Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.
GOŚCINNOŚĆ.

— I czego chce ten ślepy? — zapytał stary Chatelain.
— Biedny człowiek idzie z synem do Louvres; zabłądzili, a że noc zimna, proszą o nocleg.
— Pani George nigdy nie odmawia biednym przytułku; zapewne pozwoli przenocować i tym biedakom. Przyprowadź ich, Rene. A ty, Klaudyno, przysuń stołki do ognia; niech się trochę ogrzeją przed jedzeniem, na dworze zimno.
Znowu dało się słyszeć szczekanie psów, które Rene na próżno odganiał.
Nagle drzwi się otworzyły. Bakałarz z Kulasem wpadli, jakby unikali pogoni.
— Pilnujcie waszych psów! — krzyczał Bakałarz przestraszony; — o mało mnie nie pogryzły.
— Mnie wyrwały kawał bluzy, — dodał Kulas blady ze strachu.
— Nie gniewaj się, staruszku, — rzekł Rene zamykając drzwi. — Nie wiem co się stało, bo nigdy psy nasze nie były takie złe, pewno tak od zimna. Głupie zwierzęta; może myślą, że kiedy ukąszą, to im będzie cieplej.
— O! ten także! — wołał Chatelain, wstrzymując Lizandra, który groźnie warcząc, chciał się rzucić na nowoprzybyłych. Że drugie szczekają, to i on za niemi. Leżeć mi zaraz, stary głupcze, leżeć!
Na te, słowa, i tęgie uderzenia nogą, Lizander ciągle warcząc wrócił na swoje miejsce do ognia.
Bakałarz, z Kulasem stali przy drzwiach, nie śmiejąc dalej postąpić. Bandyta, trzymał za rękę Kulasa, który się tulił do niego i patrzał na wieśniaków z nieufnością. Uczciwe ich twarze przerażały syna Czerwonego-Jana. Okropna twarz Bakałarza jednych przejęła strachem, a drugich odrazą. Stary Chatelain, pokonawszy chwilowy wstręt, rzekł do Bakałarza:
— Przyjacielu, zbliż się do ognia i ogrzej się, a potem zjesz z nami wieczerzę. No, moje dziecko, zaprowadź ojca do komina.
— Idę, — rzekł Kulas. — Chodźcie ojcze! tylko ostrożnie!
I zaprowadził! bandytę do komina.
Z początku Lizandar głucho warczał, lecz gdy obwąchał Bakałarza, zawył jękliwie, przeciągle, okropnie, co u ludzi prostych jest przepowiednią śmierci.
— Do djabła! — pomyślał sobie Bakałarz, — czy krew poczuł ten przeklęty pies! Właśnie te suknie miałem na sobie w nocy, kiedym zabił wolarza.
Wycie to było tak żałosne, że inne psy usłyszały je na podwórzu i podobnież wyć okropnie zaczęły.
Rene wyszedł z kuchni i biczem położył koniec grobowym przeczuciom Turka, Sułtana i Medora. Pomału wypogodziły się czoła wieśniaków, nawet okropna twarz Bakałarza przejmowała ich raczej litością, niż zgrozą. Litowali się także nad Kulasem, chwaląc go za staranie o ojcu.
Po tej przerwie wzięto się znowu do jedzenia i przez jakiś czas słychać tylko było stukanie noży i widelców.
Jużto folgując wrodzonemu popędowi do okrucieństwa, jużto idąc za przykładem Puhaczki, Kulas z prawdziwą rozkoszą pastwił się nad Bakałarzem. Za każdy kawałek podany mniemanemu ojcu, wynagradzał sobie kopiąc go pod stołem w dawną ranę, którą Bakałarz miał na nodze. Bandyta potrzebował stoickiej odwagi, żeby ukryć cierpienie, bo Kulas do uderzenia go nogą w ranę wybierał te właśnie chwile, kiedy Bakałarz pił, albo mówił.
Stary Chatelain odezwał się.
— W smutnym jesteś stanie, dobry człowiecze, ale przynajmniej masz pociechę z takiego syna.
— Tak, los mój byłby okropny, gdyby nie przywiązanie kochanego dziecka. — Tu Bakałarz nie mógł wytrzymać i krzyknął z boleści. Chłopiec ugodził go tym razem w samą ranę, ból był nie do zniesienia.
— Cóż ci to, kochany ojcze — zawołał Kulas żałośnie, wstał i rzucił się na szyję Bakałarzowi.
— Cóż ci to, staruszku? — rzekł ojciec Chatelain.
— To nic, odpowiedział Bakałarz, odzyskawszy zwykłą zimną krew. — Jestem ślusarzem, niedawno przy robocie upuściłem rozpalone żelazo i tak sobie niem oparzyłem nogę, że rana dotychczas nie chce się zagoić.
