Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLII.
KARA.

Z gawędy dependentów w kancelarji notarjusza Ferrand dowiemy się o tem, co zaszło od ucieczki Cecylji.
— Założę się, że nasz stary umrze w przeciągu miesiąca!
— Prawda, od czasu jak służąca od niego uciekła, chodzi jak nie swój, — dodał drugi dependent.
— Zapewne musiał się w niej kochać.
— Nie, teraz daleko częściej, niż wprzódy widuje się z księdzem. Wczoraj, poczciwy nasz ksiądz powiedział: „Pan Ferrand jest ideałem dobroczynności i szlachetności“!
— Dziwne rzeczy! Słyszałem od starszego dependenta, ale to sekret... Pan Ferrand sprzedaje swój urząd...
— Co mówisz? nie może być!
— Powiadam, że sprzedaje i podobno dostanie za niego miljon franków.
— Bagatelka! a do tego, jak słychać, stary nasz z panem Karolem Robert puszczał się milczkiem na spekulacje i zbił masę pieniędzy.
— Przytem zawsze żył jak sknera.
— Jednakże dziwi mnie ten przyjaciel, co spadł do pana Ferranda, jak z nieba i nie odstępuje go. Ciągle ze starym siedzi, razem jedzą obiad i ani kroku jeden bez drugiego nie stąpi.
— A czy nie uważałeś, że co dwie godziny przychodzi do odźwiernego wysoki mężczyzna z wąsikami i wywołuje do siebie rudego przyjaciela, rudy wychodzi do niego — rozmawiają krótko, a wysoki odchodzi, żeby znowu przyjść po dwóch godzinach.
— Tak jest i ja to spostrzegłem, zdawało mi się jeszcze, że na ulicy widuję jakichś obcych ludzi, co się ciągle kręcą koło naszego domu.
— Starszy dependent wie o wszystkiem, ale się z niczem nie odezwie. Gdzież się teraz podział?
— Pojechał do hrabiny Mac-Gregor, tej samej, którą niedawno napadli mordercy. Przysyłała po Ferranda, ale on nie pojechał, posłał dependenta.
— Pan Ferrand oświadczył sądownie, że się omylił w rachunku i znalazł u siebie pieniądze, o kradzenie których oskarżył Germaina.
— Teraz stary powinienby go wziąć za kasjera.
— Takby należało, lecz Germain może nie zechce. Mieszka teraz na folwarku Bouqueval, u pani George.
— Panowie! pojazd zajechał!... A, wysiada z niego nasz czcigodny ksiądz.
— Dalejże! do pióra! do roboty!
Dependenci zaczęli skrobać piórkami po papierze z udaną gorliwością. Ksiądz wszedł: na bladej jego twarzy malowały się dobroć i powaga, nakazujące uszanowanie. Dodajmy, że dobroduszny starzec jeszcze nie poznał się na głębokiej i zręcznej hypokryzji Ferranda, i dotąd wierzył w jego cnotę.
Jeden z dependentów wstał, ukłonił się nisko, i przeprowadził księdza do gabinetu notarjusza, gdzie się znajdowali Ferrand i Polidori. Ferrand zmienił się do niepoznania: chociaż straszliwie schudł na twarzy, jednakże chorobliwy rumieniec przebijał się przez zczerniałą, prawie zieloną cerę.
— I cóż, szanowny panie Ferrand, — rzekł czcigodny kapłan z troskliwością, — czy czujesz się zdrowszym?
— Nie widzę w sobie żadnej różnicy, — odparł notarjusz — febra mnie nie odstępuje, bezsenność mnie zabija. Niech się dzieje wola Boża!
— Sam pan widzisz, mości księże — dodał Polidori, — jak mój przyjaciel zdaje się na wolę niebios, dobre uczynki sprawiają mu niejaką ulgę w jego cierpieniach.
— Nie zasługuję na pochwały i proszę mnie od nich uwolnić, — przerwał notarjusz, z trudnością powściągając wybuch nienawiści — jestem tylko grzesznikiem.
— Wszyscyśmy grzeszni, — odpowiedział ksiądz ze słodyczą, — ale nie wszyscy, drogi przyjacielu, odznaczają się taką, jak ty dobroczynnością. Czy ciągle trwasz w postanowieniu sprzedania swego urzędu, żeby mieć więcej czasu na dobre uczynki?
