Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Tajemnica płonącego samolotu
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Wydanie drugie
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.

Trzy miesiące spędził kapitan w ciężkiej pracy, o której prawie nikt nie wiedział. Posłyszano o niej dopiero z dzienników, które pewnego popołudnia rozkrzyczały po całej Hiszpanji, że samolot wojskowy „Dornier“, pilotowany przez kapitana sztabu generalnego Kastellera, zakończywszy nader pomyślnie lot okrężny, przeleciał nad morzem Śródziemnem i rozpoczął raid afrykański.
Narazie, jak to zwykle bywa, dzienniki i publiczność interesowały się losem odważnego lotnika, lecz wkrótce wzmianki o nim ustały, a w kilka dni później czytelnicy zapomnieli, że jakiś tam oficer zdobywa wielkie przestrzenie, szybując nad czarnym lądem.
Coprawda — nad Europą mknęły już wówczas pierwsze pomruki burzy wojennej, gotowej lada chwila rozpętać się z całą siłą. Któżby tam myślał o samotnym, odważnym szaleńcu?!
Tymczasem Enriko Kastellar, przebywając duże etapy, zbliżał się do kolonji, gdzie się urodził i rozpoczął życie świadome, przynoszące mu w darze niebywałe powodzenie, ale żądające za nie ciężkich mąk.
Pewnego dnia, tuż przed zachodem słońca, w stolicy kolonji powstała wrzawa.
Żołnierze załogi, uizędnicy, murzyni, murzynki, sam gubernator i jego adjutanci zadzierali głowy i przyglądali się ogromnemu ptakowi, krążącemu nad morzem i miastem. Ostatnie szkarłatne promienie zachodzącego słońca zaróżowiły szeroko rozpostarte skrzydła i długi korpus statku powietrznego. Z głuchym warkotem, przechylając się z jednego boku na drugi, szybował, to zniżając się niemal do wierzchołków drzew, to krętą spiralą wśrubowując się wzwyż. Lotnik badał teren, szukając dogodnego miejsca do lądowania. Widocznie znalazł je wreszcie, bo, zrobiwszy szalony wiraż, odleciał w stronę rzeki, pozostawiając za sobą smugę lekkiego dymu.
Z bramy pałacu gubernatorskiego i z placu koszarowego wyruszyły natychmiast trzy samochody na poszukiwanie lotnika.
W dwie godziny później przy aparacie, stojącym na obszernej łące nadbrzeżnej, tkwiły już patrole żołnierskie i policyjne, a pilot siedział w gabinecie gubernatora, meldował mu o przebiegu raidu i z jakiemś rozrzewnieniem oglądał pustą, przewiewną salę o ścianach z surowego marmuru i szerokich oknach z widokiem na morze, które zgasło już i zaczynało przemawiać grzmiącym głosem przypływu.
W źrenicach oficera zapalały się co chwila ogniki zmiennych uczuć, a tak wyraziste, że przyłapał je stary gubernator i zapytał:
— Pan kapitan z takiem zainteresowaniem rozgląda się po moim gabinecie, że widocznie, przypomina coś panu?
Oficer uśmiechnął się łagodnie i odparł:
— O, tak, ekscelencjo! Znam tę salę, bo bywałem tu często i właściwie tu zacząłem żyć...
Generał ze zdumieniem spojrzał na mówiącego.
— Dawne to dzieje! — ciągnął kapitan. — Gubernatorem kolonji był wtedy don Miguel de Floridablanca. Z córką generała — senoritą Lizą, uczęszczaliśmy razem do szkoły „Białych Braci“, gdzie prefektem był ojciec Roberto, a profesorami — ojciec Ambroży, ojciec Bernardino...
— Generał Floridablanca przebywa obecnie w Madrycie — przerwał mu generał. — Słyszałem, że ma dostać placówkę w Ifni. Co do zakonników, to wyjechali oni przed dwoma laty na Antylle, szkoła zaś została oddaną pod kierownictwo świeckie...
— Don Floridablanca spotykałem w stolicy — powiedział kapitan. — Ale, mój Boże, jak się to wszystko zmieniło!
Ze smutkiem pokiwał głową i, westchnąwszy, dodał:
— Nie poznałbym swej ojczyzny!
— To pan się tu urodził? — spytał gubernator.
— Tak, ekscelencjo! Jestem mulatem z tej kolonji — odpowiedział Enriko.
