Tajemnicza wyspa (1875)/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Tajemnicza wyspa
Wydawca Księgarnia Seyfartha
i Czajkowskiego
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. Pł.
Tytuł orygin. L’Île mystérieuse
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
(Odjazd. — Przypływ morza. — Wiązy i obrostnice. — Rozmaite rośliny i krzewy. — Jakamar. — Widok boru. — Olbrzymie eucalyptusy. — Skąd pochodzi ich nazwa „drzew gorączkowych“. — Gromady małp. — Wodospad. — Nocleg).

Nazajutrz — 30go października — wszystko było gotowe do zamierzonej wyprawy w głąb wyspy, którą ostatnie zdarzenia jeszcze niezbędniejszą uczyniły. W istocie przybrały rzeczy obrót taki, że osadnikom wyspy Lincolna słusznie mogło się wydawać, że nie oni potrzebować pomocy, lecz drugim nieść mogą takową.
Postanowiono zatem płynąć tak daleko w górę korytem Dziękczynnej, jak daleko czółnem się to da uskutecznić. Tym sposobem znaczną część drogi można było przebyć bez trudu, a osadnikom byłoby możliwem zapasy żywności i broń przenieść na punkt bardziej wysunięty na zachód.
W samej rzeczy bowiem trzeba było pamiętać nietylko o przedmiotach, które brano ze sobą, lecz także z góry i o tych, które dzięki szczęśliwemu trafowi, przyszłoby może zawieść ze sobą do Pałacu Granitowego. Jeżeli bowiem w istocie przy wybrzeżach tych rozbił się jaki okręt, jak to wszystkie okoliczności pozwalały przypuszczać, w takim razie spodziewać się można było znaleść jeszcze wiele innych szczątków i resztek z rozbitego okrętu, wyrzuconych przez morze na brzeg. W takim razie wózek bez wątpienia byłby przydatniejszym od kruchego czółenka; lecz wózek ten ciężki i niezgrabny trzeba było ciągnąć samemu, co rzecz znacznie utrudniało. Okoliczność ta zniewoliła Pencroffa do wyrażenia ubolewania, że znaleziona przez nich skrzynia, oprócz owego „pół funta tytoniu“, nie zawierała także jednej pary tęgich koni, rasy nowo-jerseyskiej, które dla osady byłyby niezmiernie użytecznemi!
Zapasy żywności, które Nab spakował do czółna, składały się z konserwów mięsnych i z kilka galonów piwa, tudzież likieru wyfermentowanego, to znaczy było żyć o czem przez trzy dni — taki bowiem najdłuższy przeciąg czasu przeznaczył Cyrus Smith na wyprawę. Zresztą liczono i na to, że w razie potrzeby można było po drodze odnowić zapasy, a Nab nie zapomniał wziąć ze sobą mały piecyk, dający się łatwo przenosić z miejsca na miejsce.
Z narzędzi wzięli ze sobą osadnicy dwie siekiery do rębania drzewa, które miały służyć do torowania sobie drogi w gąszczach leśnych, a z instrumentów: lunetę i busolę kieszonkową.
Co się tyczy broni wybrano dwie strzelby skałkowe, przydatniejsze na wyspie niżeli strzelby nowszego systemu, pierwsze bowiem, biły za pomocą krzemieni, które łatwo było zastąpić nowemi, podczas gdy drugie wymagały sztucznych kapsli, których zapas przy częstem używaniu prędko mógł się wyczerpać. Mimo to wzięli także ze sobą jeden karabin i kilka gotowych nabojów. Trzeba było także wziąć ze sobą pewien zapas prochu, którego w obu beczułkach mieściło się około pięćdziesiąt funtów, inżynier jednak miał nadzieję, że uda mu się sfabrykować rodzaj masy eksplodującej, przez co możnaby było proch zaoszczędzić. Prócz broni palnej wzięto także pięć kordelasów, opatrzonych skórzanemi pochwami. Tak opatrzeni i uzbrojeni mogli się osadnicy nasi zapuścić w głąb tych nieprzejrzanych borów, z pewną otuchą, że w każdym razie potrafią dać sobie radę.
