Tomasz Rendalen/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Rendalen |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det flager i byen og på havnen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Spostrzeżono niebawem, że dwie najwyższe klasy zpstają pod jakimś wspólnym wpływem.
Tomasza uderzyło to tak, że spytał o przyczynę i dowiedział się wszystkiego. Uradowany wielce, nadał czwórce dziewcząt owo słynne miano i zaproponował im jednocześnie, by utworzyły związek. Coprawda, zbierały się co tygodnia u pani Rendalen, ale lepiej było ująć rzecz we własne ręce i decydować o tem, co mają czytać, jakich słuchać wykładów i nad czem dysputować. Ten ostatni punkt był najważniejszy. Młode dziewczęta mają tyle głupstewek w głowie, że winny nauczyć się myśleć konsekwentnie i wyrabiać w sobie zamiłowanie do rzeczy konkretnych i jasnych.
Związek! Najwyższa klasa miała założyć związek, przyjmować doń koleżanki z miasta i starsze pensjonarki z klasy przedostatniej. W tym związku miały mówić swobodnie o wszystkiem, zapraszać dowolnie różne osoby, urządzać nawet odczyty i wieczorki muzyczne... Same miały decydować o wszystkiem, bez zastrzeżeń. Mogły również stanowić prawa, wybierać prezesa... to znaczy prezeskę... sekretarkę i wymierzać kary. O jakże fantazjowano na ten temat, nietylko w klasach najwyższych, ale wszędzie, aż do malców, uczących się czytać i śpiewać piosnki o kotku Milusiu. Ileż życia wlało to wszystkim zarówno poza godzinami nauki, jak i podczas nich, ileż się naszeptano, nagadano, nadebatowano!
Gdy idzie o ważną sprawę, o której nie wolno mówić podczas lekcji, to nauczycieli ogarnia desperacja. Nikt się nie uczy, nie słucha, nie siedzi spokojnie. Chcąc obserwować ruch tego rodzaju, trzeba zwrócić uwagę na warkocze. Zdają się być żywe, skaczą, tańczą, uderzają o siebie i cofają wstecz, a różnica barw sprawia wrażenie komiczne. Warkocze te, czarne, brunatne, czerwonawe, złote i konopiaste, zdają się rozmawiać z sobą, pokazywać sztuczki i iść z sobą w zawody. Życie na plecach jest wiernem odbiciem rzeczywistego.
Na pierwszem, organizacyjnem posiedzeniu związku Nora została obrana prezeską, zaś sekretarką Tinka, nawykła do tego, że ją przeciążano pracą. Oba wybory przeszły jednogłośnie. Zdaniem Nory miało to tę zaletę, iż Tinka mogła odpisać protokół obrad dla swego Fryderyka. Wprawdzie, pierwszy artykuł statutu opiewał, że obrady są tajne, ale Tinka była zakochaną.
Poza tym pierwszym, paragrafem nie uchwalono żadnych innych. Fryderyk napisał z Krystjanji, że statut związku jest stanowczo konieczny, przysłał nawet szkic pełen kar za nieobecność, opór, naruszenie porządku i warunków głosowania, ale dziewczęta wzięły rzecz ze strony praktyczniejszej, niźli ten śledziennik, jak go Tinka z tej racji nazwała. Nora wypracowała własny projekt i nad nim debatowano wesoło na posiedzeniu następnem.
W mieście przyjęto związek śmiechem, wielu uznało nawet rzecz za nieprzystojną i niebezpieczną. Ale zdarzyło się, że wędrowna trup a aktorów dała przedstawienie w sam dzień obrad, a niewielu jeno członków zdecydowało się poświęcić obrady dla teatru. Uznano to powszechnie za próbę ogniową związku i zdecydowano, że wszystko w porządku.
