Tragedje Paryża/Tom III/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Policja naprzód przewiduje wszystko. Komisarz i agenci zaopatrzyli się w małą zakrytą latarnię, jaką otworzyli wchodząc do domu. Trzy strzały rewolwerowe rozległszy się w milczeniu nocy, powiadomiły o jakiejś ponurej tragedji rozgrywającej się na pierwszem piętrze.
Przebiegłszy szybko schody, weszli do pokoju gdzie odbyła się scena wyż przez nas opowiedziana.
Jobin leżał rozciągnięty na podłodze pośród kałuży krwi, jakiej upływ zwiększał się z każdą chwilą. Był on przedmiotem jaki naprzód wpadł wchodzącym przed oczy.
Nieszczęśliwy agent nie dawał znaku życia. Jeden z policjantów podniósł go, chcąc obejrzeć rany.
— Natychmiast się nim zajmiemy, wyrzekł komisarz, przedewszystkiem jednak trzeba nam szukać i odnaleść mordercę.
Sypialnia nie zawierała najmniejszego zakąta, żadnej kryjówki, w której Fryderyk Müller mógłby się po nowej swej zbrodni.
Przeszukano dwa inne pokoje; były prawie próżne, zaledwie cośkolwiek umeblowane.
Jedno z okien, dostrzegli szeroko otwarłem a to okno wychodziło na ogródek.
— On tędy uciekł, rzekł jeden z policjantów. Piętro jest dość wysokie i być może że ów łotr połamał nogi w upadku.
Nie tracąc czasu, zeszli wszyscy na dół.
Deszcz od kilku dni wciąż padał. Głębokie ślady obcasów dostrzedz się dawały w rozmiękłej ziemi ogródka. Takież same ślady prowadziły do nieco wzniesionego muru, wychodzącego na drogę. Kilka kamieni obrosłych bluszczem leżało pod murem i dla człowieka lekkiego, z silnem postanowieniem, przeskoczyć go było igraszką.
— Uciekł nam ten łotr! zawołał komisarz. Piękna wyprawa zaiste.
— Ba! odrzekł jeden z agentów, da się to wszystko powetować. Gdyby spróbował dziś w nocy wyjechać z Paryża, jutro go schwytają. Wszystkie oddziały żandarmerji odbiorą nakaz depeszami, a zabójca ten jest łatwym do rozpoznania. Nie odważy się jechać drogą żelazną, upewniam. Zbyt jest przezornym aby wpadł w wagon, jak w zastawioną pułapkę. Nie to mnie jednak niepokoi.
— Cóż więc takiego?
— Jobin. Tak dobry chłopiec. Zdolność pierwszorzędna! Szczerze go żałuję! A jednak sam winien temu co nastąpiło. Pragnął sam działać, aby pozyskał sławę gorliwego agenta i otóż jaki los sobie zgotował!
— Być może ocalić go jeszcze zdołamy.
— Miejmy nadzieję, ale ja na to nie liczę.
Komisarz z agentami wrócił na pierwsze piętro.
Rozebrano Jobin’a i spostrzeżono z przerażeniem że trzy kule przebiły ciało. Powstrzymano krew szarpiami i bandażami i przeniesiono bezwładnego do fiakra wioząc go do najbliższego szpitala.
Doktór służbowy zbadał ranionego i ku wielkiemu zdumieniu obecnych oświadczył, iż jakkolwiek głębokiemi były zadane rany, żadna z nich nie zdawała się być śmiertelną i że gdyby nie nastąpiły jakieś nieprzewidziane komplikacje, agent może powrócić do zdrowia za kilka tygodni.
Boulleau Duvernet oczekiwał niecierpliwie zawiadomienia, jakie oddałoby w jego ręce człowieka, którego odtąd uważał za wyłącznego sprawcę tych zbrodni. Około jedenastej godziny wieczorem ujrzał wchodzącego do siebie komisarza policji, mocno niezadowolonego, który mu opowiedział nastąpione szczegóły bynajmniej nie korzystne dla ścigających mordercę.
