Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 80
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | W poszukiwaniu |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W jakiś czas później stary hacjendero Pedro Arbellez siedział przy oknie i patrzył na równinę.
Wyglądał zdrowo i dobrze. Odzyskał spokój i równowagę.
Ujrzał kilku jeźdźców, zbliżających się od północy. Na przodzie jechało dwóch mężczyzn i kobieta, z tyłu jakiś człowiek poganiał kilka koni, obładowanych towarem.
— Któż to być może? — zapytał Arbellez — starą piastunkę Marię Hermoyes.
— Zaraz zobaczymy — rzekła, patrząc w kierunku równiny. — Ci ludzie zmierzają ku hacjendzie, zapewne więc wkrótce tu staną.
Ujrzawszy zabudowania, jeźdźcy spięli konie i wjechali przez bramę na podwórze. Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie Arbelleza na widok Pirnera oraz radość Emmy, gdy ujrzała Rezedillę i Czarnego Gerarda, którego poznała w Guadelupie.
Powitawszy się serdecznie, poczęli snuć opowiadania o wypadkach, które zaszły po walce pod Guadelupą. Goście spodziewali się zastać w hacjendzie Zorskiego i jego przyjaciół. Skoro posłyszeli, że zaginęli, ogarnęło ich przygnębienie.
Gerard słuchał opowiadania w milczeniu. Gdy Arbellez skończył, zapytał:
— Nie dają znaku życia?
— Nie.
— Szukano ich?
— Owszem, jednak bezskutecznie. Sam Juarez chciał zaginionych odnaleźć; posłał Sępiego Dzioba na zwiady. Sławny strzelec wrócił z pustymi rękami. Znalazł wprawdzie ślad i podążył za nimi do Santa Jaga, ale niczego nie dopiął. W Santa Jaga ślady zginęły.
— Hm. Więc udali się do Santa Jaga? To zawsze coś. Trzebaby jeszcze raz zacząć od początku.
— Któż ma się zająć poszukiwaniami?
— Oczywiście ktoś, kto się na tym zna. Ja sam wyruszę.
Zostawszy sam w pokoju, Gerard począł obmyślać plan działania. Zgasił światło, otworzył okno. Niebo było usiane gwiazdami.
Wydało mu się, że usłyszał szmer jakiś. Doświadczony znawca sawany nie lekceważył najmniejszego drobiazgu. Podszedł do okna i spojrzał w dół.
— Stać! Kto tam? — krzyknął.
Nie otrzymał odpowiedzi. Nieznajomy minął dziedziniec i pobiegł w kierunku parkanu.
— Stać, albo strzelę!
Ponieważ uciekający i teraz się nie zatrzymał, Gerard cofnął się od okna, aby chwycić swą zawsze nabitą strzelbę.
Przy świetle gwiazd nie mógł dojrzeć postaci uciekającego, widział jednak dokładnie, jaki zbieg obrał kierunek. Nacisnął obydwa cyngle. Krzyk się nie rozległ.
Strzały obudziły mieszkańców hacjendy. Gerard obszedł dom, by się dostać do przedniego wejścia. Płonęły w nim światła. Jakiś vaquero wybiegł na przeciw.
— Ah, sennor Gerard, szukają was. Myślą, żeście zginęli. Strzały wywołały popłoch.
— W jaki sposób można najprędzej zwołać służbę hacjendy?
— Nad drzwiami jadalni wisi dzwon. Uderzcie, a zjawią się wszyscy.
Zapalono latarnie. Ponieważ służba wylewała czasem wodę przez okno kuchenne, ziemia była nieco rozmiękła. Przy blasku latarni ujrzał Gerard wyraźny ślad stopy ludzkiej. Jakiś człowiek dostał się do kuchni, a potem z niej uszedł.
— Ktoś wszedł do kuchni nie przez drzwi. Widać po śladach, że to nie vaquero. Intruz miał stopę niewielką, ubraną w delikatne obuwie. Później odrysuję ślad na papierze. Może mi się przydać. No, chodźmy teraz do kuchni.
Po chwili wszedł wraz z domownikami i przeszukał dokładnie kamienną posadzkę. Potem oświetlił wszystkie kąty i stoły, wreszcie polecił Marii Hermoyes, aby sprawdziła, czy nic nie zginęło.
Stara oświadczyła po chwili, że wszystko w porządku.
