Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 81

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział W podziemiach klasztoru
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W PODZIEMIACH KLASZTORU

Doktor Hilario rozkoszował się przeświadczeniem, że morderczy zamach udał się. Nie przeczuwając, że śledzi go bardzo groźny przeciwnik, z nastaniem zmroku zatrzymał się przed bramą klasztorną i, zadowolony z rezultatów podróży, zsiadł z konia.
Podjadłszy sobie, Hilario przebrał się i udzielił bratankowi koniecznych instrukcyj. Zajęło to kilka godzin, poczem odjechał.
Bratanek stał przed bramą, dopóki odgłos kół nie umilkł. Potem udał się do pokoju stryja, aby wziąć klucze. Musiał przecież obsłużyć tajemniczych jeńców. Chcąc się dostać do pokoju, trzeba było minąć przedni dziedziniec. Brama była otwarta. Podszedł don jakiś człowiek. Był to mały, tłusty spiskowiec. Skradał się z chytrym uśmiechem na twarzy.
— Czy doktór Hilario jest w domu? — zapytał.
— Nie. Ach, sennor Arrastro, to pan?
— Tak, Manfredo, to ja. Stryj odjechał? Kiedy?
— Przed chwilą.
— Do licha! Dlaczego tak późno?
— Nie mógł prędzej. Przypuszczam jednak, że zdąży na czas.
— Możesz wejść do jego mieszkania?
— Mogę. Przecież mieszkam w nim podczas nieobecności stryja.
— Chodźmy więc, ale tak, by nas nikt nie spostrzegł. Chcę z tobą pomówić o pewnej ważnej sprawie. — —
Tymczasem. Czarny Gerard dotarł do miasta wraz z obydwoma vaquerami. W gospodzie Gerard przekąsił coś naprędce i postanowił wyjść, by zasiągnąć języka o klasztorze. Zgasiwszy świecę łojową, otworzył drzwi. W drzwiach trącił jakiegoś człowieka, przechodzącego przez ciemny korytarz.
— All devils! — jęknął potrącony.
— Nie moja wina rzekł Gerard lakonicznie. — Należało uważać.
— Co? Uważać? Do licha! Oto masz!
Wymierzył Gerardowi policzek tak siarczysty, że naszemu strzelcowi tysiąc gwiazd stanęło w oczach.
— Piekło i szatani! — zawołał. — Człowieku, czy zdajesz sobie sprawę, czegoś się dopuścił?
Ujął obcego lewą ręką za kark, prawą zaś wymierzył policzek równie mocny jak ten, który otrzymał. Rzucili się wzajem na siebie. Na odgłos uderzeń i razów otworzyły się pobliskie drzwi. Stanął w nich jakiś młody człowiek, przybrany w bogaty strój meksykański, z latarką w ręku.
— Co się tu dzieje? — zapytał ze zdumieniem, widząc obydwóch zapaśników.
— Nic — odparł jeden z nich. — Chcę tylko wymierzyć temu łotrowi dziewiąty policzek.
— A ja dwunasty! — rzekł szyderczo Gerard.
— Dlaczegoż to, Sępi Dziobie? — zapytał młodzieniec ze zdumieniem.
Latarka rzucała nikłe światło, dlatego obydwa koguty nie poznały się przy jej blasku. Na dźwięk jednak nazwiska, Gerard przestał walić i zawołał:
— Co takiego? Sępi Dziób? Czy być może?
Sępi Dziób przysunął przeciwnika do światła i ryknął:
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! Jakieś czary diabelskie! Przecież to niemożliwe, abym w ciebie walił, jak w bęben.
— Skądże przybywasz?
— Z del Erina. A ty?
— Ze stolicy.
Młody człowiek wmieszał się do rozmowy
— Jakto? Panowie się znają? — rzekł wesoło. — Niech mi więc będzie wolno zapytać, kim jest ten sennor i dlaczegoście panowie wybrali taką formę przywitania?
— Cóż w tym dziwnego? — odparł Sępi Dziób. — Chciał wyjść z pokoju w chwili, gdy przechodziłem przez korytarz. Uderzył mnie drzwiami w nos. Dałem mu w twarz. On nie został dłużny. Bawiliśmy się na wzajem w mordobicie, dopóki nie przyszedł pan z latarką, sennor Robercie. W pokoju wam powiem, kto to taki. Chodź, stary!
Sępi Dziób wziął Gerarda pod rękę i wprowadził do pokoju. Wszyscy trzej opowiedzieli sobie, co ich sprowadza do Santa Jaga. Mówili lakonicznie nie trwoniąc słów.
— Gdzie jest Grandeprise i marynarz? — zapytał Gerard.