Sędzia śledczy usiłował się uspokoić powtarzając, iż jeśli dziś nie schwytano zbrodniarza, jutro go na pewno schwytają.
W oczekiwaniu jednak na spełnienie tego, trzeba było co prędzej rozstrzygnąć o losie baronowej i wicehrabiego, których niewinność nie ulegała teraz zaprzeczeniu, wobec nowego morderstwa i ucieczki kasjera.
Boulleau-Duvernet spędził noc całą na redagowaniu raportu, prosząc, ażeby Izba Sądowa wydała w jak najkrótszym czasie rozkaz wrócenia wolności uwięzionym.
Wyszedłszy z Conciergerie Walerja Worms miała zaledwie kilkuminutową rozmowę z panem de Presles i udała się dla przepędzenia roku żałoby do jednego z tych domów religijnych, gdzie przyjmują damy pensjonarki.
Odnajdziemy niezadługo wicehrabiego i baronową, obecnie jednak nadmienić musimy, iż po upływie dni kilku, pani Worms powiadomioną została, iż odnaleziono w papierach bankiera testament, własną ręką kreślony w miodowych miesiącach małżeństwa.
Mocą owego testamentu, baronowa pozostawała ogólną spadkobierczynią majątku.
Cyfra owej tak niespodziewanie pozyskanej fortuny, dosięgała jedenastu milionów!
Powróćmy wszakże do Fryderyka Müller, który dla wielu czytelników nie jest może tak całkiem nieznanym, jakby to zdawać się mogło.
Położywszy Jobin’a trzema strzałami z rewolweru, Müller wbiegł do sąsiedniego pokoju, a zamknąwszy drzwi za sobą, otworzył okno i na ryzyko, skoczył z pierwszego piętra w ogród. Stanął szczęśliwie na nogach i nawet w głowie nie zamąciło mu się wcale. W minutę później, znajdował się na wierzchołku muru z którego zeskoczył na drogę wiodącą w obręb fortyfikacji.
— Umknąłem zręcznie! wyszepnął. Jestem ocalony!
Pewien, iż przez kilka minut co najmniej będą przeszukiwać jego mieszkanie, szedł przez ulicę de Neuilly krokiem spokojnym i udał się w stronę Łuku Tryumfalnego, gdzie wsiadłszy do fiakra kazał się wieść do rogatek Tronowych. Następnie wszedł do pierwszego lepszego domu, z którego wyszedł natychmiast, zapytawszy odźwiernego o jakiegoś zmyślonego lokatora, który to manewr powtarzał po kilkakrotnie w różnych odmiennych częściach Paryża i nakoniec około godziny pierwszej po północy, zapłacił fiakrowi, wysiadłszy na rogu ulicy świętego Dominika.
Wyłącznym celem tej jego nocnej przejażdżki było pozyskanie możności pozostawania jak najdłużej w powozie. Spojrzawszy na oddalający się fiakr, Müller poszedł dalej o kilkadziesiąt kroków i zadzwonił do wysokiej jakiejś kamienicy. Drzwi otworzyły się. Głęboka ciemność panowała w bramie. Odźwierny gaz zagasił przed udaniem się na spoczynek. Ów łotr właśnie na to rachował.
— Kto idzie? pytał odźwierny przez szybę swego okienka.
— To ja, ojcze Andrzeju, ja, Godard, rzekł kasjer głosem, w którym nie było śladu niemieckiego akcentu.
— A! wróciłeś więc już pan ze wsi, panie Godard?
— Jak widzisz ojcze Andrzeju.
— Może pan chcesz światła?
— Nie, mam przy sobie zapałki. Nie przychodźcie jutro do mnie zbyt rano. Jestem znużony i chcę spać długo.
Kasjer udał się schodami na piąte piętro i wszedł do małego mieszkania składającego się z dwóch pokoików.
