Tajemnicza wyspa (1875)/Tom III/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza wyspa |
Wydawca | Księgarnia Seyfartha i Czajkowskiego |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | J. Pł. |
Tytuł orygin. | L’Île mystérieuse |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Nazajutrz rano, 8. Stycznia, po przepędzeniu całego dnia i nocy w zagrodzie, i opatrzywszy wszystko jak należało, Cyrus Smith i Ayrton powrócili do Granitowego Pałacu.
Natychmiast po przybyciu inżynier zgromadził towarzystwo całe i oznajmił im, że wyspie Lincolna zagraża niezmierne niebezpieczeństwo, którego zakląć żadna potęga ludzka nie zdoła.
— Moi przyjaciele — dodał głosem zdradzającym gwałtowne wzruszenie — wyspa Lincolna nie należy do takich, które trwać mają tak długo, jak sama kula ziemska. Skazaną jest ona później czy prędzej na zniszczenie, którego przyczyna gnieździ się w niej samej i od którego nic jej uratować nie może.
Osadnicy popatrzyli po sobie, a potem wszyscy zwrócili oczy na inżyniera. Nie mogli go zrozumieć.
— Wytłumacz się, Cyrusie! — zawołał Gedeon Spilett.
— Zaraz się wytłumaczę, albo raczej poprzestanę tylko na powtórzeniu słów, które w ciągu owych kilku chwil rozmowy ze mną na uboczu wypowiedział kapitan Nemo.
— Kapitan Nemo! — wykrzyknęli osadnicy.
— Tak — i to była ostatnia przysługa, którą nam chciał oddać przed śmiercią.
— Ostatnia przysługa! — zawołał Pencroff. — Ostatnia przysługa! Przekonacie się, że chociaż trup, nie jednę jeszcze podobną nam wyrządzi!
— Ale cóż takiego powiedział ci wtedy kapitan Nemo? — spytał korespondent.
— Dowiecie się zaraz moi przyjaciele — odrzekł Cyrus Smith. — Wyspa Lincolna nie znajduje się w tych samych warunkach, co inne na Oceanie Spokojnym. Pewien układ jej tylko właściwy, a który mi dał poznać kapitan Nemo, musi sprowadzić prędzej lub później rozsypanie się jej rusztowania podmorskiego.
— Rozsypać się ma! wyspa Lincolna! Et, cóż znowu! — zawołał Pencroff, nie mogąc się powstrzymać od wzruszenia ramionami, mimo całego respektu dla osoby Cyrusa Smitha.
— Posłuchaj mnie, Pencroffie — odparł na to inżynier. — Oto co skonstatował kapitan Nemo i co ja sam sprawdziłem podczas oględzin odbytych wczoraj w krypcie Dakkara. Krypta ta przedłuża się pod wyspą aż do wulkanu i od komina centralnego oddzieloną jest tylko ścianą, która zamyka jej węzgłowie. A ściana popstrzona jest cała pęknięciami i szczelinami, przez które przedzierają się już gazy siarczane, wyrobione we wnętrzu wulkanu.
— Cóż więc z tego — spytał Pencroff, widocznie czyniąc potężne usiłowania, aby zrozumieć, czego dowodziło gwałtowne sfałdowanie czoła.
— Otóż rozpoznałem, że owe pęknięcia zwiększają się pod naciskiem wewnętrznym, że mur bazaltowy rozstępuje się powoli i że w mniej więcej krótkim czasie przedrą się przezeń wody morza, napełniające obecnie pieczarę.
— Brawo! — zawołał Pencroff, usiłując raz jeszcze wszystko w żart obrócić. — A więc morze zagasi wulkan, i już po całym ambarasie!
— O tak, i już po wszystkiem! — odrzekł Cyrus Smith. — W dniu, gdy morze przedrze się przez ową ścianę i wpadnie przez komin środkowy aż do wnętrzności wyspy, kędy kipią materje wybuchające — w dniu tym — Pencroffie, cała wyspa Lincolna pójdzie w powietrze, jakby poszła w powietrze Sycylja, gdyby Morze Śródziemne dostało się w głąb Etny!
