Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica płonącego samolotu |
Wydawca | Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska« |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dość skromnem mieszkaniu madryckiem don Miguela de Floridablanca podejmowano gości. Przyjęcia urządzano tu każdej niedzieli. Generał, odwołany z kolonji, dostał przydział do centrali ministerjum i oddawna oczekiwał nowej nominacji. Z przerażeniem myślał, że będzie zmuszony zabrać ze sobą córkę na ciężkie życie w kolonjach lub też pozostawić ją w Madrycie na opiece starej ciotki — wdowy. Myśl o tem, że Liza będzie musiała pędzić bezmyślny żywot gdzieś pod równikiem, gorzknieć i starzeć się, napawała go przerażeniem. Ale i życie w Madrycie w skromnych warunkach materjalnych równałoby się także skazaniu córki na staropanieństwo.
Don Miguel używał więc wszelkich wybiegów, odnawiając dawne stosunki towarzyskie, aby móc wywozić panienkę w świat i ułatwić jej spotkanie odpowiedniego kandydata na męża. W tymże celu urządzał stroskany ojciec swe przyjęcia, na których przewijało się mnóstwo młodszych i starszych „kandydatów“ — bardzo arystokratycznych, lecz ubogich, lub bogatych, ale zato należących do „chamachos“ — nuworyszów, niewiadomego pochodzenia i jeszcze bardziej tajemniczej przeszłości.
Senorita Liza zachowywała się wobec projektowanych przez ojca konkurentów z niezwykłą godnością i spokojem w najlepszym gatunku. Ciotka Romana, posługująca się nazwiskiem z ośmiu aż wyrazów złożonem, nie licząc „de“ i „el“, żywa skarbnica tradycyj sławnego niegdyś i magnackiego rodu Floridablanca, nie miała jej nic do zarzucenia.
— Przyznam się, że Liza wzbudza we mnie podziw! — szeptała do generała, przyglądając się panience, która w wyniosłej, ale zarazem ujmującej formie prowadziła rozmowę z młodymi ludźmi.
Pewnej niedzieli zjawił się w saloniku kapitan sztabu generalnego, witany serdecznie i ostentacyjnie przez generała Floridablanca.
Zdumienie odbiło się na twarzach gości. Senory, a szczególnie senority nie mogły oczu oderwać od pięknej, oliwkowej twarzy mulata, a gdy wejrzenie jego płomiennych źrenic spoczęło na którejkolwiek z nich, rumieniły się mimowoli i tamowały oddech.
Mężczyźni również ocenili zewnętrzne walory nowego gościa, lecz spostrzegli też i coś innego, bardziej ich zastanawiającego.
Oto senorita Liza, zwykle niewzruszenie spokojna, w rozmowie z mulatem zdradzała dziwne zdenerwowanie i podniecenie. Ciemno-szafirowe jej oczy zaczynały ciskać błyskawice; czując to sama, przykrywała je długiemi rzęsami i przesadnie wesołym głosem szczebiotała:
— W kolonji żyliśmy niby na „Zielonej wyspie“... Naumor kochałam się wtedy w don Enriko Kastellar, którego to mam zaszczyt przedstawić państwu. Proszę tylko nie posuwać się za daleko w swoich domysłach. Miałam wtedy lat 14 i była to miłość dziecka... Pisałam elegje na cześć senora Kastellara, płakałam wieczorami i śniłam o nim zawsze jako o bohaterze, wśród płomieni, na rudym, jak ogień, rumaku, z mieczem gorejącym w dłoni!
Ten i ów z obecnych panów podczas żartobliwego opowiadania senority śledził kapitana. Nikt jednak nie dojrzał na jego twarzy najlżejszej zmiany. Pozostawała, jak zawsze, niby stężała, o mocno zaciśniętych wargach i nieruchomem wejrzeniu czarnych, rozognionych źrenic.
Słuchając Lizy, uśmiechał się uprzejmie kącikiem warg i mrużył oczy.
— A pan, kapitanie, czy był pan zakochany w Lizie? — spytała jedna z dam, patrząc na niego zalotnie.