— Jużem go onegdaj sprzedał, mości księże, i odebrałem umówioną cenę; sumę tę przeznaczam na zakład, o którym panu wspomniałem, i dla którego przygotowałem już przepisy.
— Ach, przyjacielu! — zawołał kapłan ze zdziwieniem, — ileż czynisz dobrego i z jaką skromnością! Powtarzam, że ludzie tobie podobni są arcyrzadcy.
— Tak jest, — wtrącił Polidori, — bo rzadko, który łączy, jak mój Jakób, bogactwa z dobrocią, rozum z dobroczynnością.
Notarjusz znowu zatrząsł się kanwulsyjnie, ale się uspokoił. Człowiek, przenikliwszy od księdza, dostrzegłby tajoną wściekłość w głosie Ferranda; bo nie potrzeba chyba mówić czytelnikowi, że wola obca — wola Rudolfa — zmuszała notarjusza mówić i działać wbrew prawdziwemu jego charakterowi.
— Niestety! — mówił dalej Polidori — drogi nasz Ferrand niedosyć pielęgnuje swoje nieocenione zdrowie. Racz mu powiedzieć, mości książę, razem ze mną, że ma obowiązek, powinność, ochraniać się.
— Dosyć!... dosyć!... bąknął głucho notarjusz, — nie zniosę dłużej tych śmiesznych pochwał.
— Jakóbie, ode mnie, czy chcesz czy nie chcesz, wszystko przyjąć musisz, — rzekł Polidori. — Możeś pan uważał, mości księże, że pierwsze symptomaty nerwowej choroby Jakóba okazały się wkrótce po gorszącem zdarzeniu z Ludwiką Morel?
Ferrand zadrżał.
— Więc pan wiesz o zbrodni tej nieszczęśliwej dziewczyny? — zapytał ksiądz.
— Tak jest. Jakób wszystko mi opowiedział jak przyjacielowi; według niego, nerwowe wstrząśnienie, na które cierpi, pochodzi od zgrozy, jaką go przejęła zbrodnia Ludwiki...
— A pani Seraphin? — przerwał ksiądz — dowiedziałem się o jej nieszczęsnym zgonie i podzielam smutek pana Ferranda.
— Mości księże... proszę... nie wspominaj o mnie.
— A któż twoje cnoty oceni i słusznie pochwali?... czy ty sam? — przerwał Polidori z pozorną tkliwością. — I cóż dopiero powiesz, mości księże, gdy się dowiesz, co uczynił dla ostatniej sługi swojej, Cecylji...
Notarjusz krzyknął:
— Milcz!... milcz!... ani słowa! Zakazuję ci!
— Uspokójże się, — rzekł ksiądz z dobrotliwą powagą.
— Więc wszystko opowiem, chociaż skromność jego na to się oburzy, — rzekł Polidori z uśmiechem.
Ferrand zamilkł, zasłoniwszy twarz rękoma.
— Tak mnie głowa boli... — ocierał zimny pot z czoła.
Polidori roześmiał się i rzekł:
— Chciej uważać, mości księże, że Jakób zawsze jest w takim stanie, gdy idzie o wyjawienie jakiego dobrego uczynku, który dokonał w skrytości; onby rad, żeby nikt o nich nie wiedział... ale ja na to nie zezwolę i muszę oddać mu sprawiedliwość. Wróćmy tedy do Cecylji. Jakób dał jej ojcowskie błogosławieństwo i odesłał do rodzinnego kraju, opatrzywszy ją dostatecznym funduszem.
— Bardzo pięknie! — zawoła! ksiądz rozrzewniony.
— Proszę — wtrącił Ferrand głuchym, urywanym głosem — przestańmy mówić o mnie.
— Pojmuję, — rzekł ksiądz, — że pochwały z ust przyjaciela obrażają twoją skromność; przystąpmy więc do interesu. Stosownie do zadania pańskiego, panie Ferrand, zdeponowałem w banku, pod mojem imieniem sto tysięcy talarów, przeznaczonych na restytucję, która przez moje ręce ma być uskutecznioną.
— Stosuję się w tym względzie, — odpowiedział Ferrand, — do życzenia osoby nieznajomej, która tę restytucję dopełnia, i która mi poleciła oddać panu tę sumę dla wręczenia jej baronowej Fermont. (Tu głos Ferranda nieco zadrżał).
— Z radością wykonam to — rzekł ksiądz.
— Ach, prawda! — zawołał Polidori. — Sto tysięcy talarów zwrócić odrazu, to rzadki wypadek.