Zbytecznem byłoby dodawać, że Pencroff, Harbert i Nab, widząc się tak uzbrojonymi, znaleźli się u kresu swych marzeń, chociaż Cyrus Smith wymógł na nich obietnicę, że ani jednego strzału nie dadzą na wiatr.
O godzinie szóstej z rana pchnięto czółno na morze. Zabrali w niem miejsce wszyscy, nie wyjmując Topa i popłynęli ku ujściu Dziękczynnej.
Morze dopiero od pół godziny poczęło się podnosić. Mieli zatem przed sobą jeszcze kilka godzin przypływu, z których należało korzystać, później bowiem, podczas odpływu musieliby płynąć przeciw prądowi, coby znacznie utrudniało żeglugę. Przypływ był już dość silny, za trzy dni bowiem przypadała pełnia księżyca, a czółno, które trzeba było tylko utrzymywać w prądzie rzeki, mknęło chyżo między oboma stromemi brzegami, bez popychania go wiosłami.
W kilku minutach przybili podróżnicy nasi do kolana, które tworzyła Dziękczynna, właśnie do owego rogu, w którym Pencroff siedm miesięcy przedtem sporządził był pierwszy spław drzewa.
Po za tym dość spiczastym zakrętem, rzeka, zaokrąglając się, pędziła ukośnie w południowo-zachodnim kierunku, pod cieniem olbrzymich drzew szyszkowych, lśniących wieczną zielenią.
Brzegi Dziękczynnej przedstawiały widok cudowny. Cyrus Smith z towarzyszami swoimi mogli tylko podziwiać owe cudne efekta, jakie natura wydobywa tak łatwo za pomocą wody i drzew. W miarę jak płynęli coraz dalej, zmieniały się przed ich oczyma rodzaje leśnych obrazów. Na prawym brzegu rzeki piętrzyły się amfiteatralnie przepyszne „ulmacae“, owe drogocenne wiązy, tak poszukiwane przez budowniczych, a posiadające własność długiego utrzymywania się w wodzie. Dalej liczne grupy drzew należących do tej samej klasy, między innemi obrostnice rodzące migdały, z których wyrabia się oliwę nader użyteczną. Dalej zauważył Harbert kilka „lardizabalów“, których giętkie gałęzie wymoczone w wodzie, nadają się na tęgie powrozy, tudzież dwa lub trzy pnie drzew hebanowych, pięknego czarnego koloru, dziwacznie żyłkowanego.
Od czasu do czasu, w miejscach gdzie łatwiej było wydobyć się na brzeg, zatrzymywało się czółno. Wówczas Gedeon Spilett, Harbert i Pencroff ze strzelbami w rękach, z Topem na czele, postępowali wzdłuż brzegu. Nie mówiąc już o zwierzynie, łatwo napotkać mogli jaką użyteczną roślinę, wcale nie do pogardzenia, a młody nasz przyrodnik widział swe życzenia najzupełniej ziszczone, odkrył bowiem rodzaj dzikiego szpinaku, z rodzaju „mączyńców“, i liczne okazy roślin krzyżowych, należących do rodzaju kapuścianego, dającego się łatwo uszlachetnić przez przesadzenie, jako to: rzerzuchę, rzodkiew, rzepę i w końcu małe bujnie rozgałęzione łodygi, z lekka kosmate, wysokości jednego metra, wydające ziarna brunatnego prawie koloru.
— Wiesz ty co to za roślina? zapytał Harbert marynarza.
— Tytoń! zawołał Pencroff, który prawdopodobnie ulubionej swej rośliny nie widział nigdy inaczej, jak tylko we fajce.
— Nie, Pencroffie! odparł Harbert, to nie tytoń, to musztarda!
— Niech będzie i musztarda! odrzekł marynarz; ale jeśli przypadkiem znajdziesz gdzie źdźbło tytoniu, to proszę cię, nie gardź niem.
— Znajdziemy go kiedyś! rzekł Gedeon Spilett.
— Doprawdy! zawołał Pencroff. To wtedy dalibóg nie będę już wiedział, czegoby jeszcze brakowało na naszej wyspie!
Rozmaite te rośliny powyrywane starannie z korzeniem, zaniesiono do czółna, którego nie opuszczał Cyrus Smith, zatopiony ustawicznie w rozmyślaniach.