Zmrużył oczy jeszcze bardziej i odpowiedział z lekkim ukłonem:
— Ależ naturalnie! Byłem szalenie rozkochany! Zawdzięczając temu uczuciu, napisałem niegdyś powiastkę — naiwną, głupiutką, jak ta miłość... Zatytułowałem ją „Świt czy zmierzch?“ Dziwaczny tytuł — nieprawdaż? Była to jednak powieść tylko, coś nakształt sentymentalnych wierszyków senority Lizy! Inaczej swej miłości wyrazićbym nie śmiał. Nie uważałbym się nawet za upoważnionego do łez i westchnień...
— Dlaczego!? Dlaczego? — ze wszystkich stron pytano kapitana.
— Na Boga! — zawołał ze śmiechem, podnosząc ramiona. — Jestem przecież człowiekiem... w cętki i kratki!
Odpowiedź ta zmieszała całe towarzystwo. Kłopotliwą sytuację gospodarzy naprawił sam Enriko Kastellar, mówiąc żartobliwie:
— Od tego czasu, jak noszę srebrne sznury oficera Akademji, spostrzegłem, że skóra mi zbielała. Wobec tak dziwnego zjawiska niebardzo się zastanawiam teraz nad cętkami i kratkami. Mój przyjaciel i opiekun, generał Kastellar hrabia de l’Alkudia gniewa się na mnie nawet, gdy mu przypomnę o swoim „afrykanizmie“!
Enriko bardzo zręcznie nawiązał ogólną rozmowę, sypał dowcipami i błyskotliwemi aforyzmami. Był zupełnie spokojny, pewny siebie i swobodny, a nikt nie spostrzegł drapieżnych i złośliwych błysków, migocących chwilami w zamglonych źrenicach kapitana. Przysiadł się do młodej damy, o smutnej, niemal tragicznej twarzy, i zaczął z nią wesołą rozmowę.
Goście jednak nie mogli się nadziwić, że generał Floridablanca zaprosił do domu mulata.
— Prawda, że jest on bękartem hrabiego de l’Alkudia i dyplomowanym oficerem, — szeptali do siebie, — lecz, na Madonnę, — mulat pozostaje mulatem!...
— Generał ma demokratyczne poglądy — wtrącił jakiś sepleniący młodzieniec. — Z pewnością, kiwnął na tego ciemnoskórego, aby przychodził i przypominał mu życie w kolonjach, gdzie don Miguel czuł się wielkim i potężnym! Te wspomnienia o minionej wielkości stają się u administratorów kolonjalnych manjactwem, nieuleczalną chorobą.
— A może... — zaczęła serdeczna przyjaciółka arystokratycznej donny Romany, lecz nie dokończyła, bo to, co chciała wypowiedzieć, nawet starej plotkarce wydawałoby się potwornem i zgoła nieprawdopodobnem.
— Kapitan zasmucił mnie dziś bardzo... — rzekła półgłosem Liza, przechodząc obok Enriko, gdy goście tłoczyli się przy stole, zastawionym zimnemi przekąskami i winem.
Enriko spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem.
— Gniewam się na pana! — powiedziała jeszcze ciszej. — Niegdyś mały Enriko mówił o tych samych rzeczach inaczej...
— Senorita określiła dobrze: niegdyś!... Tak, niegdyś moja urocza przyjaciółka Liza obdarzała mnie tylko elegjami i tajemnemi łzami — odciął się natychmiast, patrząc na nią szyderczo.
Nalewając mu wina do szklanki, rzekła z naciskiem:
— Teraz nie wątpię, że pan mnie nienawidzi!
— O, senorito! Czyżbym śmiał?! — odparł napozór zupełnie szczerze. — Za cóż miałbym nienawidzić panią?
Odeszła od niego, aby pomóc ojcu i ciotce w częstowaniu gości. Po chwili zbliżyła się znowu i, obierając pomarańczę, mówiła:
— Przyczynyby się znalazły. Liczyłam jednak na dobre serce Enriko, mego przyjaciela... Nie odpisałam panu na list... Ma pan już pierwszy powód do nieprzyjaznych względem mnie uczuć...
Mulat drgnął. Męczące wątpliwości rozwiały się ostatecznie.
