Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Ślimak sumiennie wszystkiego dokonał. Wydał pięć gwineów u tandeciarza na Long-Acre i wyszedł ztamtąd ubrany od stóp do głów jak dżentlmen.
Nim wszedł do teatru, wrócił na Before-Lane i ukrył stare suknie w tém samém miejscu, gdzie rozmawiał z kapitanem Paddy O’Chrane. Potem bez zwłoki pobiegł w kierunku Cowent-Garden.
Kończył się właśnie drugi akt. Ślimak powoli przechadzał się po bufecie, nadymał jak mógł swe chude piersi, prostował się i gryzł piórko do zębów, które kupił dla dokompletowania swego ubioru dżentlmena.
Z pod oka patrzył na wszystkich obecnych, kaszlał, pluł, ucierał nos, ale napróżno. Nikt nie dawał na niego uwagi.
A jednak zatknął w dziurkę od guzika szeroki kawałek żółtéj atłasowej wstążki, niepodobnéj do wstęgi żadnego ze znanych orderów.
Czyby sobie z niego żartowano? zaczął się tego obawiać. Gorzko żałował kulawych ławek pod fajką i garnkiem, zarosłego podbródka pięknéj Madge, a nawet głupiego spojrzenia swego szwagra Mich.
Nudził się. Nie mógł nawet miauczeć dla przepędzenia czasu!
Z rozpaczy zażądał szklanki piwa. Podano mu lodów.
Ślimak nigdy jeszcze nie jadł lodów. Łatwo więc pojąć, że byłby w sposób bardzo nieprzyjemny objawił swoje niezadowolenie, gdyby nie jeden jegomość, który rozbroił gniew jego.
Jegomość ten dotknął mu palcem piersi w miejscu gdzie jaśniała żółta wstążka.
— Pójdź za mną, rzekł po-cichu.
— Jak to, pójdź za mną! odpowiedział Ślimak dumnie, wyprężając krótką swą postać; do djabła! pan lubisz oryginalnie żartować!
Jegomość zmarszczył brwi, ale Ślimak wcale się tém nie przeraził.
— Pójdź za inną!... powtórzył... Widzisz pan, ja chodzę tylko za ludźmi, których znam, a pana nie znam ani z Adama, ani z Ewy, do stu piorunów! jak mówi dzielny mój przyjaciel poczciwy kapitan O’Chrane.
Nowo przybyły przez chwilę z uśmiechem mu się przypatrywał.
— To mi jakiś zuchwały, ten mały szelma, mruknął.
Potem biorąc go za rękę zrobił mu wskazującym palcem krzyż na dłoni i rzekł: Gentlman of the night.
— Ah! tak! to co innego! rzekł Sliwak poważnie; teraz pan mówisz jak należy... Ale pojmujesz milordzie, iż użyty do ważnéj missyi nie mogę słuchać piérwszego lepszego szpaka, który przyjdzie i powie mi: pójdź za mną!
— Masz słuszność. — Chodźmy.
Obaj opuścili bufet.
Z wielką trudnością przetłoczyli się przez korytarz, po zapadnięciu zasłony nagle zapełniony, i stanęli o dwa kroki od loży, w któréj siedziały hrabina Ofelia i księżna de Longueville.
Jegomość po trzykroć zakołatał do drzwi sąsiedniéj loży. Otworzono, a Ślimak nagle z tyłu popchnięty znalazł się w zupełnéj ciemności.
Miejsce w którém się znajdował, było widocznie lożą, lecz tak szczelnie ekramem zasłonioną, że najmniejszy nawet promyk jarzejącego w sali światła nie mógł się do niej przecisnąć.
Przez minutę panowało głębokie milczenie. Ślimak usłyszał tylko wstrzymywany oddech kilku ludzi. Zadrżał z bojaźni.
— Uważam, że drżysz, dziécię familii, rzekł głos cichy i zmieniony. Jeżeliś tchórz, ruszaj precz!
— Niech mię Bóg skarze, milordzie, odpowiedział Ślimak, jestem człowiekiem! Ale lubię widzieć, dzień przed sobą... Cóż nakoniec mam czynić?
— Milczéć.