— Mają pokój na dole — objaśnił Robert.
— Szukamy jednego człowieka — doktora Hilaria. Czy znacie klasztor?
— Nie. Ale był tam Grandeprise.
— Wybierałem się właśnie na zwiady.
— Ja również. Przy tej okazji raczyłeś pogłaskać drzwiami mój nos — rzekł Sępi Dziób, szczerząc zęby. W tej chwili wszedł Grandeprise.
Po przywitaniu Gerard spytał go.
— Byliście kiedyś w pokoju doktora Hilaria?
— Nawet kilka razy. Stoi tam kanapa, kilka krzeseł, stół, biurko i wisi moc starych kluczy.
— Pocóż klucze?
— Niewiadomo.
— Hm. Klasztor posiada na pewno tajne zakamarki i krużganki. Jakże wyglądają te klucze?
— Mają wygląd starodawny.
— W takim razie jestem przekonany, że znajdziemy pod klasztorem, czego szukamy.
— Mówicie o naszych zaginionych?
— Tak, o ile ich nie zabito. Może znajdziemy również Corteja i Landolę.
— Na Boga, nie traćmy czasu! Musimy zbadać, dlaczego ten Hilario wtrąca się w sprawy Rodrigandów.
Uzbroiwszy się dobrze, opuścili ventę i ruszyli na górę klasztorną. Na górze usłyszeli dudnienie powozu, który po chwili ukazał się i znikł za zakrętem. Nie przeczuwali nawet, że w powozie siedzi człowiek, którego szukali.
Grandeprise wskazał pozostałym okno należące do pokoju starca. Brama stała otworem. Robert wszedł na dziedziniec. Usłyszawszy zbliżające się kroki, odstąpił wstecz i schylił się, aby przepuścić postać, która, minąwszy ich, niebawem zginęła w bramie.
Był to mały, gruby spiskowiec. Spotkał Manfreda na dziedzińcu i udał się z nim do pokoju Hilaria.
Przypuszczając, że Hilario jest tam, Robert uchylił drzwi, prowadzące do sypialni. I tu nie zastał nikogo. Już chciał wrócić do przedniego pokoju, gdy nagle usłyszał na dworze kroki dwóch osób. Raczej pod wpływem impulsu, niż obliczenia, cofnął się do sypialni i przymknął drzwi za sobą, nie zamykając ich szczelnie.
Zobaczył przez szparę, jak do pokoju wszedł jakiś grubas w towarzystwie młodzieńca o powierzchowności służącego. Jak wnosił z opisanego mu wizerunku Hilaria, żaden z nich nie był doktorem.
Grubas rozparł się wygodnie w krześle i zapytał:
— A więc stryj odjechał dopiero niedawno? Nie wiesz, co go tak długo zatrzymywało?
— Nie wiem.
Grubas obrzucił młodzieńca błyskawicznym, ostrym spojrzeniem i ciągnął dalej:
— Jesteś jedynym krewnym Hilaria, co?
— Tak. Jedynym.
— Należałoby więc przypuszczać, że ma do ciebie zaufanie.
— Istotnie.
— Czy wiesz, poco stryj wyjechał do stolicy?
— Ma się postarać, aby cesarz nie odszedł razem z Francuzami, aby Juarez sądził i skazał Maksymiliana.
— Słuchaj więc. Muszę dziś w nocy odbyć daleką przejażdżkę konną w tej sprawie. Jeżeli będziesz równie wierny, jak stryj, nie minie cię nagroda. Idę teraz. Oto polecenie dla przywódcy wojsk. Wręcz mu je, gdy przyjdzie. Dobranoc.
— Odprowadzę pana do bramy — rzekł Manfredo, chowając papiery. — Boję się, czy nie jest zamknięta.
Ledwie zdążyli opuścić pokój, wszedł Robert. Pośpieszył ku oknu, otworzył i rzekł półgłosem:
— Jesteście?
— Czekamy — odezwał się Gerard. — Cóż nowego?
— Doktór wyjechał. Wszystko w porządku. Zachowujcie się spokojnie. Czekajcie na mnie, ale cofnijcie się nieco. Ktoś będzie obok was przechodzić.
Zamknął okno i wsunął się do sypialni.
Manfredo wrócił po upływie kilku minut i, pogrążony w rozmyślaniach, zaczął odmierzać krokami pokój.
Robert miał zamiar wyjść z sypialni, pochwycić Manfreda i zmusić go do wyjaśnienia prawdy. Zauważył jednak, że Mafredo ma przy sobie kilka kluczy. Ta okoliczność wpłynęła na zmianę planu.
