Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Brian de Lanccster, młodszy syn zmarłego Huga de Lancester, hrabi de White-Manor, wcześnie znalazł się w fałszywém, prawie nieznośném położeniu, na jaki w Anglii zwykle są wystawieni młodsi synowie szlachetnych rodzin, nie będący członkami kleru... Wychowany na łonie prawie królewskich dostatków, nagle, ze śmiercią ojca, na skromném tylko dziedzictwie ograniczyć się musiał.
Brat jego, dzięki surowym ustawom o szlacheckiém spadkobierstwie, odziedziczył zarazem parostwo i dziewięć dziewiątych części ojcowskiego majątku; tak więc został magnatem; przeciwnie, kiedy Brian żył w stanie graniczącym z pomiernością.
Brian żył dotąd lekkomyślnie, nieprzezornie. Nie pomny na przyszłość, odmówił naleganiom rodziny, która go chciała poświęcić stanowi duchownemu.
Ciągle więc wiódł próżniackie, ale już nie bez trosków życie. Niemy gniew oburzał duszę jego przeciw najwyższéj niesprawiedliwości prawa, co stanęło między synami jednego ojca, aby jednych wzbogacać kosztem drugich, i gwałtem zerwać równość między dziećmi, które Bóg wywołał z jednego łona.
Jako jeden z władców elegancji londyńskiéj i mocno wpływający członek klubów młodéj arystokracyi, Brian nie deklamował przeciw prawu pierworodztwa, bo zemsta prawdziwego Saxona, nie tłómaczy się czczémi słowy, jak zemsta Francuza lub Irlandczyka; lecz gromadził w sobie nienawiść i przemyśliwał nad środkami wypowiedzenia śmiertelnéj walki prawu, które go odzierało; walki angielskiéj, cierpliwéj, niezbłaganéj.
Tymczasem zupełnie szlachetnie przejadał mały swój mająteczck zapewniając sobie coraz mocniéj stanowisko modnego człowieka, i dodając do innych swych zasług najwybitniejszą odcień exeentryczności (eccentricity).
Wyraz ten przetłómaczyli mieszkańcy stałego lądu i nadużyli jak wszystkiego co dotyczę angielskiéj elegancji, ale go jednak nie pojęli jak należy. — Eccentricity jest jak humour jest wyrazem i rzeczą wyłącznie i jedynie angielską. To, czego potrzeba, aby być znośnie excentrycznym (eccentric), znajduje się tylko w krwi saxońskiej, w gęstém powietrzu Londynu, w mgłach Tamizy, a nigdzie więcéj.
Jakoż eccentricity, jak wszystko co jest prawdziwie narodowém, cieszy się w Anglii niezmierną powagą.
Brian wiatach młodocianych dokonał pełnych zasługi excentryczności.
I tak naprzykład przytoczymy tu, że w roku 183— Brian wydał piérwszą edycyą owego juggle (uszczypliwy żart), który odtąd nabył europejskiéj stawy.
Szanowny Pegazus Anticorn, członek parlamentu, nosił ogromne wąsy, które na nieszczęście nie podobały się Brianowi de Lancester. Pewnego ranka oświadczył w klubie uroczyście, że ma zamiar zgładzenia ze świata tych wąsów. Wieczorem doniesiono o tém szanownemu Pegazus Anticorn, uzbroił się on zatém w dwururne nabite pistolety, celem bronienia do śmierci swych wąsów.
Nazajutrz Times doniósł, że wielce szanowny Brian de Lancester, wśród białego dnia, obetnie wąsy szanownemu Pegazus Anticorn, członkowi parlamentu.
Ten do pistoletów dodał jeszcze pałasz.
— Na trzeci dzień, na wszystkich rogach ulic Londynu czytano ogromne, sześcio-stopowe afisze obecujace sto funtów szterlingów nagrody każdemu, kto do mieszkania wielce szanownego Briana de Lancester przyniesie wąsy szanownego Pegazusa Anticorn, członka parlamentu.
