<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Tułacze
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Mieszanina strachu i wstrętu pchała go dalej w bory... Szukał wioski, lecz myśl powrotu na step nie przychodziła mu nawet do głowy. Z rozpaczą zrozumiał, że jest daleko od wszelkich sadyb ludzkich, dopiero wtedy, gdy droga, jakiej się trzymał, zmalała do wymiarów głuchego, leśnego przegonu... Wlókł się dalej, bardziej zresztą zajęty szukaniem korzonków, wypatrywaniem nor mysich, gniazd wiewiórczych i ptasich, niźli przebytą drogą. Cel wysiłków znikł przed nim, zamglił się, rozprysł na tysiące majaczących pomysłów, chęci, zamiarów, nad któremi górował głód i straszne zimno... Nie wiedział, gdzie się przed niemi ukryć, czem je utulić. Wpełzał do dziupli, łochował się jak dzik pod kupami przeliny leśnej, zaszywał się w chróśniakach... Ale wszędzie dosięgał go wilgotny od słoty lub blady od rosy chwyt zimna, trząsł nim, bił o ziemię, ssał szpik i nadrywał wnętrzności... Resztką woli wstrzymywał tułacz od ryku szczękające zęby i wykrzywione usta... wydało mu się, że gdy raz z dygocących piersi wyrzuci rwące się głosy, pobiegnie na czworakach, jak wilkołak, opuści ludzi nazawsze...
Wtedy widywał w gorączkowem zapamiętaniu obszerny wygodny pokój, nocną oświetlony lampką, w biało zasłanem łóżeczku siebie i twarz słodką, pochyloną nizko nad nim z koroną złotych warkoczy nad czołem, szepcącą: »śpij, śpij! synusiu, śpij!«.... — Budził się, gdy las był już pełen do samego dna dziennego światła i ciepła... Łatał naprędce swe liściaste łachmany i gnał przez haszcze, jak opętaniec, wypatrując ostrym wzrokiem pożywienia...
Nareszcie pewnego wieczoru, gdy był tak słaby, że nawet nie szalał, że przypadł do ziemi z cichym piskiem zdychającego szczenięcia, spostrzegł poprzez trawy i badyle, tuż u korzeni drzew, rubinową iskrę ognia. Usiadł i głowę przewiesił, nie chciało mu się ani szukać, ani sprawdzać, lecz ogień sam odnalazł jego źrenice, świecił w nie wyraźnie, niezbyt daleko, nęcił, grzał... mamił migotaniem. Powstał więc i posunął się wśród cieni.
Tuż u drogi stał stary, przegniły szałas myśliwski, przed nim palił się drobny ogienek. Nad ogieńkiem wisiał na drążku kociołek. Z głębi szałasu z poza dymu i pary wychylała się chwilami wyleniała bermyca sybirska, a pod nią twarz mięsista, czerwona, z sinym, obłuszczonym nosem, okolona długą, siwą, zwichrzoną brodą. Gdy nieznajomy usłyszał lekkie kroki Wiktora, nakrył lewą dłonią przymróżone oczy i bokiem wyjrzał z ciemności; prawą rękę jednocześnie oparł zniechcenia na rękojeści siekiery, leżącej w pobliżu.
— Hej, kto tam?... Kto idzie?!
Wiktor w milczeniu wyszedł z ciemności i przykucnął przy ognisku. Czarne wychudłe ręce wyciągnął łapczywie ku ciepłu. Stary odchylił się cokolwiek w tył, twarz mu się zsiadła, broda najeżyła... Nie ruszył się jednak, nie zdradził nawet niczem wzruszenia. Siwe oczki jego patrzały spokojnie, z pewnem nawet zadowoleniem na młodą, wynędzniałą twarz, na dziwaczny liściasty strój i nagie, przeświecające zeń ciało...
— Ze stepu? — zapytał łagodnie i zdjął rękę z siekiery.
Wiktor kiwnął głową.
— Jeść! — syknął przez ściśnięte zęby.
— To się rozumie!... Urządziły cię te mordy kobyle!...
— Ledwiem uszedł...
— Widzę... Znam ich, psią ich mać obłupaną!... Bywałem i u nich... He! he!
Rząd drobnych, białych zębów błysnął mu pod obwisłymi wąsami.
— Jeść!... — szepnął znowu cichutko Wiktor.
— To się rozumie... Po co gwałtować?.... Niech się uwarzy. Nie umrzesz. I tak wiele ci nie dam. Ile dzion idziesz?
Wiktor roztworzył pięć palców. Stary pokiwał głową.
— Noo... Bywa gorzej!... Połóż się, wygrzej u ognia. Rychło dośpieje...
Wiktor nie ruszał się i oczu gorejących z kociołka nie spuszczał, po krtani mu przechodził widoczny spazm.
— Młodyś!... — mówił wolno stary, przyglądając mu się zmrużonemi oczkami. — Pewnie pierwszy raz? Bo pierwszy raz to boli jak dziewczynę, a potem nawykniesz, polubisz!...
Łyżkę do kociołka zapuścił, zamieszał, czerpnął, spróbował, znów zaczerpnął i ostrożnie na nią podmuchał.