Niebawem dał się we znaki brak ustaw. Każdy z członków mógł przesyłać prezesce bezimiennie wniosek porządku dziennego obrad i wnioski te uchwalano większością głosów. Pewnego dnia prezeska otrzymała wniosek, by związek obradował o nieśmiertelności duszy. Większość jednego tylko głosu przeważyła ten porządek dzienny, którego autorka zresztą wcale nie była członkiem związku.
Inny wniosek brzmiał: Pod jakiemi warunkami można zezwolić mężczyznom na noszenie wąsów? Był on pisany tym samym charakterem co pierwszy. Chcąc wyjść z matni, uchwalono uwzględniać tylko te wnioski, które zostaną podczas posiedzenia złożone na stole sekretarki. Zarzucił ktoś wprawdzie, że to niweczy nasadę bezimienności, ale polegające na swym sprycie członkinie wniosek ten uchwaliły.
Mimo, że jawność obrad była zupełnie wykluczona, obiegała po mieście wieść, że pewna wnioskodawczyni użalała się, iż mężczyźni nie dochowują ślubu czystości w tej mierze co kobiety. Przy tej sposobności Doesen „Francuz“ ukuł słynny epigram: Tora-Nora, ora pro nobis!
Pozatem nikt nie wiedział, nad czem obradują dziewczęta. Umówiły się, że nie będą reagowały na żadne pogłoski i to rozjątrzyło wszystkich.
Najgorzej drwił z młodych dam konsol Engel. Pogodził on się rychło z „sztabem głównym,“ prosząc córki, by go usprawiedliwiła, i ofiarował Torze szkatułkę japońską, zawierającą mnóstwo coraz to mniejszych, w ostatniej zaś leżała prześliczna szpilka. Celem wyrównania wszystkich nieporozumień urządził jeszcze ucztę pojednania, na którą Mila sprosiła dużo koleżanek. Przy stole wprawił je w zdumienie, ofiarowując uroczyście wspaniałą lalkę. Tinka pozostała jak zawsze niewzruszoną, siedząca przy Mili Tora była w wybornym humorze i paplała tak, że sąsiadka musiała ją pod stołem szczypać. Ale wywierało to skutek wprost przeciwny. Podczas deseru poskoczyła Nora do pianina, by zaśpiewać nieznaną konsulowi piosenkę. Zaręczał on potem, że nigdy jeszcze w życiu nie bawił się tak dobrze, a niewinnie. Najwięcej dogadzało mu przekomarzanie się z niemi i sondowanie wewnętrznych spraw związku, ale śmiały się z jego żartów, atakowały go wzajem, a nie zdradzały niczego, bo kobieta nawykła znosić cierpliwie docinki, jeśli idzie o coś, co jej leży na sercu.
Związek byt nowością ich życia, lecz niebawem stał się czemś więcej jeszcze. Ale tutaj musimy zawrócić do pewnej, pamiętnej osoby.
Anna Rogne nie przyszła do szkoły w poniedziałek, nazajutrz po wycieczce do willi, co obciążyło tak sumienie Mili, że zaraz po lekcji pojechała do niej. Anna była chora, a ciotki oświadczyły z uśmiechem, że potrzebuje zupełnej samotności i spokoju. Nazajutrz przybyła Mila znowu, pytając, czyby nie mogła przynajmniej zobaczyć Anny i poczytać jej rozpoczętej wspólnie „Fabioli.“ Anna przeprosiła, ciotki uśmiechnęły się znowu, a Mila odjechała.
Przez trzy tygodnie nie było Anny w szkole, a chociaż Mila jeszcze kilka razy była u niej, nie została dopuszczona. Wobec tego zaprzestała wizyt.
Jednakże Anna chorą nie była. Bez ogródek wyznała ciotkom, że została oszukana i wzgardzona, a ponadto okradziona. Co znaczy to ostatnie słowo, powiedzieć nie chciała, zażądała tylko zupełnej samotności. Całemi dniami a często też w nocy chodziła po pokoju, ciotki bały się o nią bardzo, ale czyniła, co chciała.