Na cztery miesiące przed tem w przewidywaniu mogących nastąpić wypadków, najął to mieszkanie pod nazwiskiem Godarda, podając się za właściciela ziemskiego w okolicach Pontoise, pragnącego mieć stałe pomieszczenie w Paryżu.
Od czasu do czasu przychodził tam nocować, zwykle po północy i w przyjaznych stosunkach zostawał z odźwiernym.
Zamknąwszy drzwi za sobą, zapalił dwie świece, zdjął flakon szczelnie zamknięty z półeczki starego biurka i trzecią część płynu z pomienionego flakonu nalał w miednicę napełnioną czystą wodą.
Zanurzywszy głowę w tej mięszaninie zmył nią silnie swe włosy, z których zniknęła barwa rudawa, a stały się one zupełnie czarnemi.
Następnie położył się i spał spokojnie przez kilka godzin. Wstawszy nad ranem, przystrzygł sobie faworyty i z wprawą komedjanta przygotowującego się do wystąpienia na scenie, przyprawił sobie czarną jedwabistą brodę, a po nad górną wargą długie zakręcane wąsy.
Ukończywszy to, założył na nos binokle i przejrzawszy się w zwierciadle wyszepnął:
— No! tu, nie przyjdą mnie szukać, na pewno zresztą pan Godard właściciel ziemski z departamentu Seine i Oise nie jest bynajmniej podobnym do niemieckiego kasjera Fryderyka Müller, jak ów Fryderyk Müller nie jest podobnym do hrabiego Loc-Earn’a.
Ów były kochanek Henryki, wypuszczony z domu poprawy w Poissy, miał przy sobie kilka banknotów tysiąc frankowych zaoszczędzonych przezeń z pensji sekretarza i intendenta, jakie zdołał wsunąć w kieszeń w chwili zaaresztowania go w pałacu d’Auberive.
Po niespodziewanym wejściu Henryki do klasztoru i zniknięciu dziecka wraz z rybakami z wyspy Saint-Denis. Robert Loc-Earn, nie chcąc rozpoczynać na nowo awanturniczego życia w nizkich sferach społecznych, gdzie policja mogłaby go odnaleść, osądził, że pobyt w Paryżu był dlań niepodobnym przez lat kilka.
Postanowi! więc opuścić Francję i szukać fortuny w Hamburgu i Baden.
Ów nędznik, jak go znamy, ze świetną intelligencją przyswajał sobie łatwo wszelkie cudzoziemskie narzecza. Nauczył się w kolegium języków niemieckiego, włoskiego, ruskiego i angielskiego.
Przeżywszy lat trzy po drugiej stronie Renu, mówił tak biegle po niemiecku jak gdyby zrodzony w tej narodowości.
Pragnąc ze znanych nam powodów zmienić francuskie swe pochodzenie, przedstawiał się jako Badeńczyk i wyrobił sobie akt urodzenia na nazwisko Fryderyka Müllera.
Z biegiem czasu namiętność gry opanowała do tego stopnia Roberta Loc-Earn’a, czyli raczej Fryderyka Müllera, że straciwszy na szulerce wszystkie pieniądze, znalazł się nagle bez żadnych środków utrzymania.
Pozostawało mu jedynie wystrzelić sobie w skroń z rewolweru. Traf niespodziewany nadarzył mu sposobność do zawarcia znajomości z pewnym Prusakiem, ze strony którego zjednał sobie sympatję eleganckiem wielko światowem zachowaniem się i bystrą inteligencją.
Ów młodzieniec, syn bogatego bankiera widząc kłopotliwe położenie tego, którego sądził być swoim współziomkiem, ofiarował mu miejsce w biurze swojego ojca.
Loc-Earn przyjął propozycję, wypełniał przyjęte obowiązki z nadzwyczajną gorliwością i zadowoleniem zwierzchników, gdy baron Worms zażądał przez korespondencję wysłaną do jednego z kolegów, przysłania sobie urzędnika ze znajomością obcych języków, ów Berlińczyk wysiał mu Fryderyka Müllera z najlepszemi rekomendacjami.