Osadnicy nie odrzekli ani słowa na to tak silnie twierdzące zdanie inżyniera. Pojęli naraz, jakie im niebezpieczeństwo zagrażało.
A zaznaczyć należy, że Cyrus Smith nie przesadzał w tej mierze ani troszeczkę. Wielu już ludziom przychodziło do głowy, że kto wie, czyby nie można było pogasić wulkany, które wszystkie prawie wznoszą się na wybrzeżach mórz i jeziór — przepuściwszy w ich wnętrze wody. Ale tego nie wiedzieli, że tym sposobem naraziliby większą część globu na wysadzenie w powietrze, jakoby kocioł zbytnie przeładowany parą. Woda, wpadłszy w zamkniętą przestrzeń, której temperatura wynosić może tysiące stopni, zamieniłaby się na w parę z tak nagłą energją, iż żadna powłoka oprzećby się jej nie była w stanie.
Nie podlegało tedy wątpieniu, że wyspa zagrożona rozsypaniem się przerażającem a bliskiem, ma tylko tyle jeszcze trwania, co i krypta Dakkara. Nie było to już nawet kwestją miesięcy ani tygodni, ale dni, kto wie, godzin może.
Pierwszem uczuciem osadników była głęboka boleść. Nie pomyśleli nawet o niebezpieczeństwie, które wprost im samym zagrażało, — ale o zniszczeniu tego gruntu, kędy znaleźli schronienie, — tej wyspy, którą użyźnili, tej wyspy którą ukochali, którą chcieli kiedyś tak kwitnącą uczynić! Tyle trudów poniesionych bez pożytku, tyle prac straconych!
Pencroff nie mógł powstrzymać grubej łzy, która mu się stoczyła po twarzy, bynajmniej przez niego nie ukrywanej.
Rozmowa pociągnęła się jeszcze przez czas niejaki. Okoliczności korzystne, które osadnicy mogli jeszcze wyzyskać, poddano pod dyskusję. Koniec końcem jednak, uznano, że nie ma godziny do stracenia i że budowę i urządzenie wewnętrzne okrętu popchnąć należy z cudownym prawie pośpiechem, w tem bowiem, mieściła się obecnie jedyna nadzieja ocalenia dla mieszkańców wyspy Lincolna!
Wszystkie więc podniosły się ramiona. A zresztą na cóżby się przydało odtąd żąć, zbierać, polować, zwiększać zapasy w Granitowym Pałacu? To co zawierały jeszcze skład i spiżarnia, mogło wystarczyć nad miarę prawie, do zaopatrzenia okrętu we wszystkie potrzeby, chociażby na najdłuższą podróż! Chodziło więc tylko o to jedynie, aby mieć ów okręt do rozporządzenia, przed spełnieniem się nieuniknionej katastrofy.
Zabrano się więc na nowo do pracy z gorączkowym zapałem. Około 23. Stycznia okręt był już w trzech częściach ukończony. Dotychczas nie objawiła się żadna zmiana w szczycie wulkanu. Wciąż widać było nad nim wyziewy, dymy pomięszane z płomieniami i rozpalone kamienie wypryskujące z krateru. Ale w ciągu nocy z 23. na 24., nacisk law, które doszły już do poziomu pierwszego piętra wulkanu, zerwał stożek, tworzący kapelusz krateru. Straszliwy trzask dał się słyszeć. Osadnicy myśleli z początku, że wyspa się rozsypuje. Wypadli wszyscy z Pałacu Granitowego.
Było około drugiej nad ranem.
Niebo stało w ogniu. Wyższy stożek, masa kamienia wysoka na tysiąc stóp, a ważąca miljardy funtów, strącony został na grunt wyspy, która się zatrzęsła do głębi pod tym ciosem. Na szczęście stożek ten miał kierunek pochyły ku północy, i upadł na płaszczyznę piasków i dziurkowatych kamieni, rozciągającą się pomiędzy wulkanem a morzem. Krater, na ścież otwarty w tej chwili, rzucał ku niebu tak natężone światło, że przez samo tylko zjawisko odbicia, atmosfera zdawała się rozpaloną do czerwoności. Jednocześnie zaś potok law wzbierając u nowego szczytu staczał się w długich kaskadach, jak woda przelewająca się ze zbyt pełnego naczynia i tysiąc z nich ogni pełzło po stoku wulkanu.