Liza miała w ręku jego list i nie odpowiedziała, ani z kolonji, ani chociażby z Madrytu.
— Pocóżby pani miała robić sobie kłopot z odpowiedzią na nic nieznaczący list głupiego chłopca, który nieopatrznie wierzył słowom? — powiedział z cichym śmiechem. — Mogło mi to sprawić ból, ale tylko do czasu, dopóki przechowywałem wiarę. Teraz jestem już inny i oprócz najmilszych wspomnień nie żywię dla pani żadnych innych uczuć, senorito!
Panienka podniosła i natychmiast opuściła ramiona, jakgdyby uczuła dreszcz.
Westchnęła i, udając, że wysysa pomarańczę, rzekła przyciszonym głosem, chociaż stali nauboczu.
— A „Świt czy zmierzch?“ Przecież powinnam była odezwać się na tę piękną, tak rzewną powieść? Nie uczyniłam tego...
— Nie uczyniła tego pani... — jak echo, powtórzył mulat, a ciemny cień przemknął mu przez twarz i zaczaił się w oczach. Liza dostrzegła to i szepnęła:
— A widzi pan? Wspomnienie o tem sprawiło panu przykrość.
Enriko odpędził napływające, przepełnione goryczą przeżycia, uśmiechnął się i odparł:
— Jaka pani dobra, senorito! Niech pani siebie nie oskarża! Czyż można było odpowiadać na taki niedojrzały, zwarjowany utwór romantycznego młodzika?! Wstydzę się teraz popełnionego grzechu literackiego! Doprawdy! Po pierwszej próbie marzyłem o wyjściu na „drogę bogów“, „na szlak wzlotów i porywów, upadków i cierpień“ — szczęściem, zrozumiałem zawczasu, że nie mam już nikogo, ktoby podziwiał moje wzloty i płakał nad moim upadkiem... Złamałem pióro niedoszłego pisarza... cha-cha-cha!... Niedawno wyszperałem na dnie biurka rękopis innej, zaczętej przed laty powieści i... kazałem go spalić... cha, cha, cha!
— Spalić?! — zawołała Liza. — To straszne....
— Dlaczego? Jestem pilotem... przeżywam prawdziwe wzloty i najprawdziwsze, karkołomne upadki... To mi wystarczy aż do ostatniego upadku...
— Myśli pana są smutne i czarne... — zauważyła.
— Czarniejsze od mojej skóry? — zapytał ze śmiechem.
Podszedł do nich don Miguel i musieli przerwać rozmowę, ponieważ generał jął wypytywać go o służbę i słynny atak na koszary zbuntowanego pułku.
Enriko Kastellar postanowił ograniczyć się do tej jedynej wizyty w domu Floridablanca.
Senorita Liza nie pociągała go do siebie. Całe uczucie do niej do reszty wyżarła i wypaliła tęsknota i zawiedziona nadzieja. Nie myślał już o pannie i żył, jak dawniej, z dnia na dzień, pełniąc służbę i niczem się nie przejmując. Pracował teraz nad planem okrężnego lotu przez Hiszpanję, Baleary, morze Śródziemne do Marokka i dalej — do posiadłości hiszpańskich, położonych na zachodniem wybrzeżu Afryki.
Generał Kastellar sprzyjał temu zamiarowi i obiecał kapitanowi poparcie w ministerjum wojny. Enriko oddał się całkowicie pracy. Nie czytał nawet dzienników, ślęcząc nad mapami, biuletynami stacyj meteorologicznych i albumami aparatów lotniczych. Jadał w domu i nie zaglądał do kasyna. Pewnego razu wpadł do niego jeden z kolegów lotników i, opowiadając o zaszłych w mieście wypadkach, wspomniał, że z 8-go pułku piechoty dezerterowało kilkunastu murzynów.
Enriko Kastellar przyjął tę nowinę napozór obojętnie, lecz w głębi serca uczuł niepokój. Nie wątpił, że wśród uciekinierów znajdował się „potomek królów“ — czarny, zuchwały Joze Faruba.
— Czy nie przypominacie sobie nazwisk dezerterów? zapytał kolegi.
