Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział LI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Paryża |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Chociaż Rudolf nie podzielał uniesienia Rigoletty, uderzył go jednak szczególny widok ogromnego rynku, zwanego Temple. W środku ulicy Temple, koło zdroju, na końcu placu, wznosi się obszerna prostokątna budowa, kryta dachówką. To Temple. Szeroka droga przez całą długość budowli dzieli ją na dwie części; każdą część znowu przecina mnóstwo małych uliczek, które się krzyżują ma wszystkie strony; dach budynku chroni je od deszczu. Tam nie sprzedają prawie żadnych nowych towarów, lecz najlichszy szczątek materji, odrobina żelaza, miedzi lub stali znajdują kupców. Tam sprzedają kawałki sukna wszelkiego koloru, gatunku, dobroci i wieku, na łaty do starych podartych ubrań. Są sklepy napełnione stosami starych podeszew i cholew, podartych, wydeptanych, skoszlawionych, bez kształtu, nabitych gwoździami, jak drzwi więzienia, prawdziwe szkielety obuwia! wszystko się kupuje, i wielu ludzi żyje z tego handlu. Znajdują się tam handlarze sprzedający pętlice, frendzle, sznurki. Sprzedają tam i damskie kapelusze. Trzeba jednak przyznać, że te sklepy są bardzo pożyteczne dla ubogiej ludności, bo za pół ceny biedacy zaspakajają wszelkie swoje potrzeby.
Rudolf spostrzegł, że kupcowe starodawnym jeszcze obyczajem, oddawna wygnanym z modnego świata, wesoło i uprzejmie zapraszały do sklepów każdego przechodnia. Szedł pod rękę z Rigdlettą, i zaledwie pokazał się na głównej ulicy, zarzucono go obiecującemi zaprosinami.
— Proszę pana obejrzeć moje materace; zupełnie jak nowe, dobrze wysłane; sam włos biały i miękki, jakby owcze runo.
— Państwo nowożeńcy, kupcie te kołdry; patrzcie sami, jakie miękkie, lekkie i ciepłe! Zupełnie jak puch! Namów pani swego męża, za bezcen sprzedam pani wszystko, co potrzeba na nowe gospodarstwo, ręczę, że pani będzie zadowoloną i zawsze przyjdzie kupować u starej Bouvard. Wczoraj zdarzyło mi się kupić piękne rzeczy; sama pani zobacz, wejdź proszę, wszak obejrzenie nic nie kosztuje.
— Wiesz co, sąsiadko — rzekł Rudolf do Rigoletty, — wejdźmy do tej tłustej kupcowej. Bierze nas za nowożeńców, to mi pochlebia. Wejdźmy do jej sklepu.
— Zgoda na tłustą kupcowę — odpowiedziała Rigoletta, — i mnie się ona podoba.
Weszli do matki Bouvard.
Przez wspaniałomyślność, może tylko w tym bazarze znaleźć się mogącą, inne kupcowe nie gniewały się, że matka Bouvard otrzymuje pierwszeństwo; jedna nawet powiedziała:
— Lepiej, że matka Bouvard coś zarobi, niż inna; ma dużo dzieci, a przytem jest najstarszą między nami kupcową.
Rigoletta targowała się, a tymczasem Rudolf uważnie oglądał biurko, stojące obok drzwi wejściowych.