— A to jeszcze nie wszystko, mości księże, — dodał Polidori, spojrzawszy ironicznie na Ferranda, — czcigodny nasz Jakób nie poprzestał na tem, że poruszył sumienie nieznajomego, który baronowej Fermont zwraca tak znaczną sumę; uczynił jeszcze więcej...
— Co chcesz powiedzieć? — podchwycił notarjusz.
— A Morelowie?
— Pan wiesz, — odezwał się notarjusz z udaną skromnością, wściekając się w duszy, że go zmuszają taką odgrywać rolę, — pan wiesz, że stary Morel dostał pomieszania zmysłów, dowiedziawszy się o haniebnym występku córki swej, Ludwiki. Liczna jego rodzina umierała z głodu, straciwszy w ojcu jedną podporę. Otóż osoba, która dopełnia dobrowolnej restytucji względem pani Fermont, prosiła mnie, abym jej wskazał jaką ubogą rodzinę potrzebującą wsparcia i zasługującą na nie. Wymieniłem Morelów i otrzymałem kapitał, który panu wręczę, dostateczny dla zapewnienia Morelowi, a po jego śmierci jego żonie i dzieciom, pensji dożywotniej 2.000 franków rocznie.
— Przyjmuję chętnie to nowe zlecenie, — rzekł ksiądz.
— Teraz zaś, mości księże, — dodał Polidori — zobaczysz jak wiele zrobił dla ludzkości nasz Jakób, ustanawiając zakład dobroczynny, o którym już mówiliśmy, przeczytam panu jego plan.
— Sam go wyłuszczę, — przerwał Ferrand, nie mogąc dłużej znieść ironicznych pochwał Polidoriego, — zastanowiłem się, że byłoby dowodem próżności nadać temu zakładowi moje imię.
— O! to zbyteczna pokora! — zawołał ksiądz.
— Wolę jednak, mości księże, aby o mojem imieniu nie wiedziano, postanowienie moje w tym względzie jest stanowcze. Spodziewam się więc, że raczysz zastąpić mnie i z zachowaniem największej tajemnicy, dopełnić ostatnich formalności i wybrać osoby, mające zarządzać zakładem.
— A teraz Jakób przeczyta panu ostateczny plan.
Polidori, oddawna wspólnik Jakóba Ferrand, znał zbrodnie, znał tajne myśli tego nędznika, i nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, widząc notarjusza zniewolonego czytać następujący plan, ułożony przez Rudolfa:
„Projekt banku dla rzemieślników pozbawianych pracy. Miłujcie się społecznie, powiedział Chrystus Pan Słowa te zawierają zaród wszystkich obowiązków, wszystkich cnót, wszelkiej dobroczynności, one przewodniczyły fundatorowi banku. Ograniczony w środkach, fundator pragnął, aby możliwie najwlększa liczba miała udział w ofiarowanej przezeń pomocy i w tym celu udaje się do rzemieślników uczciwych, pracowitych i obarczonych familją, których brak roboty częstokroć przywodzi do ostateczności. Na rękojmię udzielanych z zakładu pożyczek, fundator żąda tylko zobowiązania się dłużnika pod słowem honoru i solidarnego zapewnienia. Przeznacza dwanaście tysięcy franków, rocznego dochodu, na udzielanie pożyczek bezprocentowych, w kwotach od dwudziestu do czterdziestu franków, rzemieślnikom żonatym, zostającym bez pracy, zamieszkałym w okręgu Paryża. Obrał zaś ten cyrkuł, jako mający w ludności swojej najwięcej rzemieślników.
— Przy ustanowieniu Banku, fundator nadewszystko miał na celu: Nie poniżać człowieka przez jałmużnę! nie zachęcać do lenistwa przez dar bezpłodny, ale owszem: gruntować uczucie honoru w klasie pracującej; nieść braterską pomoc rzemieślnikowi, który w okresie bezrobocia, chociaż nie ma zarobku, musi jednak żywić swą rodzinę“.
— Jakiż to dobroczynny pomysł! — zawołał ksiądz rozrzewniony.
Głos Ferranda drżał; nie starczało mu już cierpliwości i odwagi; ale znajdując się pod dozorem Polidoriego, nie mógł i nie śmiał sprzeciwiać się rozkazom Rudolfa.
— Nieprawda, mości księże, że myśl jest wyborna?