W téj chwili ujęto go za ramię. Przyprowadzono na przód loży. — Jakaś ręka dotknęła ekramu, w środku którego pokazał się natychmiast punkt jasny.
— Przyłóż oko do tej dziury, powiedziano.
— Ślimak usłuchał.
— Patrz wprost przed siebie! w piérwszéj loży przed sceną cóż widzisz?
— Widzę jakąś lady, dla Boga! w atłasowéj sukni, ma na sobie mnóstwo błyskotek, odrzekł Ślimak.
— Czy widzisz rękę téj lady?
— Widzę jednę.
— Którą?
— Czekaj milordzie, niech się lepiéj przypatrzę... Prawą... Nie! lewą, opartą na poręczy loży... Ah! święty Jerzy jakież piękne pierścionki! jakżeby się moja ładna Madge cieszyła, gdyby miała parę podobnych!
— Milcz... A więc jest to lewa ręka?... Na jednym z jéj palców powinieneś widzieć pierścień, który błyszczy mocniéj jak inne.
— Tak mi się zdaje, milordzie, tak... Można powiedzieć, że to kawałek słońca!
— Ustąp stamtąd!.
Znowu otwór zamknięto. Ślimak znalazł się po raz drugi w głębokiéj ciemności.
— Lewa ręka i pierścionek na palcu, powtórzono mu, mocno za ramię ściskając. Czy będziesz o tém pamiętał?
— Będę milordzie.
— Teraz chodź tutaj.
Pchnięto go wprawą stronę loży — nieznacznie uchylono ekram i znowu żywy promień oświecił lożę; ale dwie ręce schwyciły go za głowę i trzymały ją tak, że nie mógł się obrócić i ujrzeć swych towarzyszy.
— Patrz! powiedziano mu daléj, ale teraz patrz na dół; co tam widzisz?
— Widzę ramiona kobiéty... Niech mię szatan porwie milordzie, jeżeli to nie najpiękniejsze ramiona!
— Milcz... Nie możesz widziéć jéj twarzy?
— Nie milordzie.
— Czekaj.
Ciągle trzymano głowę Ślimaka, dopóki nie powiedział:
— Widzę ją, milordzie; widzę jej twarz... Ale!... ja ją gdzieś znam!
— Cicho!
Znowu zasunięto ekram. — Ciemność wróciła zupełna. — Puszczono głowę Ślimaka, który wstrząsnął się jak pudel.
— Gdzież u djabła widziałem tę piękną lady? zapytał się. — Potém nagle przypominając sobie, dodał:
— O! jakiż ja głupi, ona zupełnie podobna do Zuzanny, dziewczyny z pod godła korony... Muszę ją pokazać kapitanowi, naśmieje się z tego dowoli.
— Teraz wyjdziesz, rzekł mu głos po chwili... Obróć się do drzwi, nie patrz w tył.
Drzwi otworzyły się i wypchnięto Ślimaka z loży, tak jak go tam wprowadzono. Gdyby nawet, wbrew rozkazu, chciał się oglądać, nie mógłby tego uczynić, bo żywo za nim drzwi zamknięto.
Na korytarzu znalazł się obok człowieka, który go spotkał w bufecie. Światło wróciło mu całą fanfarońską zuchwałość.
— I cóż! milordzie, rzekł, jestem najniższym sługą tych panów i twoim, ale jest to szczególny sposób przepędzania czasu! Ci zacni dżentlmenowie, mogli byli zejść do piwnic w swych domach, a nie trudzić się na widowisko... Wszak i tam, na honor, taka sama ciemność... Co do mnie, kontent jestem z ich obejścia się ze mną, ale wolałbym był widzieć ich twarze.
— Cicho, moje dziecię, cicho!
— Milordzie, jestem człowiekiem... Moja żona Madge i mój szwagier Mich mogą to poświadczyć... Jedno słowo tylko: chciéj mi powiedzieć, czy Jego Wielmożność był w téj djabelskiéj loży?
— Kogoż tak nazywasz?
— Eh! dla Boga! patrona z Finch-Lane!... tego co płaci... Pana Edwarda.
— Nie ma go tam.
— Jeżeli tak, mniejsza o to, że nie miałem ani kawałka świecy... Z Jego Wielmożnością pragnąłbym spotkać się twarz w twarz.
