Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Paryża |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Rudolf! pani George!
Bakałarz nie mógł się łudzić prostem przypadkowem podobieństwem nazwisk, bo Rudolf przed ukaraniem powiedział mu, że się zajmuje losem pani George. Prócz tego, niedawna bytność Dawida na folwarku przekonywała go, że się nie myli. Zaledwie przyszedł do siebie z osłupienia, wstał, porwał za rękę Kulasa, i krzyczał z obłąkaniem:
— Idźmy!... prowadź mię... wychodźmy stąd!...
Wieśniacy spojrzeli na siebie zdziwieni.
— Chcesz iść? — rzekł Chatelain — o tej godzinie?... Co ci do głowy przyszło? Co ci się stało? Czyś oszalał?
Kulas zręcznie chwycił się tej myśli, i rzekł żałośnie:
— Mój dobry ojcze!.... znowu choroba cię napada; uspokój się, nie wychodź na zimno.... Moi panowie, wy nie puścicie mojego ojca?
— Bądź spokojny, — odpowiedział Chatelain.
— Nie zmusicie mnie, abym tu został! — zawołał Bakałarz — wasz pan będzie niezadowolony. Sameś mi powiedział, że folwark nie szpital; więc puśćcie mnie!
— Nasz pan? nie bój się! Z wielkim naszym żalem, nie mieszka stale na folwarku, i nie tak często nawet przyjeżdża, jakbyśmy pragnęli.
— Waszego pana dziś niema? — zapytał Bakałarz z mniejszym już strachem. — A kiedy będzie?
— Dopiero może za pięć albo sześć dni przyjedzie. Widzisz więc, że niepotrzebnie się boisz.
— Nie, nie! — rzekł bandyta ze strachem — namyśliłem się, mój syn ma słuszność, moja krewna, ulituje się nade mną, pójdę do niej.
— Jak chcesz, — odpowiedział Chatelain nie sprzeciwiając się, w mniemaniu, że mówi z warjatem. — Wyjdziesz jutro rano; ale nie myśl już o tem, żeby teraz pójść w drogę z małym synem.
Musiał więc zostać; z bojaźni jednak, żeby go żona nie spotkała powiedział wieśniakom:
— Kiedy mnie zapewniacie, że nie zrobię przykrości ani waszemu panu, ani waszej dobrej pani, przyjmuję ofiarowaną gościnność, lecz pójdę zaraz spać, gdyż jestem zmęczony i chciałbym wyjść jutro o świcie.
— Kiedy tylko zechcesz, tu rano wstają, a nawet żebyś znowu nie zbłądził, pokażą ci drogę. No! — dodał stary rolnik obracając się do Bakałarza i Kulasa, biorąc świecę, — chodźcie ze mną. — I zaprowadził ich przez szeroki korytarz, do małego pokoiku na dolnem piętrze; postawił świecę na stole i rzekł do Bakałarza: — Oto twoje posłanie! śpij szczęśliwie. A, ty, chłopcze pewnie będziesz dobrze spał; od młodego sen nie ucieka.
Ponury i zamyślony bandyta usiadł na łóżku, do którego go Kulas zaprowadził.
Kiedy Chatelain wychodził, Kulas kiwnął na niego i wybiegł za nim do korytarza.
— Czego chcesz, moje dziecko? — zapytał Chatelain.
— Mój dobry panie, czasem w nocy ojciec mój choruje, miewa coś nakształt konwulsyj;.sam nie mogę mu dać rady; czy mnie choć kto usłyszy, jak zawołam o pomoc?
— Bądź spokojny, mój kochany. Widzisz te drzwi przy schodach?
— Widzę.
— Tam śpi zawsze jeden z parobków; pójdziesz do niego i obudzisz go, to ci pomoże. A o piętro wyżej mieszka kucharka, jej pokój jest tuż obok pokoju pani Georges. Może jednak też twój ojciec będzie miał noc spokojną i nikogo nie będzie potrzebował. Idź do niego, pownie czeka na ciebie.
— Idę. Dobranoc!
Skoro Chatelain się odwrócił, Kulas zrobił za nim gest obelżywy i szyderczy, właściwy paryskim ulicznikom: uderzył się kilka razy dłonią lewej ręki po ciemieniu; a prawą naprzód wytrząsał. Wszedłszy do pokoju Bakałarza, Kulas nie zbliżył się do niego, bo się bał popaść w ręce, lecz bandyta go usłyszał i zapytał pocichu:
— Gdzieś chodził, hultaju?
— Zbyt jesteś ciekawy.