— Do zagrody! do zagrody! — zawołał Ayrton.
W istocie, ku zagrodzie to kierowały się lawy, w skutek utworzenia się nowego krateru, a więc i żyźnym częściom wyspy, źródłom Czerwonego potoku, lasom jakamarowym zagrażało natychmiastowe zniszczenie.
Na okrzyk Ayrtona osadnicy rzucili się ku stajence onaggasów. Zaprzężono je do wózka. Wszyscy mieli jednę tylko myśl! Biedz do zagrody i uwolnić zamknięte w niej zwierzęta.
Przed trzecią rano jeszcze przybyli do zagrody. Straszliwe ryki wskazywały dostatecznie, jaka trwoga przejmowała barany dzikie i kozy. Już bowiem potok roztopionych materji i płynnych minerałów spływał ze ściany góry na łąkę i pożerał z tej strony palisadę. Ayrton otworzył gwałtownie bramę, a wówczas zwierzęta, obłąkane trwogą, rozsypały się na wszystkie strony.
W godzinę potem kipiąca lawa napełniała zagrodę, ulatniała wodę z małego strumyka, który ją przerzynał, zapalała dom mieszkalny, nakształt pochodni i pożerała wszystko aż do ostatniego kołka z ostrokołowego ogrodzenia. Z zagrody nie pozostało ani śladu!
Osadnicy chcieli walczyć przeciw temu wtargnięciu żywiołu, próbowali opierać się, ale było to rzeczą bezużyteczną i szaloną, człowiek bowiem bezsilny wobec podobnych wielkich kataklizmów.
Za nadejściem dnia 24. Czerwca, Cyrus Smith i towarzysze, przed powrotem jeszcze do Granitowego Pałacu, chcieli rozpoznać ściśle kierunek, którym się miał polać ten potop law. Ogólna pochyłość gruntu spływała od góry Franklina ku wschodniemu wybrzeżu — i należało się obawiać, ażeby pomimo gęstwy lasów jakamarowych, potop nie rozciągnął się aż do Wielkiej Terasy.
— Jezioro nas zasłoni — ozwał się Gedeon Spilett.
— I ja się tego spodziewam — odrzekł Cyrus Smith za całą odpowiedź.
Osadnicy chcieli się posunąć aż do płaszczyzny, na którą runął stożek wyspy góry Franklina, ale lawy już tamowały im drogę. Spływały one z jednej strony doliną Czerwonego potoku, z drugiej strony doliną potoku katarakty, zamieniając przy przejściu w parę te wody.
Nie było najmniejszej możności przedostać się przez ten potok — przeciwnie trzeba było z konieczności cofnąć się przed nim. Wulkan, z utraconym szczytem, był w tej chwili nie do poznania. Rodzaj płaskiej stolnicy stanowił obecnie jego szczyt, zastępując dawny krater. Dwie zapadliny, utworzone na krańcach jego południowym i wschodnim, wylewały bez przerwy lawę, tworząc tym sposobem dwa oddzielne prądy. Po nad nowym kraterem, chmura dymu i popiołów mięszała się z wyziewami powietrza nagromadzonemi nad wyspą. Potężne uderzenia piorunu rozgrzmiewały i spływały się z głuchym pomrukiem góry. Z paszczy wulkanu wylatywały rozpalone skaliska, a wzniosłszy się na więcej niż tysiąc stóp, pękały w chmurach, rozpryskując się jak strzał kartaczowy. Niebo odpowiadało błyskawicami wulkanicznemu wybuchowi.
Około siódmej rano, pozycja osadników stała się niepodobną do zniesienia. To też cofnęli się na kraj lasu jakamarowego. Nie tylko pociski poczęły sypać się w koło nich, ale i lawy, przelewając się z koryta Czerwonego potoku, groziły im odcięciem drogi do zagrody. Pierwsze szeregi drzew zajęły się płomieniem, a sok ich, nagle zamieniony w parę, rozsadzał je jak pukawki — podczas gdy inne znowu mniej wilgotne pozostawały nienaruszone w pośrodku powodzi ognistej.