— Niektórzy co go widzieli mimo jego woli, rzekł bufetowy jegomość poważnie i zwolna, potrafili dobrze milczeć...
— Czy okupiono to milczenie?
Jegomość potwierdził skinieniem głowy.
— Gwineami? dodał Ślimak.
Jegomość wyjął z zanadrza mały puginał z do brze wyrobioną i piękną klingą.
— Nie... nie gwineami, rzekł.
Ślimak bojaźliwém spojrzeniem ścigał rękę dżentlmena, która ukrywała mały puginał pod atłasowy kołnierz jego kamizelki.
— A teraz, rzekł jegomość, czy pamiętasz dobrze coś widział?
— Doskonale milordzie!
— Na prost jakaś lady, ręka i pierścień; z drugiéj strony inna lady i jéj ramiona... piękne ramiona, milordzie!
— Słuchaj!
Nieznajomy wziął go za rękę i mówił z nim blizko dziesięć minut, powtarzając kilka razy jedno, jak nauczyciel, wkładający w głowę niepojętnemu dziecku trudną jaką naukę.
— Dobrze, milordzie, dobrze! zawołał Ślimak zniecierpliwiony, rozumiem... Teraz do roboty!
— Uważaj! przerwał jegomość, który może nie tyle ufał Ślimakowi, ile on sam sobie, nie chodzi tu o bagatelkę.
Chociażby szło o pięćset funtów szterlingów, a przecież lichy pierścionek nie może być tyle wart, byłbym siebie pewnym milordzie.
— Nadewszystko pamiętaj, że skoro wyjdziesz z téj loży (pokazał lożę lady Ofelii), udasz się przez te małe drzwi w końcu korytarza. — Schody będące za niemi zaprowadzą cię w kulisy; będę tam i pokażę ci drogę na ulicę.
Ślimak i jego towarzysz obeszli salę na około i udali się w stronę zajmowaną przez lady B***.
Człowiek, który po-cichu wyszedł z tajemniczéj loży zdążał za nimi o dwadzieścia kroków odległości.
Był to ślepy Tyrrell.
Zostawił w loży czterech dżentlmenów, którzy przez cztéry otwory w firankach, podobne do téj, która służyła Ślimakowi za lunetę, chciwie patrzyli na loże Jego Wysokości księcia Yorku.
Z drugiéj strony teatru nikt nic mógł domyślić się tego co zaszło naprzeciwko. Czarna loża była prawie zupełnie odsłonięta. Jednakże przez czas niejakiś wzbudzała podejrzenie w będącym na służbie kommissarzu policyjnym, — Kazał on jednemu ajentowi pilne dawać na nią baczenie, ale ajent, według zwyczaju sobie podobnych, słyszał rozkaz, zrozumiał go, lecz nie wykonał.
Było to prawie w chwili, gdy Brian de Lancester zwracał na się uwagę całéj publiczności. W kilka minut potém, jak powiedzieliśmy, miało miejsce wejście za połowę ceny. Ślimak i jego towarzysz byli wówczas z prawéj strony sceny, po za lożą, w któréj siedziała sama lady B***.
— Baczność, rzekł po-cichu przewodnik Ślimaka.
A potém, właśnie prawic wtedy gdy był zgiełk największy, dodał:
— Daléj do djabła!
I znikł.
Ślepy Tyrrell zajął jego miejsce.
Ślimak śmiało zapukał do loży księcia Yorku. Trzymał w ręku jakiś papier.
— Milady, rzekł kłaniając się z uszanowaniem, milord książę przysyła mię do Jaśnie Wielmożnéj pani z tym oto biletem.
Podał list. Lady B*** wyciągnęła rękę dla wzięcia go. Ślimak schwycił ją gwałtownie i z niepojętą zimną krwią zerwał pierścień będący na serdecznym palcu. Dobrze widział, dobrze słyszał, nie omylił się.
Lady B*** bez przytomności prawie rzuciła się za nim, ale tuż na samym progu wpadła na ślepego Tyrrella, albo raczéj na nieszczęśliwego sir Edwarda Mackenzie.
— Puść mię pan! zawołała — puść!... złodziéj, złodziéj!...