— Któżby spamiętał te zakazane nazwiska! — zawołał lotnik. — Wiem tylko, że po schwytaniu będą skazani na śmierć. Przeżywamy bardzo niepewne czasy. Słyszałem, że w kołach rządowych istnieje poważna obawa przed nieuniknioną wojną. Wobec tego w armji powinien być zaprowadzony jak najsurowszy rygor!
— Słyszałem o tem — zauważył kapitan. — Myślę jednak, że nikt nie odważy się na wypowiedzenie wojny. Zbyt to ryzykowne przedsięwzięcie!
— Różnie o tem mówią — odparł lotnik i, pożegnawszy kolegę, wyszedł wkrótce.
Zaintrygowany pogłoską o wojnie, Enriko postanowił pójść wieczorem do kasyna. Cieszył się na myśl o możliwości niezwykłych, wstrząsających przeżyć i wzruszeń. Mogły one wytrącić go z męczącej bierności i uciążliwego bezwładu psychicznego.
Wybiła godzina dziewiąta, o której zwykle zasiadano do kolacji, gdy na sali zjawił się ordynans kapitana i jął mu dawać jakieś tajemnicze znaki.
— Co ci się przydarzyło, Migu?! — spytał Kastellar.
— Panie kapitanie, proszę przyjść natychmiast do domu — mruknął żołnierz, podejrzliwie oglądając się dokoła. — Senorita, nieznajoma senorita czeka na pana kapitana...
— Cóż to za senorita? — zdziwił się mulat. — Nie przyjmuję u siebie senorit. Powiedz jej, Migu, żeby sobie powracała, skąd przyszła!
Ordynans był już na progu, gdy kapitanowi mignęła myśl, że to, być może, donna Ineza de Mena zechciała odwiedzić go.
— Stój — krzyknął żołnierzowi. — Idę!
Szybko przebiegł plac lotniska i wszedł do domu.
Zdumiał się. Na fotelu przed biurkiem siedziała senorita Liza. Patrzyła na ciemne szyby okna i zdawała się być pogrążoną w niewesołych myślach.
— Senorito... — rzekł kapitan, wchodząc do pokoju.
Podniosła się i wyciągnęła do niego dłoń.
— Wiem, że popełniam szaleństwo. Liza Floridablanca w mieszkaniu samotnego, młodego oficera... — zaczęła.
— I do tego — mulata! — dokończył za nią z cichym śmiechem. — Samotność i młodość moja nie zagrażają senoricie żadnem niebezpieczeństwem, lecz tego nie mogę powiedzieć o barwie mojej skóry. Jest w tem dla pani niebezpieczeństwo zbyt wyraźne, a nawet — hańba!
Roześmiał się znowu, a śmiech stawał się coraz bardziej szyderczy i zły.
— Istotnie... istotnie... — mówił urywanym głosem... — senorita Floridablanca w kawalerskie mieszkaniu mulata Kastellara...
— Hrabiego de l’Alkudia? — szepnęła pytająco.
— Gdybym zechciał... gdybym zechciał tylko — odparł z ironicznym uśmiechem, — lecz nie chcę już... chociaż dopuściłem się niegdyś najwstrętniejszej podłości — prosiłem o to mego... ojca.
— Zrobił pan to dla mnie?
Kiwnął głową, nie patrząc na nią.
— Właśnie dlatego przyszłam do pana — szepnęła. — Wyczułam rozgoryczenie pana, niechęć dla mnie... Nie chcę, abyś pan, Enriko, był moim wrogiem...
— Nie jestem nim... — odparł, wzruszając ramionami. — Mógłbym nim być dla Lizy z kolonji, lecz tamta Liza umarła, być może, natychmiast po moim odjeździe! Senorita Liza Floridablanca jest mi obojętną, nie znam jej prawie, nie rozumiem i nie zamierzam badać bliżej tej czarującej osoby... tem bardziej, że wkrótce prawdopodobnie opuszczę na dłuższy czas nietylko Madryt, lecz nawet Hiszpanję. Projektuję daleki, trudny lot, a potem będę przeprowadzał studja nad urządzeniem lotnisk w naszych kolonjach, aby jak najradykalniej tępić czarne poczwary!...
