spokojnie i dużo. To znaczy, że nie myślałeś o mnie, nie tęskniłeś... Dziś znowu pozostawiłeś mnie poza nawiasem serca i duszy, dałeś mi miejsce wyłącznie w orbicie zmysłowych przeżyć... Jednak one cię pochłaniały, zatruwały ci duszę — spostrzegłam to!... Nie kochając mnie, a zarazem oddając się wraz ze mną szałowi, utraciłbyś miłość dla tego dziewczątka o czarnych warkoczach i żółtej kokardzie, dla tego dziecka, które uczyniło z ciebie wielkiego niemal człowieka... Z rozpaczą szukałbyś potem resztek i odłamków młodzieńczego uczucia, a nie znalazłszy nic, prócz szmatek bez barwy i rysunku, jak te, które wykopują grabarze ze starych mogił, złorzeczyłbyś mi, a może przeklinał nawet...
Mówiąc, zwolna dochodziła do równowagi. Twarz jej stawała się spokojniejsza; łagodny, trochę smutny uśmiech nie znikał z ust.
— Nie chciałabym doczekać się tego, Enriko! O, nie! Nic przyszedłbyś wtedy na Cruciero i nie przyniósłbyś mi kwiatów...
Roześmiała się cicho i rzewnie. Usiadła obok Enriko i otoczyła go ramieniem.
— Mały, biedny nino! — mówiła. — Czeka na ciebie długa i jeszcze bardzo mozolna droga, o, stokroć cięższa, niż dla każdego przeciętnego Hiszpana, który wogóle do niczego nie dąży! Pamiętaj, że masz piękną, lecz zbyt smagłą twarz i oczy, z których urąga białym ludziom rozszalałe słońce czarnego lądu. Jesteś szczęśliwcem, jedynym na miljony, boś znalazł swój ideał, boś w imię jego wzleciał wysoko! Czyżbyś chciał porzucić tę moc swoją i ten pęd naprzód? Czyżbym śmiała doradzać ci to i dla własnych zachcianek popychać cię do zguby? O, nie, nino mio, jestem twoją przyjaciółką na całe życie i trochę... troszeczkę zakochaną w pięknym, utalentowanym Enriko Kastellar, muszę więc ratować go... uczynić tak, aby świt nigdy nie przeszedł w ponury, zimny, tchnący rozpaczą zmierzch beznadziejności... Musimy się rozstać, Enriko... Musimy, nino, póki czas!
Mulat siedział z głową opuszczoną. Czuł ból serdeczny, wstyd, wyrzuty sumienia i ostrą potrzebę wdzięczności, żądającej od niego ofiar i łez.
Zapłakał istotnie, zaciskając sobie gardło, aby nie wyrwały mu się głośne jęki i szloch. Kto wie? Instynktownie zrozumiał, być może, że Ineza przestała być jego kochanką, że w sercu jej, niezgłębionem sercu kobiecem tli się ciepłe, żądne poświęcenia uczucie matki.
Ineza głaskała go po włosach i szeptała:
— Cicho... cicho... Nie mów nic... ani słówka!.. Słuchaj! Wiem, do czego dążysz i przewiduję, jak na tem zaważy twoja miłość... Stanie się ona sztandarem, hasłem zwycięstwa. Nic tak nie dodaje potrzebnych sił, jak miłość!... Chroń ją, jak najdroższy skarb, w imię jej walcz i zdobywaj szczyt po szczycie, a gdy zdobędziesz najwyższy — poczujesz się równy najdumniejszym i najpotężniejszym... Adios!
Długo całowała oczy jego, ściskała głowę, jak matka, ocierała mu łzy, a on tulił się do niej, niby dziecko skrzywdzone, słabe, jak prawdziwy „muchacho pobre“[1], zbłąkany na rozstajach i opuszczony.
Tak siedzieli, przytuleni do siebie i pełni przyjaznych, ciepłych uczuć, rzewnych, jak te złote i koralowe liście, co z lekkim szmerem spadały z drzew, spalonych płomiennem tchnieniem słońca.
Mulat podniósł na Inezę smutne oczy, jeszcze łez pełne i oddania.
Wstali i, kierowani nieznaną, obcą wolą, szli, trzymając się za ręce, ku drzwiom, przebyli werandę i mały ogródek przed domem.
Z cichym łoskotem zamknęła się żelazna furtka, a wtedy namiętny, trwożny i błagalny szept Inezy przeszył ciszę nocną:
— Idź, idź prędko, a nie oglądaj się, nie oglądaj, nino caro!
Enriko posłyszał lekki zgrzyt żwiru na ścieżce, po chwili dobiegł go ledwie uchwytny odgłos stłumionego szlochu...
Z bocznej uliczki wywinął się jakiś podpity drab i wrzasnął:
Diabolo maldito!
Enriko biegł ku miastu.





  1. Biedny chłopak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.