Generał z podziwem przyglądał się oficerowi. Po chwili mruknął.
— Szlify oficera sztabu generalnego?...
— Tak jest! Ukończyłem z odznaczeniem akademję wojskową w Toledo, ekscelencjo! Ale! Przywiozłem ze sobą ważne papiery i instrukcje.
To mówiąc, wyjął z teki plikę dokumentów i położył ją przed zdumionym i zaniepokojonym gubernatorem.
Późnym wieczorem odprowadzono przybyłego lotnika na plac koszarowy, gdzie przygotowano dla niego dwa pokoje w domku, stojącym nauboczu, przy wysokiem ogrodzeniu z drutu kolczastego. Tuż za nim szumiała dżungla, znacznie już przetrzebiona, lecz walcząca zawzięcie z człowiekiem. Nie dawała się! Pod ciosami siekiery padało coraz więcej drzew, lecz z ich pokaleczonych pni, od korzeni wypierały młode pędy i tworzyły gąszcz niedostępny.
Kapitan nie mógł zasnąć. Wyszedł i usiadł przed domem.
W końcu placu chrzęścił piasek pod nogami wartownika, cykały nietoperze i dzwoniły cykady; przeleciał z szelestem skrzydeł klucz małych, białych czapelek; „gammoro“ odśpiewał już swoją piosenkę; od morskiego brzegu dobiegły jękliwe krzyki mew...
Niebo, zupełnie czarne i jakgdyby miękkie, zaczynało rozjaśniać się nad dżunglą. Wypływał księżyc — ogromny, czerwony, niby krwią nabrzmiały.
W krzakach rozległ się szelest. Enriko jął nadsłuchiwać, lecz nic już nie zdradzało obecności żywej istoty. Widocznie duża, chyża „fuettada“[1] prześmignęła wpobliżu, a może zając, zawieruszony w haszczach, wyszedł na żer.
Enriko przypomniał sobie, że niegdyś siedział również samotny na werandzie szkoły. Było to wtedy, gdy odprowadziła go Liza, mała, wiotka dziewczynka z kruczemi warkoczami i kazała mu przypomnieć sobie dokładnie treść powieści „Carcel de amor“...
Taka sama cisza płynęła wokół; tak samo śpiewał „gammoro“, machały raz po raz skrzydłami czaple, odlatując na nocleg, na dalekie bagnisko Elaro; woddali pojękiwały strwożone mewy... W naturze nic się nie zmieniło, tylko on stał się innym, o! — zupełnie innym, a jakim — tego sam nie potrafiłby określić słowami.
Kapitan uśmiechnął się gorzko i wstał.
— Pst... pst... — usłyszał nagle cichy syk.
Podszedł do drucianej zagrody i wpatrzył się w mrok. Mignęła mu myśl, że ktoś, ukryty za ścianą gęstych „dumów“ i mangowców, może skoczyć ku niemu i dźgnąć nożem.
— Głupstwo! — pomyślał i niedbale machnął ręką.
Nadsłuchiwał długo. Posłyszał wreszcie ostry, przejmujący szept. Szedł zdołu.
Oficer spojrzał na ziemię i zrozumiał, że jakiś człowiek podczołgał się do ogrodzenia i, wytknąwszy głowę z pogmatwanej sieci krzaków i traw, coś szepce do niego.
— To — ja, Joze Faruba — doszedł go stłumiony głos. — Przyjdź jutro nad Elaro, gdzie stała chatka Beliry... Przyjdź! Przyjdź!
Enriko wyczuł błaganie i rozkaz w szepcie murzyna, więc odparł:
— Przyjdę wnet po południu...
Głowa, poruszająca się tuż przy ziemi, zniknęła w zaroślach.
Kapitan zatarł ręce i podniósł głowę.
Woddali ujrzał biały gmach pałacowy, oświetlony latarniami elektrycznemi. Ciężki, jakgdyby groźny głaz, twierdza władzy hiszpańskiej nad miljonem czarnych, jak noc, Bantu, Malinké, Luru.... których byle sierżant mógł nazwać małpami i obejść się z nimi, jak z dzikiem zwierzęciem, ulegającem jedynie przemocy i ciosom kija...
— Basta! — szepnął z cichym śmiechem. — Teraz — basta!