Korespondent, Harbert i Pencroff wylądowywali tym sposobem kilkakrotnie, bądź to na prawym brzegu Dziękczynnej, bądź na lewym. Lewy brzeg był mniej stromy, za to prawy bardziej lesisty. Inżynier, obserwując swą busolą, mógł poznać łatwo, że brzeg rzeki począwszy od pierwszego kolana, zakręcał się znacznie w kierunku południowo-zachodnim i północno-wschodnim, a na przestrzeni blisko trzech mil ciągnął się w prostej prawie linji. Prawdopodobnem było jednak, że kierunek ten później się zmieni i że Dziękczynna zwróci się napowrót ku północno-wschodniemu kierunkowi, ku poprzecznym pasmom góry Franklina, które swemi potokami musiały ją bezwątpienia zasilać.
Podczas jednej z takich wycieczek, udało się Gedeonowi Spilettowi schwytać żywcem dwie pary dzikich kur. Były to ptaki z długiemi i cienkiemi dziobami, z wysmukłemi szyjami, krótkiemi skrzydłami i bez znaku ogona. Harbert nazwał je „tinamusami,“ i postanowiono zaludnić niemi pierwszemi podwórko nowego gospodarstwa.
Dotychczas jeszcze nie odezwały się były strzelby, a pierwszy huk, który się rozległ w tym borze Zachodniej Ręki, spowodowało zjawienie się pięknego ptaka, podobnego z powierzchowności do zimorodka.
— Poznaję go! — zawołał Pencroff — i można rzec śmiało, że strzał padł prawie pomimo jego woli.
— Co pan poznajesz? — zapytał korespondent.
— Ptaka, który nam uciekł przy pierwszej naszej wycieczce, i którego nazwiskiem ochrzciliśmy tę część boru.
— Jakamar! — zawołał Harbert.
Był to w samej rzeczy jakamar, piękny ptak, którego twarde nieco pierze posiada połysk metaliczny. Kilka ziarnek śrótu ściągnęło go na ziemię, a Top zaniósł go do czółna, wraz z pół tuzinem gądzieli, z rodzaju ptaków łażących, wielkości gołębia, barwy zielonawej, z częścią skrzydeł koloru karmazynowego i z czubem prosto sterczącym z białą obwódką. Harbertowi należał się honor tego strzału i był z niego dumnym nie mało. Gądziele były lepsze na zwierzynę niżeli jakamar, który ma mięso trochę łykowate, lecz trudnoby było przekonać Pencroffa, że nie ubił tym razem wcale króla wszech-ptactwa jadalnego.
Była już godzina dziesiąta z rana, gdy czółno dopłynęło do drugiego kolana Dziękczynnej, oddalonego około pięć mil od jej ujścia. Zatrzymano się w tem miejscu na śniadanie, a przestanek ten pod sklepieniem rozłożystych pięknych drzew trwał pół godziny.
Szerokość rzeki wynosiła jeszcze w tem miejscu sześćdziesiąt do siedmdziesięciu stóp, a głębokość łożyska pięć do sześciu stóp. Inżynier zauważył, że wiele potoków wpadało po drodze do rzeki, lecz były to tylko proste strumyki, wcale nie spławne. Co się tyczy boru, i to tak lasu jakamarowego jak i lasu Zachodniej Rzeki, ten ciągnął się nieprzejrzaną, nieskończoną puszczą. Ani pod niebotycznem sklepieniem zastępów, ani na drzewach rosnących wzdłuż brzegów Dziękczynnej, nie było znać śladu ludzkiej stopy. Podróżnicy nie znaleźli żadnego znaku podejrzanego, i oczywistem było, że nigdy siekiera nie tknęła tych drzew, że nigdy nóż pjonierski nie przecinał tych splotów wikliny wijącej się od jednego pnia do drugiego, wśród gęstych krzaków i wysokiej trawy. Jeśli rozbitki jacy wylądowali w istocie na wyspę, nie musieli jeszcze opuścić wybrzeży, i z pewnością nie pod gęstem sklepieniem puszczy należało szukać pozostałych przy życiu mniemanych rozbitków.