Bratanek Hilaria schował klucze, zapalił ślepą latarkę i wyszedł z pokoju, nie zaryglowując drzwi. Zaraz po nim wszedł do pokoju Robert, wziął ze świecznika jedną z płonących świec i wyciągnął nóż. Otworzywszy drzwi, jak mógł najciszej, zobaczył, że Manfredo zstępuje z drugich schodów. Zamknął więc drzwi i poszedł za nim.
Światło latarki padało naprzód.
Ponieważ było ciemno, musiał iść tuż za Manfredem, jeśli nie chciał stracić go z oczu. Na wypadek, gdyby Meksykanin się odwrócił, zdecydowany, był przypaść do ziemi.
Minęli szereg drzwi, których Manfredo nie zamykał. Przeszli przez kilka wilgotnych krużganków. Meksykanin nie odwrócił się ani razu. Krużganek, w którym się teraz znaleźli, miał kilkoro drzwi. Przed jednymi Manfredo się zatrzymał. Odsunąwszy dwa mocne rygle żelazne, otworzył zamek i wszedł.
Robert nie wiedział, czy to nowy krużganek, czy więzienie. W pierwszym wypadku należałoby iść dalej, w drugim nie ruszać się z miejsca. Zaczął nadsłuchiwać. Ah, jakaś rozmowa! Więc te drzwi zamknęły więzienie. Podkradł się bliżej na palcach. Nikt go nie usłyszał.
— Pozostała panu tylko jedna droga ratunku — rzekł Manfredo.
— Jaka? — zapytał ktoś z pod ściany.
— Wie pan chyba dobrze, że zamknięty tu Mariano jest prawdziwym pana bratankiem, obecny zaś hrabia Alfonso tylko synem Gasparina Corteja?
— Tak.
— A więc stawiam dwa warunki. Jeżeli je pan spełni, wszyscy odzyskają wolność.
— Słuchamy.
Słowo to rzucił stary hrabia Fernando. Manfredo ciągnął dalej:
— Przede wszystkim złoży pan deklarację, że Alfonso jest oszustem, i każe go wraz z rodziną ukarać.
— Gotów jestem podpisać każdej chwili.
— Ale to nie wszystko. Mariano musi zrezygnować z tytułu hrabiego. Będzie pan musiał oświadczyć, że to ja jestem chłopcem, którego porwano i usunięto.
Więźniowie oniemieli ze zdumienia.
— Odpowiadajże pan! — zawołał Meksykanin tonem rozkazującym.
— Ah, — rzekł don Fernando — chcesz zostać hrabią Rodriganda?
— Tak jest — odpowiedział zapytany z bezczelną szczerością. — To mój warunek.
— Nigdy się nań nie zgodzę.
— W takim razie nikt z was nie ujrzy światła dziennego! Daję panu pół godziny do namysłu. Jeżeli po upływie tego czasu nie powie pan „tak“, nikt z was nie otrzyma ani jadła, ani napoju i wyginiecie wszyscy marnie.
— Bóg nas ocali.
— Don Fernando, niech pan nie rozmawia z tym młokosem! — odezwał się Zorski.
— Co? Nazywacie mnie młokosem? Oto zapłata!
Podszedł do Zorskiego skutego łańcuchem, i zamierzył się; nie zdążył jednak uderzyć, ponieważ ktoś chwycił go za ramię. Odwrócił się przerażony, i ujrzał parę błyszczących oczu oraz lufę rewolweru. Trupia bladość pokryła jego oblicze.
— Kto to jest? Czego tu chcecie? — wybełkotał w osłupieniu.
— Zaraz się dowiesz! — rzekł Robert. — Na kolana! — Powalił go na ziemię. — Chodź, młokosie, nałożymy ci obrożę, abyś nie uciekł!
Po tych słowach zdjął lasso, którym miał przepasane biodra, i otoczył nim korpus i ramiona Manfreda. Bratanek Hilaria nie miał przy sobie broni. Znieruchomiał z przerażenia i, nie stawiając najmniejszego oporu, pozwolił się związać.
Robert, odetchnąwszy pełną piersią, zawołał radośnie:
— Chwała Bogu! Nareszcie mi się udało. Jesteście wolni!
— Wolni? — rozległo się dokoła. — Kimże jesteś sennor?
— Dowiecie się później. Przede wszystkim trzeba się wydostać z tej śmierdzącej nory. Będziecie mogli iść?
— Owszem — rzekł Zorski.
— Jak się otwierają wasze łańcuchy?
— W kieszeni tego człowieka leży mały kluczyk, który je otwiera.