Wszedł do domu i, zgasiwszy światło, rzucił się na posłanie. Usnął, jak kamień, i dopiero o świcie przyśnił mu się dziobaty franciszkanin, brat Pablo, którego poszarpał na strzępy swoją torpedą podczas rewolucyjnego „paseo“ w Madrycie.
Obudził go własny głos. Szeptał, powtarzając raz po raz:
— Drażniący mnich!... Drażniący mnich!... Drażniący mnich!
Zlał się wodą pod prysznicem i zaczął się szybko ubierać.
Wkrótce był przy swoim płatowcu i uważnie go obejrzał. Mimo, że aparat odbył długą i uciążliwą drogę, Enriko znalazł go w zupełnym porządku. Tłum murzynów otaczał łąkę, na której wylądował. Żołnierze i policja nie dopuszczali nikogo, potrącając zbyt ciekawych kolbami lub tłukąc kijami.
— Muszę teraz czekać na najbliższy statek, który dostarczy mi paliwa i smarów, wysłanych z Hiszpanji — rzekł kapitan z uśmiechem do żołnierzy z warty.
— Pan kapitan poleci jeszcze? — spytał sierżant.
— Polecę! — zawołał z nagłą wesołością mulat. — Będzie to najlepszy mój lot, chłopcy!
— O, Madonna! Pan kapitan taki odważny! — odpowiedział sierżant, ze zdumieniem patrząc na oficera.
Skończywszy z oglądaniem aparatu, Enriko Kastellar zapalił fajkę i wyszedł na brzeg Elaro.
Przyjrzawszy się mętnemu prądowi napół wyschłej rzeczki, ruszył wzdłuż wąskiego pasma piasku, coraz bardziej przysypującego łożysko.
Łąka się skończyła. Niewysoka dżungla, opleciona lianami i bluszczem, zbiegała ku brzegowi. Jedyna ścieżka wiła się pośród zarośli krzaków i wysokich, spalonych słońcem chwastów. Mulat znał tę ścieżkę. Pamiętał dobrze, jak biegł nią na wschód, aby koło starego baobabu, po kamieniach przebrnąć na drugą stronę rzeki i iść przez dżunglę do szałasu czarownika.
Ścieżka skręciła na prawo. Enriko, obchodząc łąkę i ogrody żołnierskie, zbliżał się do dzielnicy wojskowej. Ujrzał niebawem małą polankę wśród niedawno wypalonych zarośli „dumm“ u. Żołnierze, pracujący na polu, znosili tu odpadki i wyrywane z grząd zielska. Tu niegdyś stała trzcinowa chatka Beliry, gdzie pewnej zgiełkliwej nocy, podczas szalejącej podzwrotnikowej burzy, urodził się on, kapitan hiszpańskiego sztabu generalnego, słynny pilot, świetnie zapowiadający się pisarz — Enriko, syn murzynki i don Kastellara hrabiego de l’Alkudia...
— Cha-cha-cha! — roześmiał się szyderczo i, obejrzawszy się po pustkowiu, okrytem kupami gnijących liści kapusty, kukurydzy i suchych badyli, zanieczyszczonem śmieciami, odpadkami ludzkiemi i zardzewiałemi blaszankami od nafty, pomyślał, że jest to wierny obraz jego życia.
Z gąszczu rozległ się cichy, drwiący głos:
Caballero, jak widzę, jest w dobrym humorze!
Enriko odpowiedział ze śmiechem:
— W wybornym! Podobno człowiek, powracający do rodzimego kąta, staje się, jakgdyby dzieckiem. Ale wyłaź już z tych krzaków, Joze Faruba! Cha-cha! Nie jesteś ani żółwiem, ani też jaszczurką, co się gnieżdżą w takich haszczach!
Murzyn — ogromny, półnagi, o twarzy bezczelnie roześmianej, przedarł się przez powikłaną sieć zarośli i stanął przed kapitanem. Miał oczy zmrużone, nieufne, a szydercze zarazem.
— Melduję się panu kapitanowi — mruknął, po błazeńsku wykrzywiając szeroką, lśniącą twarz. — Dezerter jego królewskiej mości, potomek królów Ghana, — Joze Faruba, dawny kapral 8-go pułku strzelców imienia infanta Ferdynanda-Marji-Salvatora Kastylskiego...