Zawiadamiano ją zawsze o nabożeństwie domowem, nie zjawiła się jednak nigdy, gdy zaś ciotki pytały o przyczynę z coraz większym niepokojem, wyznała wreszcie, że właśnie pod względem religijnym poniosła największe straty. Z Milą dzieliła to, co jej było najdroższe, modliła się z nią, śpiewała hymny, czytała Biblję, zamieniały z sobą wszystko, niby pierścionek zaręczynowy, podarki, czy święte obrazki... Oświadczyła, że nie może wprost myśleć o tem, co się stało.
Nie płakała, zwłaszcza przy ludziach, gdyż miała żelazną wolę. Spoglądała na przeszłość jak na nieprzyjaciela, nienawidząc go, a gardząc sobą samą. Czyż można sobie wyobrazić coś śmieszniejszego nad odkrycie pomyłki, gdy pamiętnego dnia usłyszała śmiechy przyjaciółek Mili! Myśląc o tem, radaby się była zapaść pod ziemię ze wstydu. Ale myśli wracały, bojowała z niemi, zmuszała się do wyjawiania ich ciotkom i badała je do samego dna.
Ciężka to była walka, ale wróciła jej równowagę, zaczęła odbywać długie, samotne przechadzki i wreszcie po trzech tygodniach wróciła do szkoły, bledsza trochę, przychudła, ale pod innemi względami z pozoru niezmieniona.
Zajęła dawne miejsce i była uprzejma dla wszystkich, nawet dla Mili, która nie usiłowała zresztą sprawy wyjaśniać. Uczyniła to, może nie bez jej wiedzy, Tora.
Anna wysłuchała, a potem poprosiła o żółtą włóczkę, obiecując zwrócić ją nazajutrz.
Uczęszczała też pilnie na posiedzenia związku i interesowała się nim, ale nie brała czynnego udziału.
Tuż przed Bożem Narodzeniem został wezwany Tomasz, na wniosek Nory, by wygłosił odczyt o „Widmach“ Ibsena. Odmówił, zaproponował natomiast, że wygłosi krótki wykład na temat odpowiedzialności krewnych, dodając, iż z problemu tego możnaby wysnuć po należytem opracowaniu różne, nowe nauki moralne, a nawet wywołałoby to zupełny przewrót na niektórych polach wiedzy.
Wzbudziło to wielkie zainteresowanie, ale wykład był nierówny, pobieżny i jednocześnie wstrząsający. Dziewczęta słuchały przerażone zarówno wzburzeniem Rendalena, jak jego słowami, który na końcu wykrzyknął z mocą: Ci, którzy wprowadzają do rodzin swych choroby dziedziczne, ci, którzy żenią się, mimo że w ich rodzinach zachodziły przypadki obłędu, ci, którzy dla pieniędzy łączą się z upośledzonymi na umyśle, lub chorymi i płodzą z nimi dzieci, to ludzie gorsi od największych szubrawców, złodziei, fałszerzy, zbójów i morderców...
Coś mu się stać musiało. Pani Rendalen chodziła przez parę dni zapłakana, a samego Tomasza nie widziano także. Był zapewne w Krystjanji.
Po wykładzie zbliżyła się doń Anna i podziękowała w swój zwykły pretensjonalny sposób. Gdy odszedł, oświadczyła, że nie słyszała nic równie dobrego. Jedna tylko panna Hall stanęła po jej stronie, dziewczęta milczały i dopiero po chwili jedna zauważyła, że był to wykład wstrząsający. Na to odpowiedziała Anna, że właśnie należy ludźmi wstrząsać. Wszystko, co się tu, w związku dzieje, służy jeno do zabaw, związek ogarnęła gorączka uprzyjemniania sobie czasu.
To popsuło do reszty nastrój. Nora uczuła się dotkniętą i spytała Anny, czyby nie zechciała przyczynić się do podniesienia naukowego poziomu. Anna zaczerwieniona odparła ku zdumieniu wszystkich, że spróbuje to uczynić.