Robert zdjął wszystkie łańcuchy. Chcieli mu paść w objęcia, lecz oparł się temu, choć łzy radości płynęły rzęsiście z oczu.
— Jeszcze nie teraz! Jesteście wszyscy razem? A może gdzieindziej są jeszcze jacyś towarzysze niedoli?
— Jesteśmy wszyscy — potwierdził Zorski, który zachował zimną krew.
— Lecz Cortejo i Landola muszą być również tutaj.
— Ma pan rację. Są obydwaj Cortejowie, Landola oraz Józefa Cortejo.
— Chwała Bogu! Wprawdzie to dla mnie zagadka, mam jednak nadzieję, że wkrótce ją rozwiążemy. Chodźcie ze mną na powietrze!
Odebrał związanemu Manfredowi wszystkie klucze, rzucił go w kąt i chwycił latarkę. Wyszedł na korytarz, za nim zaś jeńcy. Zamknął i zaryglował drzwi i ruszył na czele gromadki, trzymając się ścieżki, po której przybył z Manfredem. Poruszali się wolno, niektórzy bowiem z osłabienia słaniali się na nogach.
Zorski ujął Roberta za rękę i poprosił:
— Możemy tu odpocząć, sennor! Wymień pan nam swe imię.
— Zgoda, niech się stanie, — rzekł Robert głosem wezbranym łzami wzruszenia. — Przede wszystkim jednemu z was chcę odkryć swe nazwisko.
Rozejrzał się dokładnie po brodatych twarzach. Ująwszy ręce kapitana, zapytał:
— Czy starczy ci sił do wysłuchania prawdy?
— Tak.
Robert zarzucił mu ręce na szyję i, łkając głośno, zawołał:
— Ojcze, drogi, kochany ojcze!
Kapitan milczał. Leżał w objęciach syna napół przytomny. Pozostali milczeli również. Wreszcie Zorski przerwał ciszę drżącym głosem ze wzruszenia:
— Robert? Czy być może Robert — — Helmer?!
— Tak, wuju Karolu, to ja. —
— Mój Boże, jakie szczęście, jaka łaska! — zawołał Zorski. — Nie chcę pytać, jakim cudem nas odnalazłeś i jak ci się udało nas uratować: Jedno mi tylko powiedz: co się dzieje w Zalesiu?
— Wszyscy zdrowi.
Roberta oplotły czyjeś ramiona.
— Ah, to ty, stryju Grzmiąca Strzała? — zawołał radośnie.
Wszyscy przyciskali go do serca, każdy chciał ucałować.
— Niepodobna, abyś tu był sam, — rzekł wreszcie Zorski.
— W klasztorze jestem sam zupełnie. Lecz za murami klasztoru stoją towarzysze: Czarny Gerard, Sępi Dziób i strzelec Grandeprise. Ale chodźmy na górę! Niebezpieczeństwo nie minęło. Kto wie, czy ten szatan Hilario nie ma pomocników. Musimy zachować jak największy spokój.
Przybyli do mieszkania starca. Było już późno. Klasztor spał. Ponieważ dozorcy, czuwający nad chorymi, mieszkali w innym budynku, nikt nie zauważył pojawienia się uratowanych jeńców.
Robert otworzył okno i zawołał półgłosem:
— Gerardzie, czy zaszło co u was?
— Nie. A co u was słychać?
— Wszystko w porządku. Rzućcie lasso. Wdrapiecie się po nim. Jedyna to droga, gdyż wszystkie drzwi pozamykane.
Gerard rzucił lasso, Robert je pochwycił. Kiedy odpowiednio umocował powróz, wszyscy trzej wdrapali się do pokoju. Na widok tej licznej kompanii zdumieli się niezwykle.
— Do licha! — zaklął Sępi Dziób, rozdziawiając gębę. — To przecież oni!
— Tak, to my, — zawołał radośnie Zorski. — Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni, żeście zajęli się naszym losem.
— Fraszka! Jakże jednak, do stu piorunów, udało się temu młodzieńcowi bez nas obejść?
— Dowiecie się później — rzekł Robert.
Teraz mamy sporo pracy.
Zaopatrzywszy się w broń i światło, podążyli Robert z Zorskim, Sępim Dziobem i Grandeprisem do podziemnych krużganków. Odnaleźli tutaj Manfreda, który był tak mocno związany, że nie mógł się ruszyć ze swego kąta.
Był to tchórz setnej próby. Widząc, że grę swoją przegrał, chciał skórę swoją ratować wykrętami.
— Jestem niewinny, sennor, zupełnie niewinny! — zaczął jęczeć. — Musiałem słuchać stryja.