— Ach... potomek królów! — zawołał mulat. — Ależ, kochany drabie, posiadasz tytułów coniemiara, a jeden od drugiego szumniejszy. No — dobrze! Pocóżeś to wołał mnie, Joze? Muszę cię uprzedzić jednak, aby później nie było nieporozumień pomiędzy nami, że w kieszeni mam nabity browning dużego kalibru...
Murzyn wyszczerzył kły i ukłonił się nisko. Po chwili, zuchwale patrząc na kapitana, powiedział:
— Tak to się chodzi na schadzkę ze szkolnym kolegą, caballero? Prawdopodobnie — masz niezupełnie czyste sumienie... No, ale to — twoja sprawa... tymczasem.
— Gadaj, co masz na myśli! — rzucił Kastellar, marszcząc brwi.
Murzyn odchrząknął i szepnął:
— Pamiętaj, że jeżeli zdradzisz...
— Nie groź mi, błaźnie! — przerwał mu Enriko i zacisnął pięści. — Skoro jestem tu, zamiast kazać odnaleźć cię i rozstrzelać, znaczy, że chcę mówić z tobą.
— Prawda! — rzekł Murzyn. — Nie pomyślałem o tem. Przepraszam, kapitanie!
Usiadł w kucki na ziemi i jakimś gorącym wzrokiem wpatrywał się w twarz kapitana. Zbierał, widać, myśli i szukał odpowiednich dla nich wyrazów. Długo jeszcze poruszał grubemi wargami i marszczył twardą, lśniącą skórę na czole. Wkońcu machnął ręką i wypalił:
— Biali lada dzień rozpoczną wojnę w Europie. Biała skóra będzie krwawić mocno. Chcemy, aby jak najwięcej wylała posoki! Zamyślamy powstanie... powstanie w całej kolonji — od morskiego wybrzeża aż do gór Meharty!
— Powstanie! — wyrwał się mulatowi radosny okrzyk.
Pohamował się jednak natychmiast i spytał:
— Wspomniałeś o wojnie... Skąd masz tę wiadomość?
— Wiem napewno! Wieści są prawdziwe, kapitanie!
— Słucham... Mów dalej!
— Powstanie wybuchnie — ciągnął Joze — czekamy tylko aż biali zaczną się mordować... Do stu czartów — broni mamy mało!... Po skrytkach nagromadziliśmy sporo zatrutych strzał, lecz cóż niemi zrobimy przeciw karabinom i kulomiotom?!
Westchnął i, z bojaźliwą podejrzliwością zerknąwszy na mulata, dodał:
— Trudno nam będzie bić się z Hiszpanami, bo... nie mamy doświadczonego dowódcy... oficera...
Enriko spojrzał na murzyna i parsknął śmiechem.
— Tak? — spytał. — A więc tem się objaśnia wczorajsze tajemnicze „pst“?
Joze spuścił oczy i wtulił głowę w ramiona.
— No, niby tak... — mruknął.
Enriko gwizdnął przeciągle.
— Cóż ty sobie myślisz, drabie, że ja — kapitan Kastellar na pierwsze skinienie twoje zdradzę Hiszpanję i stanę na czele...
— Dzikich małp, wstrętnych mono?... — jak echo dorzucił Joze, zpodełba obserwując kapitana.
Umilkli, zmagając się ze sobą wzrokiem.
Pierwszy odezwał się murzyn:
— Musimy dowieść Hiszpanom i innym białym, że nie chcemy być niewolnikami, że pragniemy, jak wszyscy ludzie — wolności...
— Jesteście dzicy, ciemni, nie zdołacie rządzić się sami! — przerwał oficer.
— To przyjdzie z czasem! Ten i ów z nas widział już, co i jak się dzieje w innych krajach — odpowiedział murzyn.
— Hiszpanie rozpędzą waszych golców na cztery wiatry, a hersztów powieszą lub rozstrzelają — zaśmiał się mulat.
— Taki też musi być koniec! Wiemy o tem! — kiwnął głową Joze. — Ale pomyśl, czy po powstaniu Hiszpanie nie będą się liczyli z nami? Musimy wypuścić z nich krwi coniemiara, a wtedy caballeros nie będą uważali nas za głupie, zawsze potulne małpy. Zjawi się obawa i szacunek... Inni ludzie — młodsi, śmielsi pogłębią w białych tę obawę i szacunek dla „małp“, które myślą, czują i cierpią, jak andaluzyjscy hidalgowie lub sam infant!...