Przez kilka dni nie było jej w szkole, ale zjawiła się na ostatniem przed świętami zebraniu wieczornem i zgłosiła odczyt, żądając, by przybyli nań prócz Tomasza Rendalena, także pani Rendalen i kapelan Wangen. Przyjaciółki, słysząc to, zauważyły, że światła swego Anna nie kryje pod korzec.
Zaproszeni przybyli oczywiście.
Anna wyglądała blado, a ręce jej drżały, podczas gdy chudemi palcami przewracała kartki rękopisu i poprawiała świece.
Głos jej i sposób wysłowienia był równy, miarowy, często ostry. Wielkie oczy rzadko podnosiły się, ale ile razy to czyniły, spojrzenie ich było dosadne i przenikliwe tak, że wprost gniewało. Czytała z rękopisu słowo w słowo. Początek był szczególnie lapidarny.
— Kobieta — czytała — nie pracuje nad wychowaniem samej siebie w tymi stopniu, jak tego żąda od mężczyzny. Nie wyzwala się z wad nabytych dawniej, w gorszych stosunkach. Dziś wymienię jedną tylko wadę: kłamstwo!
Jako słabsza, nawykła do kłamstwa, ale dziś nie jest już tak bezbronna, by się miała doń uciekać.
Kłamie wobec każdego obcego, to znaczy udaje łagodną i uprzejmą dlań. Jeśli jej nie dogadza droga prosta, zbacza natychmiast. Gdy musi czynić coś niemiłego, zaraz dostaje bólu głowy. Gdy jawi się ktoś niepożądany... niema jej w domu. Bez skrupułu każe za siebie kłamać służącej, córce, czy przyjaciółce.
Niektóre damy, większość nawet może, kłamią nawet bez powodu, z prostego zamiłowania i kokieterji.
I nietylko w stosunku do mężczyzn, ale również w stosunku do Boga dopuszczają się kłamstwa. Odnośnie do tego przytoczę słowa pewnego moralisty. Powiada on: Trudno jest wyrobić sobie pojęcie o wierze religijnej kobiety, jak długo sama jeno religja stanowi treść jej duchowej istoty. Ale kto widzi setki dam, stłoczonych wokół modnego kapłana, ten zaraz czuje, że coś cuchnie. Najłatwiejszy sposób myślenia, to przywłaszczanie sobie myśli cudzych, ale jeszcze tańszym kosztem można się tego obowiązku pozbyć, przez uwielbianie czegoś ub kogoś. Ktoby chciał sobie rzecz raz jeszcze ułatwić, niech udaje, że uwielbia to, co uwielbiają inni...
Wiara w spełnianie ideałów na tam tym świecie nie jest tak pewną dobrego przyjęcia w niebie, jak to powiadają księża. A z reguły nie zdobywamy się na coś więcej ponad nieokreślony poryw...
W ten sposób cytowała dalej, a niektóre z tych cytat wzniecały śmiech, nawet samego Wangena. Potem przeszła do tak zwanych działaczek, które urządzają bale dla zaopatrzenia rodzin topielców, czy pogorzelców, huczne bazary i przedstawienia teatralne i w zakończeniu dała portret kobiety, zabawiającej się na zebraniach publicznych wieikiemi kwestjami i uwielbiającej poszczególnych prelegentów.
Mówiła ostro, bezwzględnie, jak to czynią młodzi, gdy krytykują.
Skończywszy wykład, nie rozumiała zrazu, co do niej mówią. Dawała przeciwne odpowiedzi i powtarzała pytania. Dopiero potem oprzytomniała i obejrzała się za Rendalenem. Ale odszedł.
Zdziwiło ją to wielce i podeszła do pani Rendalen, by się dowiedzieć, ale zaczęła od pytania, jak jej się wykład podobał.
— Masz zupełną słuszność, drogie dziecko, w wielu punktach, — odparła — zdaje mi się tylko, że sprawę przesadza się teraz ogólnie i bierze zbyt serjo...