Inżynier zdradzał zatem pewien pośpiech w chęci dotarcia do zachodnich wybrzeży wyspy Lincolna, oddalonych jeszcze wedle jego obliczenia najmniej pięć mil. Przedsięwzięto więc dalszą żeglugę, i pomimo że rzeczywisty kierunek Dziękczynnej zdawał się zmierzać zamiast ku zachodnim wybrzeżom raczej ku górze Franklina, postanowiono nie opuszczać czółna, dopóki stanie dość wody, aby je unieść. Tym sposobem oszczędzano zarówno trudów jak czasu, gdyż inaczej trzeba by było siekierą torować sobie drogę w pośród gąszczy.
Wkrótce jednak pęd wody ustał zupełnie, czy to dla tego, że morze zaczęło opadać — a właśnie o tej godzinie powinno było zacząć opadać — czy też dla tego, że przypływ morza w tej odległości od ujścia Dziękczynnej nie dawał się czuć więcej. Trzeba więc było chwycić za wiosła. Nab z Harbertem zajęli swe ławki. Pencroff zasiadł przy sterze i puszczono się dalej korytem rzeki.
Zdawało się wówczas, że bór od strony Zachodniej Rzeki począł zwolna rzednieć. Drzewa były mniej natłoczone, a nawet często stały odosobnione. Lecz właśnie dla tego, że były rzadziej porozrzucane, tem pełniej korzystały z wolnego świeżego powietrza, które je otaczało i były wspaniałe.
Co za cudowne okazy flory tych stref. Sama obecność ich wystarczyłaby była niezawodnie botanikowi do natychmiastowego oznaczenia równoleżnika przerzynającego wyspę Lincolna!
— Eucalyptusy! zawołał nagle Harbert.
Były to w samej rzeczy te przepyszne drzewa, ostatnie olbrzymy stref pozazwrotnikowych, współplemienniki eucalyptusów rosnących w Australji i w Nowej Zelandji, które to części świata położone są pod tym samym stopniem geograficznej szerokości, co wyspa Lincolna. Niektóre z nich wznosiły się do wysokości dwustu stóp. Pień ich posiadał u samego podnóża dwadzieścia stóp obwodu, a kora ich pokryta siecią żył napełnionych wonną żywicą, miała do pięciu cali grubości. Nic cudowniejszego lecz zarazem osobliwszego, jak te olbrzymie okazy z rodziny Mirtowatych, których liście profilem zwracały się do światła i aż do samej ziemi przepuszczały promienie słoneczne!
U stóp tych eucalyptusów świeża zieloność pokrywała ziemię, a z murawy zrywały się gromady małych ptaszków połyskujących w kaskadach światła jak skrzydlate karbunkuły.
— O to mi drzewa! zawołał Nab, lecz czy przydadzą się na co?
— Ba! odparł na to Pencroff. Tak jak mamy olbrzymów-ludzi, tak samo muszą być także i olbrzymy roślinne. Lecz to się nie przyda na nic, chyba tylko aby się dać pokazywać po jarmarkach!
— Zdaje mi się, że jesteś w błędzie Pencroffie, odparł Spilett, i że drzewo eucalyptusowe zaczyna być teraz używane bardzo korzystnie do robót stolarskich.
— A ja dodam, ozwał się Harbert, że eucalyptusy te należą do rodziny liczącej wiele innych jeszcze pożytecznych członków i tak: drzewo gojawowe rodzące gojawy; drzewo gwoździkowe wydające gwoździki korzenne; drzewo granatowe rodzące granaty i eugenia cauliflora której owoce służą do fabrykowania niezłego wina; mirt ugni zawierający wyborny płyn alkoholiczny; mirt caryophyllus, którego kora składa się z wielce cenionego cynamonu; krzew pimentowy (eugenia pimenta) dający pieprz jamajski; mirt właściwy, którego jagody zastąpić mogą pieprz; eucalyptus robusta wydający rodzaj wybornej manny; eucalptus Gunci którego sok wskutek fermentacji przemienia się w piwo; wreszcie wszystkie owe drzewa znane pod nazwą „drzew życiodajnych“ lub „drzew żelaznych“ należące do rodziny Mirtowatych, której liczymy czterdzieści sześć rodzajów i tysiąc trzysta gatunków.