— Na!... Przetrzyj kiszkę... A nie sparz się...
Wiktor pieczołowicie wziął łyżkę i pociągnął zupy zaprawnej mąką. Do ciemnego zastygłego jego wnętrza wlała się nagle struga błogiego ciepła... Spojrzał wdzięcznemi oczami na starego i zwrócił mu łyżkę.
— Dobrego po troszeczku!... — rzekł włóczęga.
Zdjął kociołek z ognia i odstawił go na bok.
— Niech się studzi, a ty powiedz, jak było.
— Szedłem przez step...
— W »gęsiej szyi«?
— Zapewne... tu... u tej drogi...
— Jakto? Eh! Mać!... Ty widzę, idziesz bez »sznurka«...
Wiktor zmieszał się.
Chwilkę mierzyli się oczyma podejrzliwie i wyczekująco...
— Nie jestem włóczęgą, dziadu! — rzekł wreszcie Wiktor.
— Ano widzę!
Ujął brodę w garść i koniec jej wsadził do gęby. Czekał. Ale Wiktor wstrzymał się i popatrzył w zamyśleniu na ogień.
— Ptaak! — szepnął z zadowoleniem stary. — Naści jeszcze łyżkę, a nie myśl, że przez chciwość nie daję... Wyciągnąłbyś do jutra kopyta, gdybyś zjadł... Kiszki ci się skręciły, powoli rozwijać się muszą... Ciągnij kropelkami... nie spiesz się... Eh, eh! Dufna młodość wasza... nierozważna!...
— Weźmiesz mnie z sobą, dziadu, co?
— To się rozumie, żreć ci dam. A droga dla każdego otwarta: zechcesz, pójdziesz...
— Bóg ci zapłać, dziadu!... Dobry jesteś...
— Z musu każdy dobry. Dokoła las, a w lesie rozmaicie bywa... Nie dam ci, to mię zabijesz...
— Co?!
— Nie cokaj, wypiorze! Ani się spostrzeżesz, jak zgrzeszysz!
I znów uśmiechnął się dziwnie.
— Ale barachła nie mam... Będzie wieś niedługo, tam dostaniemy... — dodał surowo i spojrzał przeciągle na Wiktora. Ten głowy nie podniósł. Siedząc na piętach, grzał z rozkoszą wyziębłe ciało. Morzył go nagły bezwład; nie miał siły nawet unieść ociężałych powiek.
— Naści jeszcze łyżkę!... A potem właź w barłóg...
Słyszał jak przez sen i jak przez sen czynił, co mu kazał głos głuchy, tajemniczy, uchodzący coraz dalej...
Obudził go nagły blask i zimno. Otworzył oczy i w błękitnem świetle dnia, tuż nad sobą ujrzał barczystą postać włóczęgi. Podnosił pokrywę modrzewiowych gałęzi, jaką był młodzieniec przykryty i ciekawie przyglądał się jego nagiemu żołądkowi i biodrom. Wiktor podebrał pod siebie kolana.
— Czujnie, po warnacku drychniesz! Chwalę, ale czas wstawać. Do wsi daleko, a »marszłuta« pusta.
Pokrzepiony snem i jedzeniem Wiktor rzeźko wziął się do reperacyi swego liściastego płaszcza i był gotów jednocześnie prawie z włóczęgą, który mył tymczasem kociołek, wiązał węzełek i gasił ogień.
— Przyjdzie wicher i rozdmucha... A las nasza matka! — pouczał sentencyonalnie Wiktora.
— Chcesz, wdziej!... — dodał nagle, podając młodzieńcowi ciżmy. — Bierz, nie dmij się, mam zapasowe!
Ale Wiktor potrząsnął przecząco głową.
— Przyzwyczaiłem się, dojdę!... Może we wsi dadzą...
— A jakże!... Gdyby choć koszulę i portki dali... A co obutki, to już niechybnie ukraść trzeba będzie!
— Pójdę i boso.
— Jak chcesz... Nikt cię nie niewoli.
W źrenicach włóczęgi zatliły się szydercze ogniki.
— Nawet pop zgodzi się, że jak mus, to niema grzechu! Co?
— A jak was zwać, dziadu? — spytał wymijająco Wiktor.
Włóczęga chwilkę pomyślał.
— A zwij choćby... Wasilczem. A ciebie?...
— Ignac...
— Niech będzie Ignac... A tylko zapamiętaj sobie, że lepiej wieś spalić, niźli wędrowca o nazwisko pytać!... Takie jest nasze warnackie prawidło!... Rzetelny włóczęga nie ma nic, ani rodu, ani plemienia, ma na sobie wór, a kasę... w szynku!
Szli drożyną, gawędząc. Słońce coraz częściej zaglądało na skrętach w cienistą szparę leśnego przesmyku i złociło zieloną koronkę modrzewiowych pławin. Wreszcie wypłynęło ponad drzewa i, niby szeroki brzeszczot ognistego miecza, rzuciło słup swych promieni na drogę między brunatnozielone pobocza puszczy. Szara, więzienna postać starego włóczęgi na koślawych, pałąkowatych nogach oraz młoda, smukła figura Wiktora w stroju leśnego fauna utonęły w rozedrganem świetle i cieple...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.