Wreszcie osadnicy ruszyli znów drogą od zagrody. Szli powoli, cofając się niejako. Tymczasem w skutek pochyłości naturalnej gruntu, potok law gwałtownie spadał ku zachodowi i zaledwo spodnie warstwy cokolwieczek stwardniały, już nowe kipiące fale natychmiast pokrywały poprzednie.
Główny jednakże prąd od doliny Czerwonego potoku stawał się przedewszystkiem i z każdą chwilą groźniejszym. Cała ta część lasu stała w ogniu i olbrzymie kłęby dymu unosiły się nad drzewami, których pnie podgryzała lawa.
Osadnicy zatrzymali się w pobliżu jeziora, o pół mili od ujścia Czerwonego potoku. Tutaj się miała rozstrzygnąć dla nich kwestja śmierci lub życia.
Cyrus Smith zwykły do stawiania przed sobą jasno sytuacji ważnych, a przytem wiedząc, że mówi do ludzi zdolnych usłyszeć prawdę, bez względu jaka będzie, ozwał się w te słowa:
— Albo jezioro powstrzyma prąd lawy — a wówczas jedna część wyspy ocaloną zostanie od zupełnego zniszczenia, albo ten potok law zaleje lasy Zachodniej Ręki i ani jednej rośliny nie zostanie na całej powierzchni ziemi. Wówczas jedyną naszą perspektywą na tych ogołoconych skałach będzie śmierć, na którą wysadzenie wyspy w powietrze zbyt długo czekać nam nieda!
— A więc — zawołał Pencroff, zakładając ręce na krzyż i uderzając nogą w ziemię — nie ma co już robić około okrętu, nieprawdaż?
— Pencroffie — odrzekł Cyrus Smith — należy spełnić obowiązek aż do końca!
W tej chwili rzeka law, przebiwszy sobie przejście wśród tych pięknych drzew, które pożarła — doszła aż do granicy jeziora. Tu znajdowało się małe wzniesienie gruntu, które gdyby było troszkę tylko wyższe, kto wie, czyby nie wystarczyło do powstrzymania lawy.
— Do dzieła! — zawołał Cyrus Smith.
W mgnieniu oka wszyscy pojęli myśl inżyniera. Należało postawić tamę niejako temu potokowi i tym sposobem zmusić go do wlania się w jezioro.
Osadnicy rzucili się do warstatu. Wynieśli ztamtąd rydle, motyki, topory i za pomocą nasypów, oraz drzew ściętych, potrafili w kilka godzin wznieść tamę wysoką na stóp trzy, a na kilkaset kroków długą. Gdy skończyli, zdawało im się, że ledwo kilka minut pracowali!
A czas był skończyć! Materje płynne, jednocześnie prawie z chwilą ukończenia grobli, doszły do niższej części owego wzniesienia gruntu. Rzeka law wzdęła się jak prawdziwa rzeka w czasie największego przyboru, usiłująca wylać i zagroziła przesadzeniem jedynej przeszkody, nie dozwalającej jej wtargnąć i zająć całych lasów Zachodniej Ręki. Ale tama wystarczyła do powstrzymania ognistych nurtów i po kilku chwilach straszliwego zaiste wahania, cały potok stoczył się w jezioro kataraktą na dwadzieścia stóp wysoką.
Cóż to za widowisko było ta walka ognia z wodą. Jakież pióro zdołałoby opisać scenę tak pełną cudownej zgrozy — i jakiż pędzel ją oddać? Woda syczała ulatniając się przy zetknięciu z kipiącą lawą. Wyziewy, wznoszące się w powietrze, wirowały na niezmierzonej wyżynie, jak gdyby klapy ogromnego parowego kotła stanęły gdzieś nagle otworem. Jakkolwiek jednak znaczną była masa wody zawartej w jeziorze, musiała w końcu być pochłoniętą, ponieważ nie odnawiała się, gdy tymczasem potok law, zasilający się w niewyczerpanem źródle, toczył wciąż nowe fale roztopionych materyj.