Dano się wygadać młodemu chłopcu, który z wielkim zapałem wygłaszał swoją lekcję botaniki. Cyrus Smith słuchając uśmiechał się, a Pencroff słuchał z wyrazem dumy niepodobnym do opisania.
— Dobrze więc, Harbercie rzekł Pencroff, ale jabym przysiągł, że wszystkie te okazy pożyteczne, które tu wyliczyłeś, nie są wcale takiemi olbrzymami, jak te!
— W samej rzeczy Pencroffie.
— To też popiera zdanie, które właśnie wypowiedziałem, odparł marynarz: że olbrzymy są do niczego!
— Otóż w tem się mylisz Pencroffie, odezwał się na to inżynier, i właśnie te olbrzymie eucalyptusy, pod których sklepieniem spoczywamy, służą do czegoś.
— Do czego też?
— Do czyszczenia powietrza w krajach, w których rosną. — Wiesz jak się nazywają w Australji i Nowej Zelandji?
— Nie wiem, panie Cyrus.
— Nazywają je „drzewami gorączkowemi.“
— Czy dla tego, że sprowadzają gorączkę?
— Nie, dla tego że od niej chronią!
— Dobrze zanotuję to sobie, rzekł korespondent.
— Zanotuj to, kochany Spilett, zdaje się bowiem być faktem stwierdzonym, że obecność eucalyptusów wystarcza do zneutralizowania wpływu miazmów gorączkowych. Próbowano tego naturalnego środka prezerwatywnego w niektórych krajach południowej Europy, tudzież północnej Afryki, gdzie ziemia była absolutnie szkodliwą zdrowiu, a stan zdrowia mieszkańców polepszał się coraz bardziej. W okolicach zarosłych lasami mirtowemi nie panują więcej gorączki perjodyczne. Fakt ten nie ulega więcej żadnej wątpliwości i jest to okoliczność nader przyjemna dla nas, mieszkańców wyspy Lincolna.
— Ach! co to za wyspa! co to za wyspa błogosławiona! zawołał Pencroff. Powiadam wam, że nie brak na niej niczego... z wyjątkiem...
— Będzie i to Pencroffie, znajdzie się i to, odparł inżynier; lecz teraz zabierzmy się znów do żeglugi i płyńmy tak długo, jak długo rzeka potrafi unieść czółno!
Puszczono się więc dalej w podróż, co najmniej dwie mile, wśród okolicy pokrytej eucalyptusami górującemi po nad wszystkie drzewa rosnące w tej części wyspy. Pokrywały one nieprzejrzaną przestrzeń po obu brzegach Dziękczynnej, której kręte łożysko wiło się wśród wysokich zieleniejących brzegów. Nieraz łożysko to zamykały wysokie krzewy, a nawet ostre skały utrudniające znacznie żeglugę. Przeszkadzały one poruszaniu wioseł i Pencroff musiał z tyłu żerdzią popychać. Czuć było także, że dno wznosiło się coraz wyżej, i że niebawem czółno dla braku wody będzie musiało stanąć. Słońce zachodziło już na widnokręgu i rzucało na ziemię olbrzymie cienie drzew. Cyrus Smith widząc, że niepodobna było tego dnia dotrzeć do zachodnich wybrzeży wyspy, postanowił stanąć noclegiem na tem samem miejscu, w którem żegluga dla braku wody zostałaby wstrzymaną.
Według jego obliczenia oddzielało ich od wybrzeży jeszcze jakie pięć do sześć mil; była to odległość zbyt wielka, by można się odważyć przebyć ją nocą wśród tych nieznanych borów.
Łódź popychana zatem bez przerwy mknęła wśród lasu, który zwolna gęstniał znowu i zdawał się nawet bardziej zaludniać, gdyż jeśli nie mylił wzrok marynarza, zdawał się tenże dostrzegać gromady małp skaczących przez zarośla. Niekiedy nawet dwoje lub troje tych zwierząt zatrzymywało się w pewnem oddaleniu od czółna i spoglądało na naszych podróżnych nie objawiając najmniejszej trwogi, jakby widząc po raz pierwszy dopiero ludzi, nie nauczyły się jeszcze ich lękać. Z łatwością byłoby przyszło ubić kilka tych czwororękich postrzałami, lecz Cyrus Smith sprzeciwiał się tej niepotrzebnej rzezi, która dla zapalonego Pencroffa była nie małą pokusą. Odradzała ją zresztą sama roztropność, małpy te bowiem obdarzone niepospolitą siłą i zręcznością mogły być niebezpieczne i lepiej było nie drażnić ich niewczesną całkiem napaścią.