— Nie rozumiem, — rzekła — czego tu chciał ten człowiek. Chyba nie dowiemy się o tym nigdy.
— Oh, — odparł Gerard — mam nadzieję, że będziemy wiedzieli za dwie minuty. Kto wyszedł z kuchni ostatni, sennorita?
— Ja.
— Czy miała pani w ręku jakąś buteleczkę?
— Nie.
— Hm. Do jakiej flaszki należy ten korek?
Gerard schylił się i podniósł mały korek, leżący na ziemi obok wielkiego kotła z wodą. Maria chciała go wziąć do ręki, ale Gerard nie pozwolił.
— Uwaga! W sprawach tego rodzaju nigdy ostrożność nie bywa przesadna. Niech pani obejrzy korek, nie dotykając.
— Nie mamy takiej flaszeczki.
— Hm — mruknął Gerard, raz jeszcze spojrzawszy na korek. — Jest dotąd mokry, a część, która tkwiła w szyjce, ściśnięta. Dałbym głowę, że ten korek przed pół godziną tkwił we flaszce. Złoczyńca zgubił go i albo nie szukał wcale, albo nie mógł znaleźć w ciemności.
— Cóż mu po flaszeczce? — zapytał Arbellez. — W każdym razie mamy trudny do zgryzienia orzech.
— Chwila namysłu, a rozwiążemy zagadkę, — zapewnił trapper. Podszedł do okna, aby je zbadać. Wszedł tędy — rzekł. — Na trzewiku miał trochę wilgotnej ziemi. Trochę błota zostało na oknie, trochę leży tutaj. — Oświetlił latarką kocioł z wodą, Obok widniała grudka lepkiego błota. — Sennor Arbellez, jaki wniosek stąd, że obok kotła leży grudka błota?
— Ten, że obcy stał przy kotle, — odparł hacjendero.
— Słusznie. Ale korek również leżał tutaj. Wnosić z tego można, że nieznajomy w kuchni odkorkował flaszkę. Zachodzą dwie ewentualności. Primo: Obcy człowiek włazi w nocy do cudzej kuchni, aby napełnić małą flaszeczkę wody z kotła. Cóż pan na to?
— Nikomuby to na myśl nie przyszło. Na podwórzu jest wody poddostatkiem.
— A więc secundo: Obcy człowiek wkrada się do cudzej kuchni z pełną flaszeczką, której zawartość chce wlać do kotła. Cóż pan na to?
— Na Boga, to być może! — zawołał Arbellez. — Cóż zawierałaby flaszeczka?
— Przyjrzałem się dobrze wodzie w kotle. Sennorita, czy gotowano wczoraj coś tłustego?
— Nie — odparła zapytana. — W tym kotle nie gotuje się potraw. Służy wyłącznie do nagrzewania wody. Kazałam go wczoraj wyszorować piaskiem. Po tym naleliśmy wody źródlanej. Powinna być zupełnie czysta.
— Na powierzchni zebrały się grupki drobnych, jasnych oczek tłuszczu. Nie macie pod ręką jakiegoś mizernego kota lub psa?
— Trucizna? — zawołał Arbellez. — Sprowadźcie starą głuchą sukę, przynieście dwa króliki!
Vaquerzy spełnili polecenie hacjendera. Gerard kazał złowić kilka oczek na kawałek chleba i rzucił zwierzętom. Po dwóch minutach zdechły bez żadnych objawów bólu obydwa króliki. Po upływie następnych trzech minut padła nagle suka. Zdechła na miejscu, również bez objawów bólu.
— Trucizna, naprawdę trucizna! — rozległo się dokoła.
— Tak — odparł Gerard. — To sok okrutnej rośliny, którą Indjanie z Kalifornii nazywają Menelbale — liściem śmierci. Słyszałem nieraz o straszliwym działaniu tej trucizny.
— Mój Boże, co za podłość! — zawołała stara Hermoyes. — Chciano kogoś z nas otruć!
Strzelec zaprzeczył ruchem głowy.
— Kogoś? — rzekł. — Myli się sennorita! Kto wrzuca truciznę do kotła, skąd wszyscy czerpią wodę, ten chce otruć wszystkich.
Słowa te wywarły przygnębiające wrażenie.
— Ma pan rację! Któż mógł być sprawcą?
— Nikt inny, jak Cortejo rzekła Maria Hermoyes.