Biédny ślepy usuwał się wprawdzie z drogi jak mógł, ale fatalność i tu wdać się musiała. Lady B*** i on podobni byli do dwóch ugrzecznionych przechodniów, którzy na wązkim chodniku, chcąc sobie wzajem ustąpić, znajdują się wspólnie raz na téj, drugi raz na drugiéj stronie i tym sposobem przez długi czas tamują sobie drogę. Ilekroć lady B*** rzucała się w prawo, sir Edward naśladował ją i ilekroć znowu na lewo, zawsze znajdowała na swéj drodze tego człowieka w istocie godnego litości.
— To nie mój, wołała zdyszała jak szalona; Jego Królewska Wysokość pożyczył mi go... powierzył!... jest to klejnot korony, o Boże!... Brylant wartujący dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów!... trzymajcie!... na pomoc!
Nakoniec, rozpacz dodaje jéj siły, porywa obie ręce sir Edwarda Makenzie, wciąga go gwałtownie do loży i znowu, prawie bez zmysłów, wybiega na korytarz.
Biédny sir Edward, który nic nie widział, nic nie rozumiał, oparł się o przód loży i spojrzał po sali swém zagasłém okiem; źrenica jego zasłonięta, zapewne przypadkiem, skierowała się ku zamkniętéj loży, i nieznacznie skinął głową. Ekram do połowy spuszczono.
Ślimak tymczasem, korzystając z przyjaznéj chwili, spokojnie obszedł salę przebiegłszy korytarz po raz drugi; nikt jeszcze nie myślał o ściganiu go.
Wszedł do loży hrabiny Ofelii, która była otwarta. Hrabina wychylona z niéj, usiłowała widzieć co się działo na przeciwko i skąd pochodziły krzyki lady B***.
Ślimak dotknął lekko palcem gładkiego jak atłas i obnażonego ramienia Zuzanny i wymówił po-cichu:
— Gentleman of the night!
Piękna dziewica natychmiast się obróciła.
— Przepraszam Waszę Wielmożność, rzekł Ślimak z uśmiechem, chciéj pani ukryć to za gorsem. Jest to przedmiot powierzony przez Ich Wielmożności.
Zuzanna wzięła to co jéj Ślimak podał, on zaś znikł natychmiast małémi drzwiami w głębi, które prowadzą za scenę.
Zuzanna ukryła za gorsem powierzony sobie przedmiot zawinięty w papier.
Wtedy dopiero lady B*** zdołała nakoniec pokonać zawadę, jaką jéj stawiał ślepy Tyrrell i wypadła na korytarz. — Wnet w całéj sali powstał ogólny rozruch. Mówiono, że chodzi o klejnot korony, nieroztropnie powierzony lady B***, o brylant wartujący pół miliona.
Cała policya wewnątrz i zewnątrz teatru była w ruchu. Szukano. Przytrzymano tymczasem mnóstwo poczciwych, zupełnie niewinnych ludzi.
Potém nagła myśl przyszła kommisarzowi do głowy. Trącił się w czoło i rzekł:
— Już go mam!
Biédna lady B*** powzięła nieco nadziei.
Kommisarz w towarzystwie całego batalionu policjantów, udał się podwojnym krokiem do tajemniczéj loży; — połowę ajentów uszykował z prawéj strony, połowę z lewéj.
— Są to ludzie ryzykowni, rzekł — trzymajcie się ostro!... Czyście gotowi?
— Tak jest panie, odpowiedzieli ajenci ścisnąwszy swe szeregi tak, aby nawet mysz nieprzemknęła się między nimi.
— Baczność! rzekł znowu kommisarz.
I otworzył lożę.
Nikt z niéj nie wyszedł.
Ajenci przygotowali już swe ołowiem napuszczane kije, chcąc niemi utraktować piérwszego lepszego, który się pokaże.
Nikt się nie pokazał.
A przecież, z powodu otwarcia drzwi, w loży nie było już tak dalece ciemno, iżby się tam kto mógł ukrywać. Kommisarz, który przypadkiem był człowiekiem odważnym, wszedł do niéj, spuścił ekram.
Potok światła zalał lożę, lecz była próżna.