— Znowu się rozstaniemy?! — zawołała, a mulat wyczuł odcień smutku w jej głosie.
Chociaż nie uwierzył w szczerość tego tonu, jednak mimowoli doznał wzruszenia.
— Nie obawiam się sprawić tem przykrości pani — rzekł po chwili.
— Owszem... spotyka mnie prawdziwa przykrość! — odparła poważnie. — Chciałam dowieść panu, że przechowałam dla dawnego Enriko przyjazne, bardzo ciepłe uczucia...
— Dawny Enriko zmarł nazajutrz po śmierci małej Lizy, która miała czarne warkocze z żółtą kokardą i łzy w oczach, gdy czytał jej o smutnym losie Alonso Dobrego, — szlachetnego, śmiesznego rycerza, walczącego z wiatrakami...
— Zmarł? I on także zmarł? — szepnęła, opuszczając głowę.
— Porwały go tak, jak Don Kiszota, skrzydła wiatraka, oszołomiły i połamały mu kości!... — odpowiedział ze zrywającą się w nim namiętnością. — Nierozsądny Enriko — mulat targnął się na rzeczy zakazane, marzył o drogach, zamkniętych dla niego.
— Enriko! Enriko! — szepnęła Liza.
Kapitan przeszedł się po pokoju i usiadł na tapczanie.
Milczenie zaległo izbę.
Mulat wpatrywał się w sylwetkę senority. Nie czuł już urazy do niej, nie robił jej żadnych wyrzutów. Widział teraz twarz jej z profilu. Wpił w nią oczy i z jakimś ostrym bólem i lękiem szukał w tych rysach dawnej Lizy, która tak długo żyła w jego sercu i pamięci. Przymknął oczy i przeniósł się myślą do dalekiego kraju. Czarne niebo zwisało nad nim nisko; połyskujące gwiazdy z pytaniem niemem patrzyły na niego; z mroku, z poza zarośli nędznych, pożółkłych mimoz dobiegał pomruk oceanu. Czuł na czole zimne dotknięcie żelaznych prętów sztachet. Wpatrywał się przed siebie z bolesnem natężeniem. Zamajaczyła mu w oddali biała, wiotka postać; po chwili ściskał w gorących dłoniach drobne rączki Lizy; wargami wpijał się w jej drżące usta; wsłuchiwał się w muzykę jej głosu i nie chciał uprzytomnić sobie, że były to ostatnie słowa skradzionego pożegnania. A potem — cichy jęk, chrzęst żwiru pod lekkiemi stopami i niepewne, ruchome smugi światła latarni na piasku.
Coś się zerwało w duszy, opadło, znów się uniosło i miotać zaczęło, przetwarzając się w myśl i słowo:
— Słońcem dla mnie, mocą i celem była umiłowana moja! Ujęła mnie za rękę i wskazała drogę, na której odnalazłem duszę swoją bezradną na rozstaju, ciemnym we mgle krzywdy i nienawiści! Ukochana moja rzekła: „Idź na szczyty!“ Poszedłem i piąłem się cierpliwie i uparcie, posłuszny nakazowi jej. Nie było potęgi świata, której zwalczyć nie czułbym się na siłach. Z wyżyn widziałem już wszystkie drogi, leżące przede mną odłogiem! Wolność wdychałem całą piersią, rękami niemal dotykałem swego szczęścia! Liza — jasna, promienna, umiłowana!... Jak gasnące w nocy ognisko, zniknęła ona... Mrok mnie otoczył głuchy, niemy i zimny... Ileż łez gryzących wylałem, ileż porywów ducha zdławiłem, ileż marzeń i nieziszczonych pragnień odrzuciłem, chociaż dusza moja wyła w rozpaczy i krwią broczyła?! Trucizną napoiła mnie umiłowana moja... zabiła we mnie wiarę i chęć do życia!
Umilknął i, ciężko wzdychając, ciągnął głosem, pełnym drgań i stłumionych jęków.