— Ach, panie, ja który znam ubóstwo, lepiej niż kto inny, mogę osądzić, jak ważną pomocą dla robotników, pozbawionych chwilowo zatrudnienia, będzie pożyczka, któraby ludziom bogatszym mogła zdawać się nic nie znaczącą! I jakże wiernie wypłacać się będą! żaden nie zrobi panu zawodu, święty to dług, kiedy zaciągnięty na chleb dla żony i dzieci.
— Jakże drogie muszą być sercu twemu, Jakóbie, te żywe pochwały. Lecz, co dopiero powie czcigodny nasz kapłan, gdy pozna twoją fundację bezpłatnego lombardu!
— Czy być może? — zawołał ksiądz zdziwiony.
— Czytaj dalej, Jakóbie, — rzekł Polidori.
Notarjusz zaczął czytać z pośpiechem, bo ta scena była dlań straszliwie męcząca:
„Powyższe pożyczki bezprocentowe przeznaczone są jedynie na pomoc dla rzemieślników, będących chwilowo bez pracy. Lecz trzeba wziąć pod uwagę przypadki dotkliwego niedostatku, kiedy dla koniecznego wypoczynku po zbytecznej pracy, dla pielęgnowania chorej żony lub dziecka, dla przeniesienia się na nowe mieszkanie, dzień, dwa, lub więcej robotnik pozbawiony jest codziennego zarobku. Pragnąc, ile możności, pomóc ubogim braciom, fundator przeznacza 25.000 franków rocznego dochodu na pożyczki, mające być udzielane na zastawy; każda pojedyńcza pożyczka nie będzie przewyższać sumy 10 franków. Pożyczający nie będą opłacać ani procentów, ani żadnych kasztów; winni tylko złożyć świadectwo dobrego prowadzenia się. Administracja Banku znajdować się będzie przy ul. Temple, pod Nr. 17, w domu umyślnie na ten cel kupionym, w samym środku tego ludnego okręgu miasta. Na koszta i utrzymanie administracji przeznacza się 100.000 franków rocznie. Dyrektorem dożywotnim Banku będzie...
Polidori, przerwał notarjuszowi i rzekł do księdza:
— Wybór dyrektora przekona pana, jak nasz Jakób umie wynagradzać krzywdę, której mimowolnie się dopuścił. Wiadomo panu, że przez omyłkę oskarżył kasjera swojego o zabranie sumy, która się potem znalazła. Otóż temu kasjerowi, poczciwemu człowiekowi, nazwiskiem Germain, Jakób oddaje dożywotnie dyrektorstwo banku z pensją 4.000 franków. Wszak to z jego strony bardzo pięknie, szlachetnie?
— Poświęcić cały swój majątek na tak dobroczynne cele! ach! to czyn rzadkiej cnoty!
— Przeszło miljon! — zawołał Polidori — przeszło miljon majątku, zebranego oszczędnością, pracą i nieskazitelną prawością! A jednak znaleźli się nędznicy, co go obwiniali o sknerstwo.
— Odpowiedziałbym im, — zawołał ksiądz, — odpowiedziałbym potwarcom: Piętnaście lat żył jak nędzarz, żeby mógł potem świetnie wesprzeć nędzarzy!
— Jakóbie — rzekł Polidori, trącając lekko notarjusza, doczytaj do końca.
Notarjusz zadrżał i dotknął ręką spoconego czoła.
Czytaj dalej:
„Dyrektorem dożywotnim Banku będzie pan Franciszek Germain, a odźwiernym, teraźniejszy odźwierny tego domu, Alfred Pipelet. Fundator powtarza, że nie przyznaje sobie żadnej zasługi w tem dziele; pomysł jego jest echem tej Boskiej myśli: Miłujcie się społecznie!“
— Zajmiesz wysokie miejsce w rzędzie dobroczyńców ludzkości, — zawołał ksiądz, serdecznie ściskając rękę Ferranda — Ale co panu jest? bledniesz! słabo ci?
— Przejdzie, — rzekł Ferrand, padając na krzesło.
— Ja sam jestem doktorem, mości księże, — rzekł Polidori. — Stan Jakóba wymaga wielkiej troskliwości i poświęcam mu wszelkie moje starania.
Notarjusz zadrżał.
Ksiądz napisał rewers na odebraną sumę, a wręczając go Ferrandowi, dodał:
— Żegnam pana, jutro przyjdę cię odwiedzić, żegnam, szanowny przyjacielu.
Ksiądz wyszedł. Polidori z Ferrandem pozostali sami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.