— O, zapłacisz za wszystko, com dziś od ciebie znosił, przeklęty chłopcze! — zawołał Bakałarz. — Uduszę cię, złośliwa gadzino!
Bandyta z początku uniesiony nieopatrznym gniewem, musiał w końcu, jak zawsze, odstąpić od bezskutecznego usiłowania. Czując, że trzeba odłożyć zemstę do stosowniejszej chwili, w bezsilnem rozjątrzeniu rzucił się z przekleństwem na łóżko.
— Wstydziłbyś się, stary — mówił drwiąco Kulas — czemu klniesz tak szkaradnie? Coby to powiedział ksiądz pleban, gdyby cię usłyszał?
— Przecież tobie nigdy nic złego nie zrobiłem, za co więc minie dręczysz?
— Naprzód za to, że łajałeś Puhaczkę. A potem chciałeś tu zostać — prowadzić święte życie z wieśniakami.
— Co tam, lubisz śmiać się, pożartować... to właściwe twojemu wiekowi; nie gniewam się, — rzekł Bakałarz wesoło, chcąc uspokoić i udobruchać Kulasa; — ale lepiejbyś zrobił, gdybyś pamiętał, co ci powiedziała Puhaczka, którą tak kochasz: masz wszystko obejrzeć i wziąć odciski z zamków. Tak, tak; tu jest interes do zrobienia. A chociażby nawet nie było co kraść, wrócę tu z Puhaczką, żeby się zemścić, — rzekł bandyta głosem drżącym ze wściekłości i nienawiści; — bo pewny jestem, że moja żona namówiła tego przeklętego Rudolfa, a on mnie oślepił i zostawił na lada czyjej łasce, takiej Puhaczki, takiego jak ty, bębna. Nie mogę się na nim zemścić, zemszczę się przynajmniej na mojej żonie.
— Co, stary? chciałbyś mieć żonę w swojem ręku? a ona tylko o dziesięć kroków od ciebie; to mi zmartwienie! Żebym chciał, zaprowadziłbym cię do drzwi jej pokoju, bo ja wiem gdzie jej pokój. Wiem wiem, wiem, — — dodał Kulas, śpiewając podług swego zwyczaju.
— Wiesz, gdzie jej pokój? — krzyknął Bakałarz z dziką radością — wiesz?
— Wiem, wiem, doskonale wiem — podśpiewywał Kulas.
— Kto ci to powiedział? — zawołał bandyta, wstając mimowolnie. — Kłamiesz, kłamiesz! skądbyś to wszystko wiedział?
— Choć-em kulawy, alem nie głupi. Tylko co przyszło mi do głowy nagadać staremu wieśniakowi, że w nocy miewasz konwulsje i pytałem go, gdziebym mógł się udać o pomoc. Powiedział mi, że w takim razie mogę obudzić parobka i kucharkę, i wskazał, gdzie sypiają — jedno na dole, drugie na górze obok twojej żony! twojej żony! twojej żony!
Po długiem milczeniu Bakałarz powiedział mu spokojnie, ze szczerem i strasznem postanowieniem:
— Słuchaj, sprzykrzyło mi się życie. Przed chwilą, tak, wyznaję, zabłysła mi nadzieja, po której los mój wydaje mi się jeszcze okropniejszy: kajdany, galery, gilotyna, są niczem, obok tego, co cierpię, a ja zawsze tak będę musiał cierpieć. Zaprowadź mnie do mojej żony; mam swój nóż, zabiję ją, potem i mnie zabiją, ale mi wszystko jedno — nienawiść mnie dusi — zemszczę się, to mi ulży. Słuchaj, gdybyś wiedział, jak cierpię, zlitowałbyś się nade mną. Teraz zdaje mi się, że głowa pęknie.
Przez chwilę gotów był odebrać sobie życie; gdyby miał w ręku nabity pistolet, nie wahałby się zapewne. Sięgnął do kieszeni, wyjął swój długi nóż, otworzył go i podniósł, żeby się przebić. Ale jakkolwiek szybkie były te poruszenia, rozwaga, bojaźń, przywiązanie do życia przemogły. Mordercy zabrakło odwagi. Kulas, który uważnie śledził jego ruchy, zawołał z szyderstwem:
— Chłopcze, będzie pojedynek!