— Jak trup chodziłem wśród żywych ludzi, widziałem przed sobą mogiłę otwartą, czekającą na mnie. Nie miałem siły szukać śmierci, a ona sama nie przychodziła, oszczędzała mnie, dręcząc męką coraz nieznośniejszą, aż się zmiłowała nade mną i zesłała mi mętny zmierzch zapomnienia i obojętności... Bezduszny, z sercem oziębłem wykonywałem bieg życia, bez promyka nadziei, bez widma celu... O, jakżeż wielkiej, bezmiernie ciężkiej zbrodni dokonała na mnie mała, umiłowana Liza, o warkoczach czarnych, związanych żółtą wstążką, Liza o oczach dużych, szafirowych, co tak obłudnie płakać umiały nad losem Alonso el Bueno, a nie uroniły jednej łzy nade mną — dalekim i zapomnianym, jak ten, który nie powróci już nigdy, nigdy!... A tymczasem ja żyłem tylko imieniem twojem, Lizo, zamierzałem stać się najszlachetniejszym w duchu, największym w twórczej mocy człowiekiem, dumą i chlubą narodu, jasnością, przed którą gasną błyski odziedziczonej sławy, odchodzą w cień zasługi przodków, co nic poza szumnemi tytułami nie przekazali swoim potomkom — pysznym, pustym i nędznym!
Wstał i nerwowym krokiem przeszedł się po pokoju. Przez zaciśnięte zęby, czując wstrząsające nim dreszcze, mówił chrapliwie:
— Byłem szczęśliwy, że oto ja — pogardzany mulat stanę wkrótce na szczycie sławy i obalę nikczemny przesąd o niższości rasy, zrodzonej z nabrzmiałej żądzą ciemności przez potwora gwałtu i zbrodni bezkarnej! Lecz Liza milczała... Nie odezwała się na spowiedź i wołanie mego serca w „Świcie czy Zmierzchu?“, nie zrozumiała ukrytych uczuć gorących i potężnych, nie wyciągnęła ręki do swego Enriko — Enriko el Desgraciado, nie zapłakała nad nim ani z radości, ani ze smutku... Liza, mała Liza z pałacu pod niebem afrykańskiem umarła wtedy, widać, bo gdyby żyła, czyż nie zawołałaby głosem przyjaźni do mnie — dalekiego, stęsknionego i miłującego ją nad życie?! Liza, moja Liza umarła, a z jej śmiercią stanęło w bezruchu moje życie, samotne, beznadziejnie puste, nikomu niepotrzebne.
W chwili nawrotu tych rzewnych wspomnień, które stanowiły niegdyś cel i moc życia człowieka o ciemnej skórze i krwi półmurzyńskiej, stało się coś nieoczekiwanego.
Oto drgnęły, ni to skrzydła czarnego motyla długie rzęsy senority Floridablanca, po policzkach jej pobiegły krople dużych łez — dziecinnych, żałosnych, a ciemne pasemko włosów, zsunąwszy się z misternej fryzury, spadło na czoło; drugie ześlizgnęło się na skroń i przykryło oko zapłakane.
— Lizo! — wyrwał się mulatowi cichy, gorący szept.
Nie mógł zrozumieć, jak się to stało, że porwał ją w objęcia, ogarnął wstrząsane szlochem ramiona, okrył pocałunkami oczy, usta, uczuł słony posmak łez, a na wargach — muskanie drgających rzęs.
Coś mówili do siebie, oboje naraz, bezładnie i pośpiesznie, jakgdyby miała wybić ostatnia, bezpowrotna godzina pożegnania.
Opamiętał się dopiero późno w nocy, gdy pod oknami z chrzęstem karabinów przechodziła zmieniająca się warta. Przeraził się, spojrzawszy na zegarek.
— Co powiesz w domu? — spytał kapitan, zaglądając w przybladłą, rozmarzoną twarz Lizy.
— W domu niema nikogo — odpowiedziała. — Ojciec i ciotka Romana wyjechali na wieś do chorego wuja Leona. Służbę uprzedziłam, że będę nocowała u koleżanki.