Był to sprzęt formy staroświeckiej; wierzchnia desko otwierała się na mosiężnych zawiasach i służyła za stół do pisania. Na środku tej deski, wśród ozdób z różnokolorowego drzewa, znajdowała się wyrżnięta z hebanu i wpuszczona cyfra M. B. pod hrabiowską koroną. Rudolf domyślał się, że posiadacz biurka musiał należeć do wyższej klasy. To obudziło jego ciekawość, zaczął przeglądać wszystkie szufladki i w jednej z nich znalazł zamazany, pokreślony i niedokończony bruljon listu. Podczas gdy Rigoletta dobijała targu z matką Bouvard, Rudolf z trudnością wyczytał co następuje:
„Łaskawy Panie! Racz być przekonany, że jedynie najokropniejsza niedola zdołała zniewolić mnie do kroku, na który się dziś odważam. Nie wstrzymywała mnie dotąd źle zrozumiana duma, lecz zupełny brak prawa do żądania przysługi, o którą śmiem prosić. Widok mojej córki, pogrążonej razem ze mną w strasznej nędzy, zmusza mnie do pokonania tej nieśmiałości. Kilka słów tylko pawiem o przyczynie naszych nieszczęść. Po śmierci męża zostało mi trzykroć sto tysięcy franków, które mój brat umieścił u notarjusza Jakóba Ferrand. Procenty odsyłał mi brat do Angers, gdzie mieszkałam z córką. Wiadomy jest panu opłakany zgon mego brata; straciwszy, jak się zdaje, majątek na nieszczęśliwych spekulacjach, odebrał sobie życie przed ośmiu miesiącami. Nakrótko przed tym nieszczęsnym wypadkiem napisał do mnie kilka słów pełnych rozpaczy. „Kiedy to przeczytasz, mówił w tym liście, już mnie nie będzie na świecie“. Kończy pismo, uprzedzając mnie, że nie miał żadnego aktu na sumę ulokowaną na moje imię u Jakóba Ferrand. Już więcej niż od roku nie odbierałam procentu, udałam się więc do notarjusza z żądaniem wypłacenia mi dochodu, którego koniecznie potrzebowałam. Zaledwie powiedziałam, kto jestem, kiedy notarjusz, bez względu na moją boleść, zaczął obwiniać przede mną brata, że ten nie oddał mu pożyczonych dwóch tysięcy franków, i że przez śmierć jego musiał stracić tę sumę; że samobójstwo mego brata jest nietylko zbrodnią przed Bogiem i ludźmi, ale względem niego, notarjusza, sprzeniewierzeniem i grabieżą. Odpowiedziałam mu, że może odebrać swoją należność z moich trzechkroć stu tysięcy franków, u niego złożonych. Na te sława spojrzał na mnie zdziwiony i zapytał, o jakich trzystu tysiącach chcę mówić. — O tych, które brat mój ulokował u pana przed półtora rokiem i od których przysyłałeś mi pan procenty przez mego brata, odpowiedziałam, nie pojmując jego zapytania. — Notarjusz aż ruszył ramionami z litościwym uśmiechem, jakby za żart brał moje słowa, i odpowiedział, że mój brat nietylko, że mu nie powierzał żadnych pieniędzy, ale jeszcze pożyczył od niego dwa tysiące franków. Niepodobna mi opisać mego przerażenia. — Gdzież się tedy podziała moja suma? — zawołałam. — I ja i córka nie mamy innego majątku; jeżeli tego będziemy pozbawiane, czeka nas najokropniejsza nędza. W co się obrócimy?
— Albo ja wiem — odpowiedział notarjusz ozięble.
— Na zasadzie jakich dowodów żądasz pani ode mnie wypłaty? — zapytał.
— Posłałam bratu pełnomocnictwo; w kilka dni doniósł mi, że pieniądze są u pana złożone, że pan nigdy nie dajesz rewersu, a po upływie sześciu miesięcy przysłał mi należny procent.
— Masz pani przynajmniej jakie listy jego w tym przedmiocie? — Nie; w tych listach były tylko wzmianki o interesach, nie uważałam za potrzebne ich chować. — Bardzo żałuję, odpowiedział notarjusz, że nie mogę pani nic pomóc w tym razie. Jeszcze raz powtarzam, brat panią oszukał. Jeżeli się pani wahasz między jego słowem ta mojem, droga do sądu otwarta, pozwij mnie pani; sąd między nami rozstrzygnie. — Wyszłam od notarjusza ledwie żywa. Co robić? Bez żadnych dowodów na poparcie mej należności, przekonana o uczciwości mego brata, zmieszana zimną krwią not...“ Tu kończył się bruljan listu; nie można go było dalej wyczytać, bo następne kilka wierszy były grubo poprzekreślane; tylko na dole zapisano, widać dla pamięci: „Napisać do księżny de Lucenay“.