— Biedny tatulo! — rzekł Kulas — wolałbym ja chorować, byle on był zdrów.
Kobiety patrzyły na Kulasa z rozczuleniem.
— Szkoda, — rzekł Chatelain, — żeś tu nie przyszedł przed trzema tygodniami. Był wtedy u nas doktór, z Paryża, co wybornie leczy na nogi. Kobieta jedna już od trzech lat chodzić nie mogła, doktór dał jej balsamu do przyłożenia na ranę, a teraz biega jak sarna i lada dzień wybiera się na piechotę do Paryża, na Wdowią Aleję, podziękować swemu dobroczyńcy. Ale co ci to? czy znowu obraziłeś ranę?
Na twarzy Bakałarza zoranej szwami, umyślnie zeszpeconej, nie można było dojrzeć bladości. A on zbladł jednak... zbladł okropnie na wspomnienie o domu Rudolfa, o doktorze Dawida.
Chatelain nie dostrzegł bladości Bakałarza i dodał:
— A nawet jak od nas pójdziesz, damy ci adres tego murzyna, bo ten doktór jest murzynem. Tymczasem wypijmy za jego zdrowie.
— Dziękuję, nie chce mi się pić, — odpowiedział Bakałarz ponuro.
— Wypij, kochany ojcze! wypij, to ci nie zaszkodzi, a nawet pomoże na żołądek — rzekł Kulas, dając mu szklankę w rękę.
— Nie, nie, już nie będę pił.
— To nie jabłecznik, mój kochany, ale stare wino, — rzekł znowu Chatelain. — Niekażdy pije takie wino, Oho! nie wszędzie tak, jak u nas.
— Nasz pan, alboż on taki jak inni? on ma sposób zbogacenia się, który tylko jemu jest właściwy.
— Jakto? — zapytał Bakałarz, chcąc rozmową rozpędzić czarne myśli, co go trapiły.
Stary Chatelain poprawił się na stołku oparł ręce na stole i tak zaczął:
— Wystaw sobie, że pewnego razu pan nasz powiedział do siebie: „Jestem wprawdzie bogaty; ale ponieważ choć mam za co, nie mogę w ciągu jednego dnia zjeść dwóch obiadów, gdybym też dał obiad tym, którzy nie mają co jeść, albo nie mają jeść do syta? Dobrze! spróbuję tak zrobić“. I wziął się zaraz do dzieła. Kupił ten oto folwark, wtedy bardzo mały, oddał go pod zarząd kobiecie równie szanownej, jak nieszczęśliwej... bo pan nasz zawsze tak wybiera i powiedział jej: „Ten dom będzie otwarty dla dobrych, zamknięty dla złych; wypędzaj, z niego leniwych i próżniaków, ale ludziom pracowitym dawaj jałmużnę w robocie; taka jałmużna nie poniża obdarowanego, a dającemu przynosi korzyść“. Tak mówił, ale nietylko mówił, lecz i zrobił.
— Tak, tak, — odpowiedział bandyta zamyślony. — A kalece, jak naprzykład ja, czy daliby tu na resztę życia przytułek, gdzie w kąciku i kawałek chleba? O, gdyby to być mogło! do ostatniego tchnienia modliłbym się za waszego pana. — I mówił szczerze. Nie żałował wprawdzie przeszłych zbrodni; lecz zazdrościł spokojnego błogiego bytu wieśniakom, pomyślawszy, jaką mu przyszłość gotuje Puhaczka.
Chatelain spojrzał na niego zdziwiony i rzekł:
— Ależ, mój kochany, nie myślałem żebyś był w zupełnej nędzy.
— Jednakże tak jest, niestety!... Oślepłem przypadkiem przy robocie; teraz idę do Louvres prosić o wspomożenie dalekiego krewnego, ale wiadomo jacy ludzie bywają samolubni, nieużyci.
— Na nieszczęście, widzisz, folwark to nie szpital. Kalekom pozwalają przebyć tylko jednę dobę, potem dają im jałmużnę na drogę i odsyłają z Bogiem.
— Tak więc niema nadziei, żeby Wasz pan zajął się moim smutnym losem? — spytał bandyta z żałosnem westchnieniem.
— Ja tylko mówię jak się zwyczajnie dzieje; ale nasz pan taki dobry, tak litościwy, że wszystkiego po nim spodziewać się można.
— Tak myślicie? — zawołał Bakałarz — możeby mi pozwolił żyć tu w kącie? Mnie niewiele potrzeba...
— Jeżeli ci pozwolą zostać, to pewno nie w kącie; ale tak będą się z tobą obchodzić, jak z nami wszystkimi. I dla twego syna znajdzie się stosowna robota. Ale żeby się to zrobiło, trzebaby o tem jutro pomówić z naszą matką.