Pegazus wdział kirys pod swe zwierzchnie suknie. Nakoniec czwartego dnia Herald Chronicle i Post doniosły, że kilku dżentlmenów noszących wielkie wąsy zabito w gronie własnych rodzin i że zabójcami byli bandyci pragnący zarobić przyobiecane sto funtów szterlingów.
Pegazus zastanowił się, zawołał cerulika i posłał swe wąsy Brianowi wraz z wyzwaniem na pojedynek. Brian pistoletem odstrzelił mu prawe ucho.
Moglibyśmy całe tomy in folio pozapełniać, gdybyśmy chcieli wyliczyć wszystkie jego czyny, podobnego rodzaju, wykonane z prawdziwie angielską zimną krwią, prawdziwie wzniosłego wynalazku i pełne buffonady. Niestety! mamy co innego do powiedzenia czytelnikowi naszemu.
Łatwo pojąć, że takie żarty drogo Briana kosztowały, że więc tém samém widział, iż skromne jego dziedzictwo zbyt się prędko wyczerpuje. Jeden wypadek przyspieszył zupełną jego upadłość: brat Briana bogaty hrabia de White-Manor, albo raczéj jego intendent, wydał Brianowi proces, który biedny eccentric przegrał dla braku pieniędzy i starań.
Obaj bracia nigdy się zbyt czule nie kochali, o po śmierci starego hrabi, Brian uważający się za niesprawiedliwie złupionego, głuchą żywił dla starszego brata zemstę, która wybuchła dopiéro po wspomnionym procesie. Brian przysiągł, że z bratem swoim toczyć będzie walkę na śmierć.
I dotrzymał słowa. Szczególną wprawdzie obrał broń, ale robił nią strasznie i walczył nieprzestannie tak, że raz zadawszy ranę rozkrwawiał ją ciągle, aby się już nigdy zagoić nie mogła.
Hrabia żałował wówczas gorzko, iż przyprowadził do ostateczności człowieka, którego łaska drugich czyniła potężnym i który nie przechodząc pewnych granic, jakby dla zabawki zatruwał mu życie; ale już było zapóźno.
Hrabia namyślił się. Zaprojektował bratu, że mu wyznaczy skromną pensyjkę, potém chciał ją podwyższyć, nakoniec chciał mu się opłacić tysiącami funtów szterlingów. Brian żądał połowy jego ogromnego majątku; hrabia odmówił.
I trwała daléj dziwna walka słabego przeciw silnemu, w któréj słaby miał wszelkie korzyści.
Rzecz szczególna, w walce téj pomagali mu ci, których natura i prawa powinny były uczynić wrodzonymi jego nieprzyjaciółmi. Byli to właśnie młodzi lordowie, dziedzice parowskich krzeseł, ludzie, którzy kiedyś mieli się w obec swych młodszych braci znaleźć w tém samém położeniu, w jakiem znajdował się biédny hrabia w obec strasznego prześladowcy swego. — Ale czyż się tak zwykle nie dzieje w każdym czasie i kraju?
W postępowaniu Briana de Lancester widzieli tylko samą śmieszną stronę; nie pojmowali, że każdy jego zamach był ciosem dla prawa starszeństwa, pilnikiem kruszącym nieznacznie starodawne podpory tego prawa, wspaniałomyślnego w swém barbarzyństwie, znakomicie silnego, które z czasem będzie przyczyną upadku Anglii.
Im świetniejszémi i szczególniejszémi były rasy, jakie Brian w tym pojedynku zadawał, tém mu bardziéj świat wielki poklaskiwał. Cały West-End drżał z radości, czytając na kolumnach dziennika Times następującą naprzykiad nowinę, lub coś podobnego:
„Wczoraj, szlachetny hrabia de Wh... M... przejeżdżając się po Tamizie, poznał w jednym z biédnych majtków sterujących jego łódką, brata swego wielce szanownego Br... de L......r.
Mówią, że Jaśnie Wielmożny pan odwrócił się w przeciwną stronę, bo nie mógł znieść widoku syna swego ojca, i kazał płynąć do brzegu.
Żyjemy w zbyt dziwnych czasach, etc. etc.