Pierwsze lawy, które spadły w jezioro, zastygły natychmiast i skupiły się w wodzie, wystając jednak z niej. Po ich powierzchni przesunęły się nowe strumienie, które także skamieniały z kolei, ale już więcej posunęły się ku środkowi. Tym sposobem wytwarzała się powoli ławica, zagrażająca wypełnieniem jeziora, które nie mogło wylać, bo nadmiar jego wody wciąż uchodził w postaci wyziewów. Syki, szypienia i pryskania, rozdzierały powietrze ogłuszającym hałasem, a na ług zamienione i porwane wichrem wody, znowu w postaci deszczu spadały na morze. Ławica stężałych minerałów przedłużała się, prawdziwe bryły law gromadziły się jedne na drugich. Tam, gdzie rozciągały się niegdyś spokojne wody, obecnie widać było kupę dymiących skalisk, jak gdyby je ziemia w konwulsjach na wierzch wyrzuciła. Trzeba wystawić sobie owe wody wzburzone huraganem, a potem nagle stężone mrozem dwudziestostopniowym, ażeby mieć pojęcie, jak wyglądało jezioro w trzy godziny po wtargnięciu weń nieodpartego potoku.
Na ten raz woda miała uledz ogniowi.
Ta tylko okoliczność szczęśliwą była jeszcze dla osadników, że wylew lawy skierował się ku jeziorowi Granta. Zapewniało im to kilka dni bezpieczeństwa. Wielka Terasa, Pałac Granitowy i warstat na chwilę były zamknięte. Otóż tych kilku dni względnie swobodnych należało użyć na dokończenie budowy okrętu, obetkanie go i wylanie troskliwe smołą. Następnie spuścić go już można było na morze i szukać na nim schronienia, odkładając założenie masztów i ożaglowanie go na chwilę, gdy już spocznie w swoim żywiole. Przy obawie wysadzenia w powietrze, zagrażającego zniszczeniem całej wyspy, niepodobna już było pozostać na lądzie. Schronienie w Granitowym Pałacu, tak bezpieczne do tej pory, obecnie mogło lada chwila zwalić na mieszkańców granitowe mury swoje!
Przez sześć następnych dni, od 25. do 30. Stycznia, osadnicy pracowali nad okrętem o tyle, o ile to było w ludzkiej mocy. Spoczywali zaledwie kilka godzin, a blask płomieni wybuchających z krateru pozwalał im pozostawać przy robocie dniem i nocą. Wylew wulkaniczny trwał ciągle, chociaż z mniejszą obfitością. Szczęściem było to zmniejszenie wylewu, bo jezioro Granta przepełniło się już całkiem prawie i gdyby nowe lawy spłynęły na powierzchnię dawnych, musiałyby były przelać się na Wielką Terasę, a ztąd na wybrzeże.
Jeżeli jednak z tej strony wyspa była osłoniętą w części, nie tak dobrze się rzecz miała z jej wschodnią stroną.
Tam bowiem w istocie, drugi strumień law, toczący się doliną potoku katarakty, doliną szeroką i z brzegami niskimi po obu stronach potoku, nie znalazł żadnej przeszkody. Gorejący płyn potoczył się więc przez lasy Zachodniej Ręki. W tej porze roku, gdy żywice wysuszył skwar mocny, ogień objął w mgnieniu oka cały las i to w ten sposób, iż drzewa jednocześnie płonęły przy osadzie pnia i u najwyższych gałęzi, których powikłanie sprzyjało jeszcze rozszerzaniu się klęski. Owszem nawet zdawało się, że płomień u szczytu drzew rozprzestrzeniał się żywiej, aniżeli prąd law u ich podnóża.
I stało się wówczas, że zwierzęta opętane trwogą, dzikie i inne: jaguary, dziki, kabyjasy, opatrzone futrem czy pierzem, szukały schronienia w stronie Dziękczynnej i błota Tadornów, po za drogą wiodącą do Portu Balonowego. Ale osadnicy zbytnie byli zajęci swoją pracą, aby zwrócić uwagę nawet na najstraszliwsze zwierzęta. Zresztą oni sami opuścili Pałac Granitowy, nie chcieli nawet szukać ochrony w „Dymnikach,“ woląc obozować pod namiotem, w pobliżu ujścia Dziękczynnej.