Wiemy, iż po upływie dwóch lat, ów mniemany Badeńczyk został kasjerem.
Przez cale lat siedm Loc-Earn działał jak uczciwy człowiek, mimo przerażająco skalanej swojej przeszłości, a być może nawet dla tego.
Porównywając swe przeszłe życie pełne niebezpieczeństw i niepokojów, ze swą obecnie czynną egzystencją, uczciwą zapełnioną pracą, kasjer przyznawał sobie, że przyjemnie jest zasypiać wieczorem bez trwogi, aby zostać obudzonym nazajutrz przez komisarza policji i żandarmów.
Ów łotr spodziewał się po upływie dwudziestu lat gorliwej pracy zostać posiadaczem dość okrągłej sumki pieniędzy, z jakiej niepotrzebowałby zdawać rachunku ludzkiej sprawiedliwości.
Nieszczęściem jednak ta jego nowa moralność była moralnością wyrachowania i samolubstwa, nie oparta na żadnej z tych trwałych podstaw honoru i wierzeń, jakie jedynie nadają człowiekowi niewzruszoność w jego prawości.
Otóż jak wiemy, Loc-Earn który dotąd nigdy nie kochał, nigdy, nawet Henryki d’Auberive, owej uroczej, istoty, zaszołomiony namiętnie w Alinie Pradier, wypróżnił dla niej swą kasę, wydał wszystkie oszczędności, a chcąc pokryć deficyt zaczął grać na giełdzie, co zamiast dopomódz, pogorszyło jego położenie.
Na kilka dni przed owym balem kostjumowym, wydanym przez barona Worms, Müller poznał, że niepodobna mu będzie przeciągnąć dłużej nad kilka tygodni sfałszowania ksiąg rachunkowych, mimo że to czynił z wielką zręcznością.
Dowiedziawszy się o istniejącej miłości pomiędzy Walerją Worms a panem de Presles i ich projekcie odjazdu, przyszła mu myśl spełnienia ostatniej jeszcze kradzieży i zrzucenia tego wszystkiego na rachunek zbiegów.
Wieczorem, w dniu odjazdu baronowej i Gilberta de Presles, wemknąl się w głąb ogrodu a potem do pałacu, gdzie zapaliwszy świecę otworzył kasę, wyjął z niej złoto, banknoty, a zamknąwszy ją chciał uciec, gdy posłyszał na bocznych schodach kroki powracającego pana Worms.
Zaledwie zdołał zgasić świecę i zapuścić firanki u okna, gdy ukazał się bankier z lampą w ręku, przybywający po piętnaście tysięcy franków dla Aliny Pradier. Otworzył kasę a ujrzawszy ją opróżnioną, spojrzał w około siebie obłąkanym wzrokiem.
Zatrzymał spojrzenie na firance, której lekkie poruszenia fałdów całkiem źle zrozumiał.
— Okno być musi otwarte, rzekł sam do siebie i tędy umknął ów złodziej.
Postąpił parę kroków aby upewnić się o tem.
Kasjer niechybnie mógł zostać odkrytym. Baron przyzwałby pomocy, nastąpiłoby przyaresztowanie, sąd i galery.
Loc-Earn nosił zawsze przy sobie sztylet w kieszeni. Skoczył jak tygrys i baron w jednej chwili z przerżniętem gardłem padł nie wydawszy krzyku.
Morderca natenczas z potwornym spokojem zapalił świecę, oddarł kawałek papieru, nakreślił list bezimienny pismem zmienionem i nie dozwoliwszy nawet zaschnąć ostatnim wierszom, zgniótł papier i wsunął go w rękę zmarłego.
Reszta szczegółów jest nam wiadoma.
Od owej chwili miesiąc upłynął.
Mniemany Godard właściciel ziemskiej posiadłości w departamencie Seine i Oise pod pozorem dręczących go bólów reumatycznych nie wychodził z mieszkania, gdzie odźwierny przynosił mu obiady i dzienniki.