Albo też:
„Zeszłéj niedzieli, podczas zimnego i wilgotnego wieczoru, przechodzący poznali w osobie leżącéj na progu drzwi pałacu szlachetnego hrabi Wh... M...r, wielce szanownego Br... de Lan....r brata JW. hrabi.
„Powiadają i wierzyć temu musimy, ponieważ mamy poważnych i wiarogodnych świadków, że JW. hrabia lokajami kazał wygnać swego brata... etc. etc.
I wszyscy śmieli się na całe gardło, bo wszyscy znali sekret téj komedyi. Sam tylko Brian nie śmiał się, on seryo i prawdziwie po angielsku wykonywał swoje dzieło, a nieszczęśliwy hrabia ze zmartwienia nie mógł ani jeść, ani pić, chudł, bladł, sprzykrzył sobie wszystko, jak powiadał ten łotr intendent Paterson, a nawet i towar, którym handlował poczciwy Bob-Lantern.
Była to rzecz bardzo ciekawa. Przemożny lord nie śmiał pokazać się w żadnym salonie. Bojaźliwie przepędzał swe nudy w miejscach, w których nie spodziewał się spotkać swego kata, ale zdawało się, że Brian ma osobną policya na swe rozkazy. Gdziekolwiek ukrył się hrabia, zawsze spotkał na swéj drodze lodowatą i szyderczą twarz Briana, który przeciwnie coraz bardziéj wchodził w modę. Ten nieustanny pojedynek, zdawał się być w oczach każdego znawcy piérwszéj zasługi excentrycznością. Fetowano go, wyrywano sobie; byłby został lwem niezawodnie, gdyby Rio-Santo nie był tak przeważnie nosił korony mody.
Zasłona po raz drugi zapadła, kiedy Brian de Lancester wszedł do sali w ubiorze chłopca z cukierni. Otworzył swą skrzynkę i za pomocą taśmy zawiesił ją na szyi.
Najprzód obszedł parter.
— Panowie, rzekł, kupujcie pastylki, ofiarujcie damom cukierki... we Francyi taka moda... w Paryżu na każdéj reprezentacyi jedzą cukierki.
Mało kto kupił. Nie było to w zwyczaju, a w Londynie niełatwo pozwalają sobie tego, czegoby już raz się przynajmniéj nie dopuścili. Gdy Brian przybył przed piekielną lożę, dały się słyszeć huczne brawa i pełne zapału oklaski.
Brian bardzo poważnie powtórzył swą formułę. Każdy chciał kupować pastylki i skrzynka excentryka byłaby w mgnieniu oka wypróżniona, gdyby jéj nie był zamknął mówiąc:
— Dosyć, panowie, dosyć; muszę przecie zanieść jeszcze choć trochę tam na górę.
Domawiając tych stów, wzniósł oczy ku loży, w któréj hrabia de White-Manor siedział nieruchomy i znudzony od samego początku przedstawienia. Hrabia nie ruszył się wcale i nie spodziewał bynajmniéj burzy wiszącéj nad jego głową.
— Oświadczam ci, najkochańszy, zawołał Lantures-Luces, że na honor, twój pomysł jest w najwyższym stopniu zachwycający!... U nas w Paryżu, w istocie kupują cukier owsiany dla gryzetek... Mówię na seryo... Ale jakimże u djabła sposobem! mój kochany, będę cię mógł widzieć tam na górze?... Nie ma mojéj lornetki... Wracając do twojego pomysłu, doprawdy, bez żartów, znajduję go bardzo zachwycającym.
Brian już był daleko, a mały Francuz jeszcze paplał.
Wszedł na galerye i do każdéj loży wstępował ze swémi pastylkami. Wszędzie przyjmowano go głośnym śmiechem. Damy nawet wybornym znajdowały ten figiel. Skoro wyszedł z któréj loży, zajmujący ją wychylali się i zachęcali go ciekawém spojrzeniem.
Tak więc, gdy stanął przed lożą hrabiego de White-Manor, około pięćset lornetek wymierzono na obu braci.
Oczekiwano z radosną niecierpliwością. W rzeczy saméj to intermedium mocno przeszkadzało sztuce, a arcydzieło Webera musiało ustąpić miejsca temu bohaterskiemu widzi mi się.