Co dzień Cyrus Smith i Gedeon Spilett wchodzili na Wielką Terasę. Niekiedy towarzyszył im Harbert, nigdy zaś Pencroff, mający wstręt do widzenia wyspy pod nową postacią, przedstawiającą obraz tak straszliwego zniszczenia.
A było to w istocie rozpaczliwe widowisko. Cała część lesista wyspy znajdowała się obecnie w stanie zupełnego ogołocenia. Jedyny klomb zielonych drzew wznosił się jeszcze na krańcu półwyspu Wężowego. Tu i owdzie wykrzywiało się kilka zczerniałych i odartych z liści gałęzi. Miejsce, zajmowane niegdyś przez lasy, miało pozór jeszcze większego pustkowia, niż błota Tadornów. Tutaj lawy rozgościły się w zupełności. Gdzie niegdyś pyszniła się godna podziwienia zieloność, tam obecnie widać było tylko dzikie nagromadzenie brył wulkanicznych. Doliny potoku Katarakty i Dziękczynnej nie niosły już ani kropelki wody do morza, i osadnicy nie mieliby czem zaspokoić pragnienia, gdyby jezioro Granta wyschło było do szczętu. Na szczęście jednak kraniec jego południowy oszczędzonym został i utworzył rodzaj stawu, w którym się pomieściła reszta wody zdatnej do picia na wyspie. Ku północnemu zachodowi zarysowywały się ostro i szorstko kontury ścian wulkanu, tworząc jakoby szpon olbrzymi, zatopiony w powierzchnię ziemi. Jakież bolesne widowisko, co za przerażający obraz i ileż przedmiotów do żalu dla osadników, którzy z żyźnej siedziby, pokrytej lasami, zroszonej wodą, bogatej zbiorami, naraz znaleźli się przeniesionymi na ogołoconą skałę, kędy bez zapasów swoich, nie mieliby byli czem się nawet pożywić!
— Ależ to serce pęka! — ozwał się pewnego dnia Gedeon Spilett.
— O tak, Spilecie — odrzekł inżynier. — Oby tylko niebo dozwoliło nam czasu na skończenie okrętu, jedynego dziś naszego schronienia!
— Czy nie uważasz Cyrusie, że wulkan zdaje się uspokajać. Miota jeszcze lawy, ale mniej już obficie, jeżeli się nie mylę!
— Wszystko to jedno — odrzekł Cyrus Smith. — Ogień wciąż jednak pała we wnętrznościach góry, a może, kto wie, czy nie wpadnie w głąb jej lada chwila. Znajdujemy się w położeniu podróżnych, na okręcie pożeranym przez pożar, którego ugasić nie są w stanie i wiedzą, że prędzej czy później, dojdzie do składów prochu! Chodź, chodź, Spilecie, nie traćmy ani chwili!
Przez ośm dni jeszcze, to jest do 7. lutego, lawy nie przestawały się wylewać, utrzymując się jednakże we wskazanych powyżej granicach. Cyrus Smith obawiał się nadewszystko, ażeby płynne materje nie przelały się na wybrzeże, w takim razie bowiem warstatu budowy niepodobna byłoby uratować. Około tej epoki również osadnicy poczuli w rusztowaniu wyspy jakieś kołysania się i drżenia, które ich w najwyższym stopniu zaniepokoiły.
Nadszedł 20. lutego. Miesiąca trzeba było najmniej, ażeby okręt mógł być spuszczonym na morze. Czyż wyspa do tej pory wytrzyma? Zamiarem Pencroffa i Cyrusa Smitha było przystąpić do spuszczenia statku na morze, jak tylko pudło jego stanie się dostatecznie nieprzepuszczającem wody. Pokład, urządzenie wewnętrzne i ożaglowanie można było zostawić na później, najbardziej zaś palącą rzeczą było znaleźć co prędzej pewne schronienie na zewnątrz wyspy. Może nawet było stosowną rzeczą odprowadzić okręt aż do portu Balonowego, to znaczy o ile można najdalej od ogniska wybuchu, przy ujściu bowiem Dziękczynnej, pomiędzy wysepką a murem granitowym mógł być narażonym na zgruchotanie, w razie wstrząśnienia wyspy w podstawach. Wszystkie więc wysiłki osadników skoncentrowały się obecnie na dokończeniu pudła okrętu.