Prawda, że marynarz zapatrywał się na małpę ze stanowiska czysto kulinarnego, i w samej rzeczy zwierzęta te, wyłącznie trawożerne dają wyborną zwierzynę; lecz ponieważ na żywności nie zbywało, więc byłoby zupełnie niepotrzebnem trwonić amunicję na wiatr.
Około godziny czwartej żegluga stała się nader uciążliwą, łożysko rzeki bowiem tamowały wodne zielska i skały. Brzegi stawały się coraz wyższemi i rzeka torowała sobie drogę wśród pierwszych pasm góry Franklina. Niedaleko już zatem musiało być do jej źródeł, gdyż takowe zasilane były przez potoki spadające z południowych stoków góry.
— Nie minie kwadrans, rzekł marynarz, a będziemy się musieli zatrzymać, panie Cyrus.
— To się zatrzymamy, Pencroffie, i urządzimy sobie nocleg.
— Jak daleko może być z tąd do Pałacu Granitowego? zapytał Harbert.
— Mniej więcej siedm mil, odparł inżynier, wliczając w to wszystkie zygzaki i zakręty rzeki, które nas zawiodły w kierunku północno-zachodnim.
— Czy będziemy płynąć dalej? zapytał korespondent.
— Jak daleko się tylko da, odparł Cyrus Smith. — Jutro, skoro świt, opuścimy czółno, przebędziemy w dwóch godzinach, jak sądzę, przestrzeń dzielącą nas od morza, i tym sposobem zostanie nam prawie cały dzień do zwidzenia wybrzeży.
— Naprzód więc! odrzekł Pencroff.
Niebawem jednak poczęła łódź trącać o kamieniste dno rzeki; w tem miejscu nie była szerszą nad dwadzieścia stóp. Gęsta altana zasklepiała się przed jej korytem i pogrążała je w mrok półcieniu. Słychać było dość wyraźny szmer wodospadu, który świadczył, że kilkaset kroków dalej znajdowała się naturalna zapora.
I w samej rzeczy, gdy minęli ostatni zakręt rzeki, ukazał się im wśród zarośli i drzew szumiący wodospad. Czółno utknęło o dno, i w kilka minut później stało przymocowane do pala przy prawym brzegu rzeki.
Była wtedy godzina mniej więcej piąta. Ostatnie promienie słońca przedzierały się przez gąszcz i padały ukośnie na wodospad, którego kroplisty pył połyskiwał tęczowemi barwami. Po za nim gubiło się łożysko rzeki wśród zarośli, podsycane zapewne przez jakieś źródło ukryte. Rozliczne strumyki, które po drodze wpadały do niej, wzbierały po niżej do wielkości rzeki, lecz w tem miejscu była ona tylko przezroczystym, płytkim potoczkiem.
W cudownem tem miejscu rozbito koczowisko. Podróżnicy nasi wylądowawszy rozniecili ogień pośród grupy rozłożystych obrostnic, w których gałęziach Cyrus Smith wraz z towarzyszami swoimi znaleźliby w razie potrzeby schronienie na noc.
Wygłodniali spożyli wieczerzę z wilczym apetytem, należało tylko myśleć o spaniu. Lecz jakieś ryki podejrzane dały się słyszeć z wieczora, dołożono drew do ognia na noc, ażeby migocące jego płomyki ochraniały spiących. Nab z Pencroffem czuwali nawet kolejno, nie szczędząc paliwa. Być może, że wzrok ich nie mylił, gdy zdawali się dostrzegać cienie zwierząt krążących dokoła koczowiska, bądź wśród zarośli bądź też wśród gałęzi drzew; noc jednak przeszła bez żadnego zdarzenia, i nazajutrz, 31go października, o godzinie piątej zrana, wszyscy już byli na nogach, gotowi do dalszej godróży.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.