— Tak, Cortejo, — potwierdził Czarny Gerard — albo też ktoś z jego ludzi. Przede wszystkim należy ustalić, że chciano otruć mieszkańców hacjendy. Pochwycę sprawcę. Będzie musiał się przyznać.
Skoro zaświtało, udali się wszyscy na dziedziniec, pod okno kuchenne. Gerard odmierzył dokładnie wielkość śladu na listku papieru. Potem zaprowadził przyjaciół na miejsce, w którym w nocy usłyszał parskanie konia i tętent kopyt.
Ruszyli ku potokowi. Na miękkiej ziemi zobaczyli wyraźne ślady, które można było odrysować.
— Nareszcie! — rzekł Gerard. — Teraz mam wszystko. Nie chcę tracić czasu i ruszam natychmiast w drogę.
Wrócił do swego pokoju po broń. Po chwili weszła Rezedilla, by się z nim pożegnać. Rozproszywszy jej obawy; opuścił hacjendę w towarzystwie dwóch vaquerów. — — —
Zdążając za śladem z nad potoku, jechali przez cały dzień galopem.
Nagle Gerard osadził rumaka..
— Tu się zatrzymał — rzekł, wskazując na wydeptany skrawek murawy. — Zobaczymy!
Zeskoczył z konia i zaczął przeszukiwać wydeptane miejsce.
— A tu widać ślad drugiego konia. Ciągnie na południe, a więc w kierunku, w którym jeździec jechał poprzednio. Jedźcie wolno za tym śladem.
Po dziesięciu minutach Gerard zatrzymał się przed domem. Zeskoczył z konia i wszedł do pokoju, w którym jakiś starszy człowiek leżał w hamaku i palił fajkę.
— Pan jest estanzjero sennor Marqueso? — zapytał Gerard, składając ukłon.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Sprzedał pan wczoraj konia?
Gospodarz zerwał się z hamaku i zawołał:
— Sprzedałem? Nie! Ale mój kasztan gdzieś przepadł. Nie ma go od wczoraj.
— Kasztanek gdzieś przepadł? Hm. Może go skradziono?
— Być może. Zostałem sam. Wszyscy moi ludzie ruszyli na poszukiwanie konia.
Gerard opuścił śpiesznie pokój, wskoczył na siodło i ruszył galopem.
Po niedługim czasie dopędził obydwóch vaquerów. Opowiedział o swojej rozmowie z estanzjerem i oświadczył, że muszą teraz rozwinąć największą szybkość. Popędzili jak wicher.
Tuż pod Santa Jaga spotkali człowieka, który szedł powoli obok wózka ciągnionego przez wołu.
Gerard ukłonił się i zapytał:
— Jak daleko stąd do miasta?
— Kwadrans drogi.
— Znacie je dobrze?
— A jakżeby. Urodziłem się tam i tam mieszkam.
Gerard obserwował ślady wózka od rana. Zapytał więc:
— Przybywacie z północy? Spotkaliście po drodze wielu ludzi?
— Nikogo. A właściwie żadnego piechura.
— Ale jakiś jeździec was dogonił? Znacie go może?
— Hm — odpowiedział nieznajomy, uśmiechając się przebiegle. — Może i znam.
— Powiadacie może. Dlaczego „może“?
— Wiem, że ten sennor nie chciał, abym go poznał. Zatoczył koło, aby mnie ominąć.
— Któż taki.
Człowiek idący obok wózka znowu uśmiechnął się i rzekł:
— Mam wrażenie, że bardzo wam na tym zależy. Sennor, jestem biedakiem, a każda usługa zasługuje na nagrodę.
— Oto ją macie — rzekł Gerard, rzucając mu srebrną monetę.
— Dziękuję. A więc ten człowiek nazywa się doktór Hilario.
— Któż to taki?
— Lekarz klasztoru della Barbara, położonego tu w mieście.
— Lekarz? Ah, tak! — rzekł Gerard. — Czy jechał daleko od was?
— Niebardzo. Nie pozwala na to szerokość drogi.
— Owszem. Koń ma na prawej stronie pyska białą plamę.
— Dziękuję. Dobranoc!
Gerard ruszył wraz z towarzyszami do miasta. Setki myśli przelatywały mu przez głowę. Wreszcie rzekł:
— Dowiedzieliśmy się rzeczy bardzo ważnych. Jestem pewien, że morderca mieszka w mieście. Zajedziemy do venty i zostaniemy tutaj. — —