Enriko ze zdumieniem słuchał murzyna. Radość odbiła się na jego twarzy. Podszedł do Jozego i klepnął go po ramieniu.
— Masz porządek w głowie, przyjacielu! To rozumiem! Chcesz wbić w łby hiszpańskie poszanowanie do murzynów, tak, jak to przed wiekami udało się Arabom? Świetnie! To rozumiem!
Murzyn wyszczerzył kły i błysnął oczami.
— Pójdziesz z nami? Staniesz na czele powstania? — spytał gorącym szeptem.
Kapitan wzruszył ramionami i odparł obojętnie:
— Ja? Nie mam żadnego powodu nadstawiać dla was własnej skóry. Nie jestem murzynem i nikt nie waży się nazwać mnie mono!
— He-he-he! — zaśmiał się radośnie Joze. — Pójdziesz z nami, Enriko!
To mówiąc, wydał cichy okrzyk. W krzakach coś się poruszyło gwałtownie i z trzaskiem roztrącanych badyli szło przez zarośla.
Na polankę wychynęła z gąszczu stara, wynędzniała, półnaga murzynka. Miała powichrzone włosy, pełne piór i suchych traw.
Kapitan z przerażeniem wpatrywał się w staruchę.
Murzyn trząsł się cały i zanosił od śmiechu.
— Rodzicielka szlachetnego don Kastellara, cha-cha-cha! — mówił, dusząc się i kaszląc. — Donna Belira!...
— Nędzniku! — krzyknął oficer i sięgnął po rewolwer.
Murzyn spoważniał nagle i jął rzucać słowo po słowie:
— Poczekaj chwileczkę, aż zaczniesz strzelać... nie do mnie! Patrz! Patrz dobrze! To — twoja matka — Belira, z chatki, która tu stała. Hiszpan, gdy była piękna i młoda, uczynił z niej sobie kochankę. W nędzy poniewierała się matka kapitana sztabu generalnego i... chrześcijanina! Gdy pewnego razu głodna i chora zbuntowała się, generał Floridablanca kazał ją obić kijami. Patrz!
Enriko Kastellar przerażonym wzrokiem wpijał się w chude plecy starej Murzynki. Okryty głębokiemi bliznami, poszarpany, zniekształcony grzbiet zgarbiony był, sztywny i wynędzniały.
— Patrz, co uczynili z twoją matką przedstawiciele twego króla, niewolniku spodlony! — zasyczał Joze, pochylając się do ucha kapitana, który drżał cały i oczy zasłaniał rękami.
Po chwili murzyn skinął ręką w stronę staruchy i mrugnął do niej.
Straszne, wstrętne widmo wślizgnęło się w haszcze i zniknęło, jak mara. Faruba znowu usiadł na ziemi i milczał.
Kapitan z trudem powracał do przytomności.
— Belira... matka... don Miguel Floridablanca... te blizny... straszne... okrutne.... Nędznicy! Oprawcy! Zemsty!
Gdy odjął ręce od twarzy, bladość okrywała ją, w oczach jego migotały ognie nienawiści, szczęki zaciskały się z rozpaczliwą mocą. Rzucił nieprzytomne spojrzenie na murzyna i rzekł głośno:
— Idę z wami! Czekajcie mego sygnału...
— Niech będzie błogosławiony ten dzień — szepnął murzyn — dzień miłosierdzia dla uciemiężonych!
Przyczołgał się do stóp kapitana i objął go za kolana — cichy, pokorny, porwany wdzięcznością.
— Gdy będziesz mi potrzebny, Joze, pozostawię tu czerwoną szmatkę na krzakach, — rzekł mulat, łagodnym ruchem odsuwając od siebie wzruszonego murzyna. — Wiesz, gdzie masz mnie szukać...
— Przybiegnę, jak pies, na pierwszy zew twój, panie, jak pies — wierny dla ciebie, a wściekły i kąśliwy dla wrogów! — odpowiedział Joze Faruba, nie podnosząc się z ziemi.
Kapitan Enriko Kastellar skinął ręką w jego stronę i wyszedł na ścieżkę, zbiegającą ku Elaro. Dżungla odprowadzała go cichym poszumem drzew.
Szybujący wysoko, pod blademi obłokami sęp kwilił drapieżnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.
  1. Jaszczurka — agama.