Bakałarz z bojaźni utracenia rozumu przy nowym i próżnym wybuchu gniewu, nie chciał słyszeć, że tak powiem, obelg Kulasa, bezczelnie szydzącego z tchórzostwa zabójcy, co nie śmiał na siebie samego podnieść ręki. Rzekł prawie błagalnym głosem:
— O, zaprowadź mnie do drzwi mojej żony, weź co chcesz z jej pokoju, a potem uciekaj i zostaw mnie samego, jeżeli chcesz, zwołaj nawet ludzi! Pochwycą mnie, może zabiją na miejscu, lepiej! umrę pomszczony, kiedy sam nie mam odwagi się zabić!
— Aha! rozumiem, mam cię zaprowadzić do drzwi, a potem do łóżka, a potem m am ci wskazać, gdzie uderzyć, albo ci jeszcze rękę pokierować? Chcesz mnie zabićtrzonkiem twego noża, stary zbrodniarzu; wprzód mnie zabijesz, nim cię zaprowadzę do żony.
— Nie chcesz?
Kulas milczał. Pocichu, boso, przyczołgał się do Bakałarza, siedzącego na łóżku z nożem w ręku, potem z dziwną szybkością i zręcznością wyrwał go i jednym skokiem rzucił się na drugą stronę pokoju.
— Nóż! nóż! — krzyknął bandyta, wyciągając ręce.
— Nie oddam, boś gotów jutro rano widzieć się z twoją żoną i rzucić się na nią, żeby ją zabić, bo sprzykrzyło ci się życie, jak powiadasz, a jesteś taki tchórz, że nie śmiesz sam go sobie odebrać.
Bakałarz z głuchym jękiem wyciągnął ręce i skutkiem uderzenia krwi do głowy padł na podłogę, twarzą do ziemi. Leżał bez ruchu.
— Znana sztuka, stary lisie! — rzekł Kulas, — chcesz, żebym się do ciebie zbliżył, a tybyś mnie pięknie oporządził. Jak się wyleżysz, sam wstaniesz. — Z bojaźni, żeby Bakałarz omackiem do niego nie trafił, postanowił nie spać; usiadł więc na stołku z oczami wlepionemi w leżącego bandytę, przekonany, że to tylko zasadzka i że życiu złoczyńcy nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Tak siedząc, dla zabawy wyjął z kieszeni jedwabną, czerwoną sakiewkę i zwolna, pożerając chciwym wzrokiem złoto, przeliczał siedemnaście luidorów. Czytelnicy pamiętają zapewne, że Kulas wychodził od szarlatana, a gdy spostrzegł sakiewkę markizy, udał, że pada, trącił ją i wydarł jej z ręki woreczek. Po przeliczeniu złota, gdy usłyszał, że już się wszystko uciszyło na folwarku, wyszedł boso, pomału, ciągle podsłuchując, odcisnął na wosku zamki czterech drzwi, które się otwierały na korytarz. Gdyby go kto spotkał, przygotowany był powiedzieć, że idzie szukać pomocy dla ojca. Wrócił i znalazł Bakałarza leżącego jeszcze na ziemi.
Przypadek wybawił go od śmierci. Skutkiem uderzenia krew rzuciła mu się obficie nosem i to go zapewne ocaliło. Potem wpadł w gorączkowe odrętwienie i wtedy miał sen, straszny...
Widział Rudolfa w domu przy Wdowiej Alei. Znana mu sala, w której go ukarano. Rudolf siedzi przy stale, na którym są papiery Bakałarza i krzyżyk z lazurowego kamienia. Twarz Rudolfa jest zasmucona, poważna. Po prawej stronie stoi murzyn Dawid, milczący, nieruchomy; po lewej Szuryner patrzy ze strachem na tę scenę. Bakałarz już nie jest ślepy, lecz widzi wszystko, jak przez krew. Wszystkie przedmioty wydają mu się czerwone. Jak ptak drapieżny, co, krążąc nad zdobyczą, zabija ją wzrokiem, nim się na nią rzuci, tak nad Bakałarzem unosi się olbrzymi puhacz z obrzydłą twarzą Puhaczki i wlepia w niego okrągłe, zielonawe, błyszczące oko. Nieruchome to wpatrywanie się tłoczy mu pierś ogromnym ciężarem.