Wkońcu zdobyła się Anna na pytanie, dlaczego odszedł Tomasz.
— Bóg to raczy wiedzieć! — odparła pani Rendalen, westchnęła, spojrzała na drzwi, w których zniknął i wyszła także.
Rozmawiający z Torą, Wangen spostrzegł, że Anna jest sama, podszedł do niej i powiedział, że ubawiły go niektóre jej cytaty, oraz że zna książkę, z której je wzięła.
Karol Wangen bliski był zostania modnym księdzem. Umknął szczęśliwie damom, ale miał jeszcze stracha. Wiedziała to Anna od ciotek, miała tedy tajemny klucz do jego słów. Po chwili spytała o zdanie odnośnie do innych punktów wykładu.
— Znam kobiety wyłącznie z ich stosunku do reiigji, — odparł lekko zarumieniony — przeto nie mogę wydać sądu.
Gdy starsi słuchacze wyszli, zawrzało w sali, bowiem dziewczęta były zachwycone. Anna była z wszystkich najstarsza, ale zapominano o tem z powodu jej małego wzrostu. Nie spodziewano się po niej czegoś takiego. Jakże wybornie to wszystko zaobserwowała i wygłosiła! Głównie radowało wszystkie, że prelegentką była jedna z ich grona.
Zachwycone były zwłaszcza Nora i Tora. Przyznały: Tak, takie jesteśmy, jak to przedstawiła Anna, kłamliwe i nierzetelne, coprawda jeno na małą skalę. Bawimy się jeno poważnemi sprawami! O nie... czynów dziś trzeba, a jeśli nie czynów, to przynajmniej...
— Tabaki! — dodała któraś, a wszystkie się roześmiały.
Zaraz jednak wróciły do rzeczy.
— To prawda, na Boga, to prawda! Musi się wszystko odmienić, wstyd nam, że takie jesteśmy!
By zrobić zaraz początek, postanowiły odprowadzić Annę gremjalnie do domu. Uczyniły to, a biedne, śpiące już ciotki zerwały się z łóżek, przerażone okrzykami dwudziestu co najmniej głosów, wołających po nocy: dobranoc, dobranoc!
Anna musiała opowiedzieć ciotkom, co zaszło, ale narazie poprzestała na zawiadomieniu, że ją odprowadziły koleżanki. Nie dodała ponadto nic, albowiem nie b}ła jeszcze z sobą w zgodzie. Pisała krwią serca swego, wszystkie gorzkie przeżycia swe rzuciła na szalę, wymierzyła cios i pewną była, że zostanie napadnięta, okryta wzgardą i oplwana. Tymczasem zbierała jeno dzięki i pochwały, a wywołała radość i uniesienie. Nie mogła zasnąć, nie wiedząc z obawy, czy zadowolenia. Może też odkryła w sobie talent? To ostatnie przypuszczenie nie było jej niemiłe...
Tejże samej nocy niejedna dziewczyna spać nie mogła, dumając co czynić i jak się zachować. Pragnienie poważnego traktowania życia i przepojenia go prawdą, musiało otrzymać żer faktów, gdyż inaczej zgasłoby niechybnie. Niebawem poradziły sobie. Oto Mila była w żałobie, nie mogła wziąć udziału w balach karnawału, przeto wszystkie postanowiły nie tańczyć. Uchwalono jednogłośnie, że niesposób opuścić przyjaciółki. Przez całą zimę żadna ze „sztabu głównego“ nie ruszy nogą! Mili było to bardzo miłe, ale wymawiała się. Nie chciano słuchać przedstawień. Uchwała zapadła jednogłośnie i na tem koniec! Miał to być zresztą jeno wstęp do dalszej akcji...
Młodzież miasta smuciła się wielce, że tylu uroczych danserek zbraknie na sali balowej, ale żal ten był daremny, zaś urocze danserki radowały się w duchu, że wzbudzają smutek i żal.