— Z kim?
— Tak nazywamy naszą panią.
— O! będę jej prosił, będę ją błagał! — zawołał radośnie Bakałarz, myśląc że już wyswobodził się ze szponów Puhaczki.
Ale ta nadzieja nie spodobała się Kulasowi; on nie miał ochoty korzystać z ofiar starego rolnika, nie chciał rość w dobrem pod okiem szanownego plebana; nie czuł w sobie skłonności do wiejskiego życia.
— O, tak — powtarzał Bakałarz, — poproszę waszej matki, pewno się nade mną ulituje i...
W tej chwili Kulas kopnął go w samą ranę. Ból przerwał mowę zbójcy i dopiero po chwili dozwolił mu powtórzyć:
— Spodziewam się, że się nademną zlituje.
— Biedny ojcze! — rzekł Kulas — ależ zapominasz o naszej dobrej ciotce, która cię jednak tak kocha!... Dobra ciocia Puhaczka nie opuści cię napewno. Gotowaby rychlej tu przyjść po ciebie z naszym krewnym Barbillonem.
— Ta pani jest twoją krewną? — zapytał Chatelain Bakałarza, nieco zdziwiony dziwacznem nazwiskiem tej ciotki.
— Tak... moja krewna... — odpowiedział z ponurym smutkiem.
— Czy do niej idziesz do Louvres? — spytał znowu rolnik.
— Tak, ale myślę, że mój syn się myli, za wiele się od niej spodziewa.
— O, ja się nie mylę, to taka dobra ciocia... Wszak ona przysłała ci wody do wymywania rany, ona mię nauczyła obchodzić się z raną; ona kazała mi dogadzać ci we wszystkiem.
— Dobrze, dobrze, — przerwał Bakałarz, — ale mimo to będę prosił jutro tutejszej pani, żeby się wstawiła za mną do właściciela folwarku.
— Jam ci obiecał i zaraz powiem, — rzekł Chatelain. — Nasz pan umyśliwszy dawać jałmużnę w robocie, powiedział sobie: już są zakłady dla ulepszenia koni, bydła, gospodarstwa i innych rzeczy, byłby też czas zrobić co podobnego dla polepszenia ludzi. Dobrzy ludzie potrzebniejsi są od dobrego bydła.
— Słyszałem dawniej — rzekł jeden z wieśniaków — o jakimś folwarku, na którym młodych złodziei, niezupełnie jeszcze zepsutych, uczą rolnictwa i utrzymują w wygodzie i dostatku?
— Prawda, moje dzieci. Pięknie to jest złych poprawiać, ale nie trzeba też zapominać o dobrych. Na ten folwark może przyjść człowiek z prośbą o robotę i zapytają go, czy kradł kiedy, jeżeli nie, niema dla niego miejsca.
— Tak jest, — powiedział Rene, — poczciwego człowieka tam nie przyjmą.
— Dlatego to właśnie i dla dobrego przykładu, pan nasz założył ten folwark. To też od tego czasu okoliczni ludzie żyją pracowicie, uczciwie, prowadzą się dobrze, żeby ich przyjąć do folwarku w Bouqueval. Bo tylko po dwa lata tu zostają, a potem idą na służbę do innych folwarków.
— Ja ugodziłem się już do Arnouville, do pani Dubrenil, — rzekł Rene.
— A ja do Gonesse — dodał drugi, wieśniak.
— Widzisz, że na tem wszyscy dobrze wychodzą, nawet okoliczni dzierżawcy: tu tylko dwanaście mamy miejsc, a z pięćdziesięciu może ludzi żyje teraz pracowicie i uczciwie, żeby się kiedyś do nas dostać. Czy nie mówiłem słusznie, że nasz folwark nie jest folwarkiem takim jak inny i nasz pan nie jest takim człowiekiem jak inni?
— Rzeczywiście, zupełna prawda! — zawołał Bakałarz — im więcej podziwiam jego dobroć i szlachetność tem więcej mam nadziei, że mój ciężki los go wzruszy; kto czyni dobrze, łatwo wyświadczy jedno dobrodziejstwo więcej. Ale niechże się dowiem, jak się wasz pan, i wasza matka nazywają, żebym ich mógł błogosławić.
— Pojmuję twoją niecierpliwość, — rzekł rolnik. — Może spodziewasz się usłyszeć szumne nazwiska wielkich panów? Bynajmniej; są to nazwiska proste, lecz dla nas drogie. Nasza matka nazywa się pani George, nasz pan, pan Rudolf.
— Moja żona!... mój kąt!... — wymówił pocichu bandyta, jakby piorunem rażony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.