Tak doszli osadnicy do 3. marca i już mogli obliczyć, że spuszczenie okrętu nastąpi za jakie 12 dni.
Nadzieja więc powróciła do serc ich, nawiedzonych tyloma próbami w ciągu tego czwartego roku pobytu na wyspie Lincolna! Nawet Pencroff zdał się wychodzić nieco z ponurego milczenia, w jakie go pogrążyły ruina i zniszczenie ich siedliska. W danej chwili, co prawda, zajmował go tylko ten okręt, skupiający w sobie wszystkie ich nadzieje.
— Dokończymy go — mawiał do inżyniera — dokończymy panie Cyrusie, a czas już na to, bo dni mijają i wkrótce będziemy mieli już porównanie dnia z nocą. No!... jeżeli będzie potrzeba, to się zrobi przystanek przez całą zimę na wyspie Tabor! Ale wyspa Tabor po wyspie Lincolna!... Ach, dolaż moja! Czym mógł kiedy pomyśleć, że się czegoś podobnego doczekam!
— Spieszmy się! — odpowiadał mu zawsze na to i niezmiennie inżynier.
I robota paliła im się w rękach.
— Mój panie — zapytał Nab w kilka dni później — czy sądzisz, że gdyby kapitan Nemo żył jeszcze, zdarzyłoby się to wszystko?
— Niewątpliwie, Nabie — odrzekł inżynier.
— A ja, ja nie sądzę! — szepnął Pencroff do ucha Nabowi.
— Ani ja! — odrzekł najpoważniej Nab.
W pierwszym tygodniu marca góra Franklina poczęła być znowu groźną. Tysiące nici szklanych, powstałych z płynnych law, spadło jak ulewa na ziemię. Krater przepełnił się znowu materjami wrzącemi, które się polały po wszystkich stokach wulkanu. Potok ten spłynął po powierzchni stwardniałych tufów i dokonał zniszczenia chudych skieletów drzew, które się oparły pierwszemu wylewowi. Prąd rwący tym razem w kierunku południowo-zachodnim po wybrzeżu jeziora Granta przeszedł po za potok Glicerynowy i wtargnął na Wielką Terasę. Ostatni ten cios, zadany dziełu osadników, był straszliwy. Z młyna, budynków dla drobiu, ze stajen nic nie pozostało. Ptactwo spłoszone rozpierzchło się we wszystkich kierunkach. Top i Jow dawali oznaki największego przerażenia, instynkt ich ostrzegał o zbliżaniu się katastrofy. Znaczna ilość zwierząt na wyspie zginęła podczas pierwszego wylewu. Te, które go przeżyły, nie znalazły innego schronienia nad błota Tadornów, z wyjątkiem kilku, którym Wielka Terasa udzieliła schronienia. Ale i ten ostatni zakątek zamknął się dla nich nareszcie, i rzeka law, staczając się z grzbietu muru granitowego, poczęła strącać na wybrzeża swoje ogniste katarakty. Szczytna groza tego widowiska opisać się nie da. W nocy zdawało się, ze to Niagara roztopionego metalu, z wyziewami płonącemi u góry a kipiącemi masami u dołu!
Osadników przyparło w ostatniem ich schronieniu, chociaż więc wyższe składy pudła okrętu nie były jeszcze dobrze obetkane i zalane smołą postanowili spuścić je na morze!
Pencroff i Ayrton przystąpili tedy do odpowiednich przygotowań, a sama operacja miała nastąpić nazajutrz rano, 9. marca.
Ale w ciągu tej nocy z 8. na 9. marca, olbrzymi słup wyziewów, wydobywszy się z krateru, wzniósł się wśród przerażających wystrzałów więcej niż na trzy tysiące stóp w górę. Ściana pieczary Dakkara widocznie musiała ustąpić pod naciskiem gazów i morze wpadłszy przez komin główny w przepaść wyziewającą płomień, zamieniło się nagle w parę! Wybuch, który zapewne słychać było na setki mil wokoło, wstrząsnął warstwami powietrza. Kawały gór runęły w Ocean Spokojny i w kilka chwil fale morskie pokryły miejsce, gdzie niegdyś znajdowała się wyspa Lincolna!