Po upływie dwóch tygodni, ów więzień dowolny zauważył iż przestano zajmować się sprawą Worms’a. Wszelkie poszukiwania policji w celu odnalezienia Fryderyka Müller były nadaremnemi. Sądzono że ów łotr przemknąwszy się przez granicę, uciekł do Niemiec.
Nikt nie przypuścił, ażeby kasjer mógł się ukrywać w Paryżu i zwolna zapominać o nim poczęto.
Pawdziwa broda odrosła przez ten czas mniemanemu Godardowi pod przyprawną brodą; z końcem miesiąca poznał że ta ostatnia była mu niepotrzebną. Przemiana była kompletną. Nie podobna byłoby dostrzedz obecnie jakiejkolwiekbądź łączności z owym Francuzem o czarnym zaroście, a tym niegdyś niemieckim kasjerem z rudemi włosami i faworytami.
Müller oznajmił wreszcie swojemu odźwiernemu, że reumatyzm go opuścił i powraca na wieś. Jakoż w rzeczy samej opuścił Paryż, uwożąc z sobą czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków, skradzionych baronowi Worms.
Wielu innych hultajów tego rodzaju, zadowolniłoby się tą sumą. Loc-Earn jednak skutkiem poprzednich swoich stosunków z Aliną Pradier uczuł wzrastające w sobie pragnienie zbytku, wytwornego życia i roskoszy rożnego rodzaju.
Jak niegdyś marzył o posiadaniu majątku pana d’Auberive, tak teraz śnił o milionach.
Dla jakich planów oddalił się więc z Paryża?
Najprzód sądził, iż wypada mu żyć w pewnej odległości od tego wielkiego miasta, dopóki sprawa Worms nie przejdzie w stan całkiem zapomnianego wspomnienia. Następnie uczuwał konieczną potrzebę stworzenia sobie nowej indywidualności, utrwalonej na niezaprzeczonych dowodach, zważając, iż wszelkie przybrane nazwiska niedostatecznie pokryćby mogły jego zbrodniczą przeszłość.
Ażeby dosięgnąć owego upragnionego celu postanowił zwiedzić kraj cały, w oczekiwaniu na jakiś szczęśliwy traf i dobrą gwiazdę.
Jedno i drugie pomyślnie mu posłużyło.
Pewna miłosna awantura, zawiązana na drodze żelaznej, powiodła go we Franche-Comté, do małej wiejskiej oberży w Cusane, w pobliżu Baume-les-Dames.
Pewnego wieczora gdy zapaliwszy cygaro stanął we drzwiach tego zajazdu, podziwiając malowniczy krajobraz rozścielający się przed jego oczyma, spostrzegł pomiędzy tem zwaliska starego zamku feudalnego, z czworograniastą wysoką wieżycą, sięgającą prawie aż pod obłoki.
— Co to za ruiny? pytał oberżystę.
— Są to zwaliska zamku Croix-Dieu.
— Piękna nazwa, wyszepnął Loc-Earn.
— Baronowie de Croix-Dieu w dawnych czasach, mówił dalej oberżysta, byli bogatszymi nawet od hrabiów Cavabas. Wszystkie lasy i ziemie uprawne w okolicy do nich należały, począwszy od Pont-les-Moulins, aż po drugiej stronie do Gruillon, a nawet dalej. Wszystko to zwolna zniknęło.
— Rodzina zatem wygasła?
— Nie ze wszystkiem, ale już prawie.
— A! istnieją więc jeszcze baronowie Croix-Dieu?
— Tst! wyrzekł oberżysta, kładąc palec na ustach.
Loc-Earn usiłował odgadnąć powód tego nagłego znaku milczenia, gdy spostrzegł nadchodzącego małego zgarbionego starca, w długim połatanym surducie, w czapce wełnianej na głowie i drewnianych sabotach.