Rudolf zadumał się po przeczytaniu tego urywku listu. Nikczemny czyn, o który obwiniano Jakóba Ferrand, nie był wprawdzie dowiedziony; lecz człowiek ten postąpił tak nieludzko z Morelem, tak haniebnie z biedną Ludwiką, że zatajenie powierzanej sumy, zwłaszcza przy niechybnej prawie bezkarności, nie powinno zadziwić nikogo. Bruljon listu, który trzymał w ręku i który zapewne nie został wysłany, dowodził wyniosłego i szlachetnego charakteru, któryby się obraził ofiarą jałmużny. Jakiejże więc trzebaby ostrożności, delikatności, jakich wybiegów, żeby ukryć źródło pomocy, albo skłonić do jej przyjęcia!
— No, mężu, — zapytała wesoło Rigoletta, — co to za szpargał czytasz? — Żoneczko, bardzo jesteś ciekawa, — odpowiedział Rudolf, — później ci powiem. Czy już dobiłaś targu?
— Ma się rozumieć, i ręczę, że Morelom na niczem zbywać nie będzie. Teraz idzie tylko o zapłatę; trzeba przyznać, że aż miło mieć do czynienia z panią Bouvard.
— Jeszcze jedno, moja żonko; ja tu zapłacę, a ty idź tymczasem wybierz suknie dla żony Morela i dla dzieci. Nie znam się na kupnie tego rodzaju. Każesz przynieść tu suknie, a biedni Morelowie wszystko razem dostaną.
Rigoletta wyszła. We drzwiach obróciła się jeszcze i powiedziała:— Pani Bouvard, powierzam ci mego męża, proszę go nie bałamucić.
Roześmiała się i znikła.
— Trzeba przyznać — rzekła matka Bouvard po wyjściu Rigoletty, — że pańska żona jest wyborną gospodynią.
— Nie mylisz się pani. Ileż pani winniśmy?
— Małżonka pana nie chciała dać więcej nad trzysta trzydzieści franków za wszystko. Dalibóg, mam na tem tylko piętnaście franków zysku, bo nie tak tanio kupiłam te rzeczy, jakbym mogła, ale nie miałam serca bardzo się targować. Pani, co je sprzedawała, zdawała się tak skołataną, tak nieszczęśliwą.
— Czy od niej kupiłaś to stare biurko?
— Tak jest, panie. Serce mi się kraje, jak o nich wspomnę. Przedwczoraj przychodzi do mnie jakaś dama, młoda jeszcze i ładna, ale tak blada, tak wynędzniała, że aż litość brała na nią patrzeć, zresztą my się znamy na tem. Choć była porządnie ubrana, cała czarno, zaraz poznałam, że to szlachetna nędza. Pyta mnie, rumieniąc się, czybym nie kupiła pościeli do dwóch łóżek i starego biurka. Na drugiej stronie bulwaru, przy kanale Saint-Martin. Na czwartem piętrze puka we drzwi, otwiera nam panienka czternastoletnia, także w żałobie, blada, wychudła, ale tak piękna, że ażem stanęła jak wryta.
— Któż to był?
— Córka tej pani. Mimo zimna, miała, na sobie tylko czarną lekką sukienkę i znoszoną chustkę.
— A mieszkanie ich, zapewne ubogie?
— Dwa pokoje, czyste, ale zupełnie puste, i zimne, że aż zębami dzwoniłam; w kominie nawet nie było widać popiołu; niezawodnie dawno już na nim nie palono. W zawiniątku mieścił się cały majątek matki i córki po sprzedaniu mebli. Odźwierny, który wszedł z nami, powiedział mi, że właściciel domu nabrał łóżka, krzesła, tłumok i stół za komorne. Jakem zobaczyła łzy w oczach córki, jakem spostrzegła, że matka, mimo powierzchownej zimnej krwi, płacze w duszy, oceniłam rzeczy tylko o piętnaście franków niżej jak wartość, na moją szkodę, nawet biurko kupiłam, chociaż nie trudnię się sprzedażą takich rzeczy.