Enriko zrozumiał, że przyszła do niego, aby przebłagać go za wyrządzoną mu krzywdę. Za krzywdę? Mój Boże! Znał przecież don Miguela i wiedział, że mógł wpłynąć na córkę. Czyż tak bardzo winną była młoda, niedoświadczona dziewczyna, dziecko niemal? Chciał wierzyć teraz, że przez cały czas rozłąki żyła w poczuciu swej winy, pragnąc wynagrodzić mu krzywdę. Przyszła, gotowa oddać mu wszystko, co posiadała, oddać mu się cała niepodzielnie, na zawsze.
Zerwała się w nim burza wdzięczności niepohamowanej, namiętnej, dzikiej.
Znowu całował Lizę i szeptał obłędne, półpogańskie, półbluźniercze modły do niej, jakgdyby była bóstwem łaskawem i pięknem, znowu zstępującem do niego — stroskanego, umęczonego pod brzmieniem tęsknicy palącej.
Przez mgłę świetlaną, przez zawiłą sieć błyskawic ognistych widział jej oczy nieprzytomne, zamglone, usta półrozwarte, bezwładne; pierś, falującą porywczo, i ramiona bezsilne, ciągnące się ku niemu, jak wiotkie pędy nieznanej rośliny, spragnionej słońca. Była w jego mocy, już należała do niego — pokorna i żądna najcięższej ofiary, składanej w porywie mistycznym, bez namysłu i żalu.
Uniósł ją na rękach i złożył na twardem, żołnierskiem posłaniu.
Biły jedna po drugiej późne godziny nocne.
Ciche szepty i namiętne przysięgi rozlegały się w ciemnym pokoju...
O świcie uklęknął przed Lizą i, kryjąc twarz w jej dłoniach, drżącym, natchnionym głosem mówił:
— Kazałaś mi się poniżyć i prosić znienawidzonego ojca o nazwisko... Uczyniłem to! Kazałaś mi zdobyć niedosiężne dla mnie szczyty... Wszedłem na nie! Teraz zajdę wyżej — przysięgam ci! Padnę na kolana przed ojcem twoim i błagać będę, aby oddał mi ciebie na szczęście, jakiego nie zna nikt na ziemi! Zmuszę ludzi, aby zapomnieli, że jestem synem wstydzącego się mnie Hiszpana i murzynki Beliry!...
Boże sprawiedliwy! Jakżeż kruche są i przelotne widma szczęścia! Jakąż igraszką losu, jakim nędznym cieniem kosmicznego atomu jest życie człowiecze! Rozpryskuje się ono, jak niewidzialny pył mgławic, zawieszonych w mrocznej otchłani czasu i przestrzeni. Błyśnie na jedną chwilę, krótką i zwodniczą, lecz ognista smuga jego gaśnie i ciemność pochłania wszystko wokół...
Liza gwałtownie odtrąciła klęczącego przy niej mulata, zerwała się z miejsca i, zacisnęła sobie gardło, szeroko rozwartemi oczyma patrząc w przerażeniu na zdumionego, wylękłego Enriko.
Z trudem poruszając wargami, szepnęła:
— Syn murzynki Beliry... pijanej, bezwstydnej Beliry, rzucającej zgniłe, plugawe wyzwiska...
Wstała i chwiejnym krokiem szła przed siebie, poprawiając włosy i ubranie.
Drżała z oburzenia i wstrętu, powtarzając nieprzytomnie:
— Syn Beliry... Syn Beliry!
Chusteczką wycierała sobie gorączkowo dłonie, szyję i twarz. Wydawało jej się, że jakieś ślady ohydne pozostawiły na nich dotknięcia syna Beliry.
— Syn pijanej, czarnej ladacznicy! Madonno! Ratuj mnie! — szepnęła, załamując ręce i wzdrygając się cała.
Enriko Kastellar podniósł się powoli. Oczy mu zgasły, a na rozjaśnioną szczęściem twarz opadała powoli ciemna zasłona. Wstał, podniósł ramiona i zacisnął wargi. Uczuł ból w zwartych mocno szczękach, a za uszami skurcz wyprężonych i stwardniałych mięśni.
Syn murzynki słyszał, co szeptała córka ubogiego granda hiszpańskiego.