Jak wzrok pomału nawyka do ciemności i rozpoznaje przedmioty dotąd niedostrzeżone, tak i Bakałarz teraz dopiero widzi, że wielkie jezioro krwi przedziela go od stołu, przy którym siedzi Rudolf. Bakałarz widzi odbitą w niem swoją twarz. Lecz wkrótce obraz ten niknie, bo fale krwi zaczynają się wznosić. Wśród mgły Bakałarz widzi blade widma, ofiary morderstw przez siebie popełnionych. Widzi trupa starca, siedzącego na krześle. Morderca chce wyrwać nóż z trupa, nie może. Podwaja wysiłek; napróżno. Chce porzucić trupa wraz z nożem, ale ręka zbójcy przyrosła do trzonka, tak, jak żelazo spoiło się z trupom. Tylko puhacz bije skrzydłami i krzyczy: „To bogacz z ulicy Roule. Pierwsze twoje zabójstwo! Morderco! Morderco! Morderco!“ Mgła, na chwilę ciemna, znowu rzednieje i widać nowe widmo...
Świta ranek, niebo pochmurne. Człowiek, ubrany jak zwykli handlarze bydłem, leży zabity, na brzegu drogi. A puhacz bije skrzydłami, przedrzeźnia grobowe jęki ofiary i woła: „To wolarz z Poissy. Morderco! Morderco! Morderco!“ Podziemne echa głośno powtarzają złowieszczy śmiech puhacza, który stopniowo ginie we wnętrzu ziemi. Na ten hałas, dwa duże, czarne psy wlepiają w Bakałarza oczy błyszczące, jak rozżarzone węgle i kręcą się koło niego z nadzwyczajną szybkością. Teraz mgła zamienia się na zielonawą, przejrzystą; rzekłbyś pionowe przecięcie kanału pełnego wody.
Najprzód widać na dnie kanału mnóstwo robaków, zwykle niedostrzegalnych, lecz tu, powiększone jak w mikroskopie, przybierają rozmiary olbrzymie w porównaniu z rzeczywistą swoją wielkością. Nie jest to już błoto, lecz żywa masa, która się rusza, łazi, szemrze. Wtem Bakałarz słyszy, że ciężkie ciało wpada w wodę, i bryzgi twarz mu skropiły. W zmąconej wodzie widzi, jak kobieta szybko, idzie na dno, i daremnie usiłuje wydobyć się na wierzch. Potem słyszy straszny krzyk.
Ten krzyk rozpaczy kończy się głuchem chrapaniem duszenia i kobieta powtórnie opadła na dno. Puhacz, ciągle unoszący się nad Bakałarzem, przedrzeźnia konwulsyjny krzyk tonącej, jak przedrzeźniał jęki wolarza.
Choć zbójca daleki jest od trupa, słyszy ciągle chrapanie duszącej się kobiety, a puhacz bije skrzydłami, śmieje się i krzyczy: — Kobieta utopiona w kanale Saint-Martin! Morderco! Morderco! Morderco! Echa podziemne odpowiadają mu, lecz nie giną wewnątrz ziemi, owszem, zbliżają się coraz głośniejsze, donośne. — Widmo znika.
Jezioro krwi, za którem Bakałarz ciągłe widzi Rudolfa, czernieje, potem czerwieni, się i przybiera kolor płomienny, jak topniejący metal. A na tej palącej lawie, której odblask pożera go i trawi, przesuwają się ogromne czarne widma jego ofiar: Latarnia czarnoksięska zgryzot sumienia! Sumienia! Sumienia! — krzyczy puhacz, bije skrzydłami i śmieje się złowieszczo.
Po chwili rozległa się donośny, uroczysty głos Rudolfa! Bakałarz drży, strachem zdjęty. Głos mówi, on słucha, Rudolf nie mówi z gniewem, lecz ze smutkiem i współczuciem. „Biedny nędzniku, jeszcze nie wybiła dla ciebie godzina skruchy, i Bóg tylko wie, kiedy nadejdzie. Jeszcze nie jesteś ukarany za wszystkie zbrodnie. Pożera cię pragnienie zbrodni, a nie możesz go ugasić“.
Głos Rudolfa się zmienił. Umilkł na chwilę, jakby wzruszenie i przestrach nie dały mu mówić. Bakałarz czuł, że włosy na głowie mu powstają. Cóż to za los, nad którym się nawet kat jego litował? — „Los, który cię czeka, tak jest straszny, dodał Rudolf, że mógłbyś nim odpokutować za zbrodnie wszystkich ludzi; najstraszniejsza zemsta nie zdoła wymyślić okropniejszej kary. Biada! biada ci! Będziesz wiedział, jaki los cię czeka i nic cię od niego nie zdoła uchronić. Poznaj przyszłość“.
Zdawało się Bakałarzowi, że ma wzrok przywrócony. Otworzył oczy, zobaczył.
Lecz to, co zobaczył, takim go strachem przejęło, że krzyknął przeraźliwie i ze snu się obudził.