— Ja kupię to biurko.
— Rada je sprzedam. Jakem jej tedy powiedziała cenę, odpowiedziała mi: „Dobrze, chodźmy do sklepu, tam mi pani zapłacisz, bo już nie mogę dłużej zostać w tym domu“. Potem rzekła do córki, która siedziała na tłumoku i płakała: Klaro, weź zawiniątko (pamiętam dobrze, nazwała ją Klarą). Córka wstała i przechodząc koło biurka, upadła z płaczem na kolana. Zapłaciłam im trzysta piętnaście franków, i więcej ich nie widziałam.
— A jak się one nazywają?
— Nie wiem.
— A gdzie teraz mieszkają?
— Nie wiem.
— Ale w domu, gdzie dawniej mieszkały, muszą wiedzieć?
— Nie, nie wiedzą. Odeszły, nie powiedziawszy ani słowa, pewnie już nigdy nie wrócą.
Znikła nadzieja Rudolfa. Jak znaleźć mieszkanie nieszczęśliwych kobiet, nie mając innej wskazówki prócz imienia córki i listu, na którym zanotowano: „Pisać dio księżny de Lucenay“. Jedynie więc tylko przez panią de Lucenay można było wynaleźć ich ślad! szczęściem markiza d’Harville znała ją.
— Oto jest, — rzekł Rudolf, — bilet na pięćset franków, proszę o resztę, Czy dostanę tu gdzie wózek, żeby przewieźć te rzeczy?
— A gdzie pan mieszka?
— Ulica Temple, numer 17.
— O! znam ten dom. Kupowałam tam meble od kawalera, co mieszkał na czwartem piętrze.
— Może u Franciszka Germain? — zawolał Rudolf.
— Tak jest; czy pan go znasz?
— I owszem, ale na nieszczęście na dawnem mieszkaniu nie powiedział, dokąd się przeniósł, i nie wiem gdzie go szukać.
— Ja panu mogę dopomóc.
— Pani wiesz, gdzie mieszka?
— Nie, ale wiem, gdzie go można zastać.
— A gdzie?
— U notarjusza, na ulicy Seniter, pracuje w biurze.
— U Jakóba Ferrand! — zawołał Rudolf.
— Tak, u niego właśnie. Notarjusz to bardzo dobry człowiek, nabożny, uczciwy.
— Skąd pani wiesz, że Germain u niego pracuje?
— To cała historja. Ten pan Germain chciał, żebym od niego kupiła hurtem wszystkie meble. Zgodziłam się na to. Był kontent ze mnie, bo we dwa tygodnie przyszedł kupić sobie pościel. Przyprowadził ze sobą człowieka z taczkami, kupił, zapakował rzeczy; ale gdy przyszło do zapłaty, okazało się, że zapomniał wziąć pieniędzy. „Przyjdź pani jutro na ulicę Seniter do notarjusza Ferrand, u niego pracuję, tam zapłacę“. Poszłam nazajutrz i dostałam moje pieniądze.
Rudolf domyślał się przyczyny tego dziwactwa: Germain chciał, żeby prześladowcy stracili jego ślady. Wolał więc sprzedać wszystkie rzeczy, a potem na nowem mieszkaniu drugie kupić. Rudolf drżał z radości na samą myśl, jak się ucieszy pani George, kiedy nakoniec ujrzy syna.
Wkrótce wróciła Rigaletta, z uśmiechem na ustach.
— Nie pomyliłam się wcale w rachunku — zawołała — wydaliśmy sześćset czterdzieści franków, ale Morelowie będą mieszkali po królewsku. Zapłać prędzej i chodźmy, niedługo będzie dwunasta, trzeba żeby moja igła prędko biegła, jeżeli mam odrobić za stracony ranek.