Ów starzec trzymał w ręku koszyk, a w nim wypróżnioną butelkę i drugą flaszkę mniejszej objętości, oraz blaszany półmisek.
— Janie Simon, rzekł drżącym głosem do oberżysty, każ mi podać za dwa sous chleba, za dwa również zupy, za cztery sous mięsa, za cztery wina i za sześć sous wódki.
— Natychmiast, panie baronie, rzekł właściciel zajazdu, odbierając koszyk z naczyniami, w który miał włożyć tę skromną żywność w zamian za otrzymane dziewięćdziesiąt centymów.
— Żegnam pana barona, ozwał się wynosząc koszyk napełniony pokarmem.
— Do widzenia, Janie Simon, rzekł starzec. I szedł chwiejnym krokiem drogą, którą przybył.
— Cóż to za dziwna osobistość? pytał Loc-Earn.
— Jest to ostatni z baronów Croix-Dieu, odparł zapytany. Sądziłbyś pan zapewne iż ma on lat z dziewięćdziesiąt, gdy rzeczywiście, liczy dopiero rok siedmdziesiąty. Nie dziwna! Ów biedny człowiek odmawia sobie wszystkiego, z wyjątkiem kieliszka wódki, jaka, go podtrzymuje na siłach. Widziałeś pan co sobie kupił. Jest to żywność na dwa dni dla niego.
— Jest skąpym?
— Nie! jest tylko ubogim. Trzysta franków rocznej renty panie, niema co z tem wiele wojować.
— Zamieszkuje w zamku?
— Nie, mieszka on w starym domu, zbudowanym w tych zwaliskach przez jego dziada którego to budynku, rzecz prosta nie jest w stanie utrzymać. Leci tam woda podczas deszczu, jak z fontanny.
— Sam mieszka?
— Sam zupełnie. Nie ma żony, dzieci, ani służącej. Miał brata znacznie młodszego od siebie, który wyjechał z kraju od dawna, zaciągnąwszy się do jednej z armii cudzoziemskich, nie chcąc służyć we Francji. Mówią, że ów brat umarł, na pewno jednak nie jest to wiadomem. Co zaś do tego starca, nie pożyje on długo. Kiedykolwiekbądź znajdziemy go skostniałym na posłaniu. Zresztą nie zależy mu wiele zapewne na tak cieżkiem i smutnem życiu.
Robert Loc-Earn spał mało tej nocy, a myślał wiele. Nazajutrz z rana poszedł do ruin zamczyska i zaczął rozmawiać ze starcem, który mimo słabej pamięci przypomniał sobie, iż przed kilku laty odebrał wiadomość o śmierci swojego brata, chwalił położenie zamczyska, piękne widoki i nakoniec za kupno tych ruin żądał okrągłą sumę dziesięć tysięcy franków płatne natychmiast w brzęczącej monecie.
Dziesięć tysięcy franków, pięćset franków rocznej renty, to bogactwo dla ubogiego!
Loc-Earn zgodził się i akt sprzedaży zamczyska został tegoż samego dnia podpisany przez obie traktujące strony u notarjusza w Baumes-les-Dames.
Wracając z miasta w starym wynajętym powozie, były Fryderyk Müller wyjął z kieszeni pięćdziesiąt luidorów a zabłysnąwszy temi nowemi sztukami złota przed oczyma zdumionego starca rzekł do niego:
— Ofiaruję panu te tysiąc franków w zamian za familijne twoje papiery i korespondencje twojego brata i to natychmiast jeżeli zgadzasz się na moją propozycję.
Ugoda została zawartą.
Loc-Earn polecił sobie dostarczyć w merostwie tej wioski akt urodzenia barona Croix-Dieu, zmarłego na obczyźnie, przekonawszy się pierwej, że ów akt niebył nigdy przed tem zapisanym w księgach stanu cywilnego. Zostawszy odtąd właścicielem zamku, Croix-Dieu wyjechał z Franche-Comté, zobowiązawszy oberżystę, aby od czasu do czasu dawał mu wiadomość o starcu.