— To cię nie usprawiedliwia! — huknął nań Zorski. — Zobaczymy, czy złożysz szczere wyznanie. Dlaczegoście nas uwięzili?
— Ponieważ miałem zostać hrabią Rodriganda.
— Co za obłęd! Gdzie są rzeczy, któreście nam zabrali?
— Mam jeszcze. Tylko wierzchowce zostały sprzedane.
— Później wszystko oddasz. Czy wiesz, gdzie są zamknięci Cortejowie i Landola?
— Wiem. Ten sennor odebrał mi klucz od ich więzienia wraz z innymi kluczami.
— Mamy go przy sobie. Zaprowadzisz nas do tych czworga. Czy znasz wszystkie podziemne przejścia i skrytki tego klasztoru?
— Tak, znam wszystkie. U stryja w biurku leży, plan całego podziemia.
— Dasz nam. Czy są tu jakieś tajemne wyjścia?
— Poza obręb klasztoru? Jest jedno.
— Gdzież prowadzi?
— Do kamieniołomów, położonych we wschodniej części tego miasta.
— Zaprowadzisz nas tam. Gdzie twój stryj?
— Pojechał do Meksyku, albo do Queretaro, do cesarza.
— W jakim celu?
— Aby go powstrzymać od... od wyjazdu z Meksyku.
— O przyczynie tego kroku jestem już poinformowany. Co to za grubas, z którym wczoraj rozmawiałeś?
Manfredo znowu się przeraził. A więc i o tym wiedzieli!
— Zwie się sennor Arrastro — odpowiedział. — Przychodzi czasem do stryja z instrukcjami i rozkazami.
— Od kogo?
— Od tajnego rządu.
— Z iluż osób składa się ten rząd?
— Tego nie wiem.
— Gdzie jest siedziba?
— I tego nie wiem.
— Hm. Czy stryj przyjmuje przedstawicieli tajnych partyj?
Manfredo zawahał się z odpowiedzią.
— Jeżeli nie odpowiesz — rzekł groźnie Zorski — każę cię dopóty chłostać, dopóki nie otworzysz gęby! Pytam, czy stryj twój otrzymuje papiery, od tajnych partyj?
— Owszem.
— Czy je przechowuje?
— Tak. W tajemnej celi.
— Zaprowadzisz nas i do niej. Wstawaj i pokaż, gdzie siedzą Cortejowie!
Po chwili Robert otworzył drzwi. Blask światła wtargnął do ciemnego lochu, w którym można było rozpoznać cztery skulone postacie.
— Czy przybyłeś, aby nas wreszcie wypuścić plugawcze? — ryknął jakiś ochrypły głos.
— Ciebie wypuścić, kanalio? — zawołał Grandeprise, biorąc latarkę z rąk Zorskiego.
Cortejo wlepił w niego wzrok.
— Grandeprise! — jęknął.
— Tak, to ja, Grandeprise. Wreszcie mam i ciebie i drogiego twego braciszka! Oh, tym razem nie wyprowadzicie mnie w pole, tym razem nie uda się wam ujść z mej ręki!
— Jakeście się tu dostali? — zapytał Gasparino. — Czy starzec zamianował was na miejsce Manfreda dozorcą? Pozwólcie nam uciec, a nagrodzę was milionem dolarów.
— Milionem? Łotrze! Nie masz przecież ani grosza. Zabiorę ci wszystko, nawet twe podłe życie.
W tej chwili Grandeprise oświetlił latarką stojącego za sobą Zorskiego. Cortejo go poznał.
— Zorski! — zgrzytnął zębami.
Pablo Cortejo i Józefa poruszyli się również, ujrzawszy Zorskiego.
— Wolny! — syknęła Józefa.
— Wszystko pójdzie dobrze — rzekł Robert. — Nie ma tu już nic do przygotowania. Wracajmy do przyjaciół.
Zaczęto się teraz zastanawiać, co począć dalej.
Nie ulegało wątpliwości, że pierwszy akt procesu sądowego rodziny Rodrigandów będzie musiał rozegrać się w Meksyku. Wszystko jednak zależało od unormowania stosunków. Francuzi opuścili kraj, a tron cesarski chylił się do upadku. Dopiero po jego zagładzie można było liczyć na wydajną pomoc Juareza.
Po długich naradach postanowiono, że niektórzy udadzą się do prezydenta, reszta miała pozostać i strzec, aby czwórka tak ważnych jeńców nie uciekła.
Przystąpiono teraz do oczyszczenia podziemnego korytarza. Wszystkie znalezione papiery i kosztowności zostały starannie spakowane. Zabrano wszystko, co mogło dla Juareza przedstawiać jakąkolwiek wartość. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.