Brian de Lancester nareszcie stanął przed łożą hrabiego de White-Manor. Kilka chwil nie ruszał się, mniemając, że sama jego obecność zwróci na się uwagę brata; ale źle wyrachował. Lord pogrążony niejako w sennéj trosce, bokiem siedział do sceny i mocno wpatrywał się w przeciwległą ścianę swéj loży.
Brian znudzony próżnem oczekiwaniem, podniósł skrzynkę i lekko sparł ją na brzegu loży.
Hrabia White-Manor obrócił się zniecierpliwiony, a gdy wzrok jego padł na Briana, zadrżał cały od stóp do głów, jakby się dotknął stosu Wolty. Twarz mu pozieleniała, obumarłe oczy zaiskrzyły się, a usta drżały nie mogąc wydać żadnego głosu.
W całéj sali głuche panowało milczenie.
— Milordzie, bracie mój, rzekł Brian dobitnym głosem, który doszedł do ostatniego zakątka najodleglejszéj loży, kup skrzynkę, z pastelkami, u syna twojego ojca, aby on miał sobie za co kupić chleba!
Piekielna loża sypnęła oklaskami. Parter, nie wiedząc dla czego, uczynił to samo; galerye naśladując parter, krzyknęły brawo, sam nawet Paddy w niewinności poczciwéj swéj duszy zawołał pochwalnie: „niech mię Bóg skarzę!“
Loże napełnione damami nie tyle robiły hałasu, ale nie jedna ładna twarzyczka pod wachlarzem ukryła swój uśmiech, a lady Campbell oświadczyła, że Brian de Lancester jest złośliwym żartownisiem najwyborniejszego tonu.
Tymczasem lord de White-Manor, przedmiot całéj znieważającéj ciekawości, został jakby piorunem rażony.
— I cóż milordzie bracie mój? spytał nieubłagany Brian.
Hrabia otworzył usta jakby chciał przemówić. Znowu nastało ogólne milczenie.
Ale słyszano tylko piskliwy głos vice-hrabiego Lantures-Luces, który mówił:
— Wyznam wam pod przysięgą moi kochani, że dałbym w téj chwili trzy złote napoleony za moję lornetkę... Na honor nie żartuję!... zgoła nic nie widzę!
Hrabia, nie mogący wymówić ani słowa, rzucił na brata wściekłe wejrzenie i z ostateczném wysileniem wysunął ekram u swéj loży. Już go więcej nie widziano.
W téjże saméj chwili na wyższych galeryach i na parterze powstał piekielny hałas. Nowe tłumy massami wtłoczyły się na dotychczasowych widzów. Przeklinano, bito się, szturmem pozajmowano opróżnione i nieopróżnione siedzenia. Było pół do dziesiątéj, a o téj godzinie rozpoczyna się wejście za połowę ceny; przywilej bardzo drogi dla londyńskiego pospólstwa, którego też nadużywa ono w sposób, o ile można wystawić sobie najbezwstydniejszy.
Brian, dzięki temu zgiełkowi, mógł wyjść bez przeszkody. Johnny odebrał napowrót skrzynkę z pastelkami i nawzajem oddał mu jego eleganckie suknie.
Dziwna tymczasem scena miała miejsce w sali. W chwili gdy się już zaczęli uciszać wchodzący za połowę ceny, usłyszano w jednéj loży tuż przy scenie krzyk kobiéty, krzyk trwogi i gwałtu.
Pochodził on z loży bezpośrednio dotykającéj sceny, w której lady B*** sama oczekiwała na przybycie dostojnego swego protektora.
Wszystkie spojrzenia poprzednio skierowane ku sali, dla nasycenia się pomięszaniem hrabiego de White-Manor, zwróciły się nagle w stronę sceny.
Widziano jak lady B*** blada, zmieniona, rzuciła się gwałtownie na korytarz wołając o pomoc, i jak prawie natychmiast na przodzie jéj loży pokazała się obojętna twarz ślepego Tyrrela, którego wszyscy znali pod nazwiskiem sir Edwarda Mackenzie.