Stał i przyglądał się Lizie. Miotała się bezładnie po pokoju. Dotykała włosów, poprawiała falbankę bluzki, usiłowała schować niepokorne pasemka, wybijające się z fryzury, obmacywała zapinki na piersi, krążyła po izbie, bezradna, przerażona. Spostrzegła wreszcie kapelusz, porzucony na biurku, porwała go i rozpaczliwym ruchem wcisnęła sobie na głowę. Oglądała się teraz za płaszczem, który Enriko powiesił na poręczy fotelu.
Mulat zbliżył się i pomógł jej włożyć okrycie.
Patrzył na nią obojętnym, prawie łagodnym wzrokiem, lecz coraz mocniej zaciskał wargi, aby nie krzyczeć, nie urągać i nie przeklinać.
Bez słowa uchylił przed nią drzwi, wyprowadził przed dom i szedł obok aż do bramy.
— Otwórz! — rzucił rozkaz stojącemu na warcie żołnierzowi. — Otwórz i natychmiast zamknij!
Zgrzytnęła i z brzękiem zatrzasnęła się żelazna furta. Słyszał przez chwilę odgłosy szybkich kroków odchodzącej. Umilkły wreszcie. Nic już nie mąciło strasznej, złowrogiej ciszy.
Zawrócił i szedł do domu, oddychając chrapliwie.
Podszedł do biurka; bezwiednym ruchem wysunął szufladę.
Wzrok jego padł na połyskujący niklem rewolwer.
Skrzywił usta w drapieżnym uśmiechu i syknął:
— Nareszcie...
Wyjął broń i obejrzał. Była nabita. Uchylił bezpiecznik i raptem śmiać się zaczął, podnosząc i opuszczając ramiona.
— Zdobyłem ostatni, najwyższy szczyt... szczyt własnego szczęścia! — rzęził przez dławiący go śmiech. — Własne szczęście, własne szczęście!..
Te słowa, padające raz po raz, przedarły się do jego świadomości.
Gdzieś z zakamarków wstrząśniętej duszy wynurzyło się wspomnienie.
Takie, zdawało się, dziwne, obce w tej chwili.
Kaplica Chrystusa de Vega... Syn Boży opuścił rękę miłosierną ku ziemi. Oprawcy nie mogli przygwoździć jej do krzyża na zawsze. Oderwała się sama i poświadczyła jakąś tam drobną, człowieczą prawdę. Cha-cha! Franciszkanin, brat Pablo, drażniący mnich, zwraca swoją czarną, zoraną przez ospę twarz i mruczy do mulata:
— Zapytaj Zbawiciela, czy prawdziwą wybrałeś drogę, krocząc ku własnemu szczęściu...
A potem powiedział mu to samo Joze Faruba, bezczelnie szczerząc kły i wykrzywiając przytem czarny, lśniący pysk!
Brat Pablo... Joze Faruba... Mnich i żołnierz... Brat Pablo... Joze Faruba...
— Czy prawdziwą wybrałeś drogę, krocząc ku własnemu szczęściu?...
Kapitan powiedział to tak głośno, że drgnął. Ze zdumieniem spojrzał na ciążący mu w ręku rewolwer i obejrzał się.
W ciemnym kącie za szafą zamajaczył jakiś cień.
Przyjrzał mu się bacznie, mrużąc oczy.
— Ach, to — Joze, potomek królów, zuchwały żołdak... — zamruczał, potrząsając głową. — Co to? Skinął ku mnie ręką, idzie i ogląda się, wołając za sobą. Teraz błysnął zębami i szepnął: „Synu Beliry, chodź do dżungli, za Elaro!... Cha-cha-cha!“
Enriko przetarł oczy i znowu jął się oglądać dokoła.
W izbie nie było nikogo. Z cichym zgrzytem odliczał sekundy budzik przy łóżku. Spokój ogarniał kapitana i jakieś niewyraźne, kojące znużenie.
Wrzucił rewolwer do szuflady i zamknął ją na klucz.
Otworzył szafę i, wyjąwszy butelkę „mansanilli“, nalał sobie szklankę.
Wypił i całą piersią wciągał powietrze, prężąc się i podnosząc ramiona.
— Basta! Taki mój los! — rzekł głośno i westchnął z ulgą, jak przechodzień śmiertelnie znużony, który dobiegł już kresu dalekiej wędrówki.