<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Tułacze
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Droga wiodła ich na poręby, na karczunki, gdzie miejscami na świeżych pleszach drżały w wietrze nieliczne oszczędzone sosny mateczne, — żałobne wytycznie popełnionego mordu. Długie cielska ociosanych kłód morążyły się wśród wrzosów. Na ugniecionych mchach bielały kałuże smolnych wiórów. Młody jagodnik strzelał nieśmiało nad mietliskami rdzawych porzuconych gałęzi.
Włóczęga przysiadł na pniaku gęsto ołzawionym brunatną żywicą.
— Psia kość! To ci narobili! Anibym poznał! — zauważył żałośnie. Spojrzał ku lasowi, który jakby cofał się w popłochu. Posłuchał w stronę, gdzie miarowo, ale zajadle stukały liczne siekiery. Wciągnął w nozdrza zapach drzewnego octu, dziegciu i zgorzelizny, lecący z polesia.
— Ani wąlpić! nowosioły!... Któż inny mógłby tyle tajgi zepsuć! Nie, nie pójdziemy tędy... Nie uszanują nas tam, nie!
Wsparł się na koszturze, popatrzał, pokręcił głową i poszedł w las, precz od łoskotu siekier i sinych dymów, wijących się nad rozłogiem.
— Sybirski czałdan żółty ma kałdon! To prawda!... krew z nas przy sposobności wyssie!... Ale znamy się z nimi jak łyse konie... Te zaś gołopięte lizołapy... niewiadomo nigdy, co i jak... Zuchelek im zginie, zachodu niewart... Zaraz wrzask uczynią do jęku ziemi... lecą za człowiekiem niemiecką milę, nie zipną... Asmodeusze!... — mamrotał, idąc sparko wskroś zarośli.
Szumski ledwie za nim podążał.
Obiegli daleko gęstwinami niebezpieczne miejsce. Gdy znowu wyszli na haliznę, czerwone słońce, jak wielkie gorejące oko, stało tuż nizko na łanami wybujałego zboża. Młode, tu i owdzie wytryskujące pióra kłosów płonęły w jego promieniach, jak płomyki jarzęcych świec. Obłazem między zbożami i zasieką »okolicy«, zbudowaną z potężnych, zapadłych i omszałych zwałów drzewnych, włóczędzy pomknęli ku wrotom, widniejącym na drodze. Ledwie trącili odźwierze, z budy obok wyjrzała blada, kudłata i brodata głowa.
— A co to?
— Przechodnie...
Stary nakrył oczy dłonią jak daszkiem i przyjrzał im się.
— A ten... cóż taki?!
Wskazał brodą w stronę Wiktora.
— Czarna robota buryacka! Niech ich sam szatan pokocha! — odrzekł półgłosem Wasylicz.
Dziad wylazł całkiem z budy i cokolwiek rozprostował zgięte w pałąk plecy oraz barczyste ramiona. W wyblakłych oczach zatliły mu się słabe iskierki, białe szramy na czole i policzkach zaróżowiły się.
— Aa! Chlizcie do chazy, poseżdońcie!... — powiedział półgłosem.
Wiktor, który stał na przedzie, nie zrozumiał i nie ruszał się z miejsca; dopiero stary włóczęga trącił go w łokieć z pobłażliwym uśmiechem.
— Właź! Na co czekasz?
Oba dziady za jego plecami znaczące zamienili spojrzenie.
— Muchorta!
Buda była nizka, ciemna, cała prawie zajęta legowiskiem ze słomy i suchych liści, przesiąknięta zapachem butwiejących łachmanów i źle strawionego chleba. Wiktorowi wydało się, że wpełznął do złodziejskiej pieczary z ludowych bajek. Wyciągnął się na ziemi, gdyż siedzieć nie było na czem, a stać niepodobna. Starcy, przykucnąwszy u wejścia, rozmawiali nawpół zrozumiałą gwarą więzienną.
Domyślił się z pochwyconych wyrazów, że włóczęga wypytuje się o wieś, wywiaduje o jałmużnę i możliwość wszelkiej pożywy. Wśród klątw, wykrzykników, przekręconych rosyjskich wyrazów przewijały się znane mu z etapów »jasaszne majaki«: »sary«, (pieniądze), »czistiak« (chleb), »strzelać« (żebrać), »tyryć« (ukraść)...
— Śpiesz się... Aby przed nocą!...
Włóczęga porwał się do wyjścia.
— Hte! A ja? — zawołał Wiktor.
— Ty?... Ty zostań! Psy tylko swym widokiem nastraszysz, dzieci z całej wioski ściągniesz... Jak ubranie zdobędziemy, jak się »litościwą« śpiewać nauczysz... — Wtedy co innego... — zobaczymy!
— Co dwóch, to nie jeden... Słusznie... Zawsze więcej dadzą... To prawda... Ale teraz pożytku nie przysporzysz, jak kozioł mleka — wtrącił stróż.
— Wrócę niedługo, może ci jakie portczyny dziś jeszcze przyniosę. Zostań!... Chyba, że chcesz swoją goliznę kobietom pokazać... hę? — dodał drwiąco włóczęga.
— He, he, he!... Łase na to tutejsze baby, och, łase... Tylko, że wszystko chciałyby na darmochę — zaśmiał się stróż.
Wyszli i jeszcze z sobą coś szeptali na drodze. Wiktor nasłuchiwał zaniepokojony i niemile dotknięty.
— Cóż, wróci, czy nie wróci? — spytał, gdy stróż ukazał się we drzwiach.
— Co nie ma wrócić? Chyba, że źle »osiodła«!... Wtedy i ciebie, brachu, wezmą... Nasza wieś starodawna...
— Dawno służysz?
— Tu, przy tych wrotach, piąty rok waruję...
— Nietutejszy?...
— Nie, jam daleki, rosiejski...
Umilkł i zaczął popiół rozgarniać na nizkiem palenisku pod okopconym otworem dymnika.
Wnętrze budy nasiąkało zwolna gęstym, ciężkim mrokiem. Przez dziury i szczeliny dachu wpadały ogniste smugi zachodu, niby zbroczone krwią dzidy szturmującego wroga. Przy blasku ich stary systematycznie układał szczapy, drewienka, wiórki, niecił ogień i gadał:
— Moja ziemia południowa, pobrzeż ciepłego Azowskiego morza, od Kierczy, od Tuzły... A służyłem niegdyś w wojsku, w samej stolicy, w gwardyi, w Siemionowskim pułku. Czasy to czasy! nie to, co teraz! Kochano nas, ale nie pieszczono, oj nie! Za byle co uczono rozumu... I nabrałem się ja tych pałek, pamięcią nawet nie obliczę... Bardzo mię lubił nasz pułkownik i rotny też mię lubił... Jak tylko co trudnego, zaraz ja! I uczyli mię, walili jak w bęben! Pamiętam, raz w pałacu, nie wiem już którego księcia bal dawano... dla samego oficerstwa. W sali wielgachnej jasno, niby samo słonce tam chodzi... Pod ścianami, po rogach postumenty, dalej sofy, fotele, dokoła kwiaty... A na postumentach dziewki gołe, ale żywe... Ładne takie, stoją, nie ruszą się... nie dyszą. Gapili się panowie, kwiaty wtykali, gdzie się dało, rżeli jak konie... Zwyczajnie wojskowi ludzie!... Aż jedna spadła... Co tu robić? pustego miejsca nie można zostawić. Jak je zapełnić? Rada w radę... Aż mój pułkownik woła na mnie — na straży stałem u podwoi. Zluzuwali mię... Każe zdejmować amunicyę, ubranie... gołemu włazić na słup... Byłem biały jak kość, gładki jak szkło, rosły jak sośniak... Brwi niby dwa sobole, wąsy jak skrzydła jaskółcze... rumieniec na policzkach jak zorza niegasnąca... To się zebrało panów i cywilów przedemną — cały tabun, więcej, niż przed dziewkami. Winem mię częstowali z własnych kieliszków... »Ech, pokazaćby go naszym paniom!« — gadają. Potem kazali stać na słupie z najpiękniejszą dziewką. »Adam i Ewa« — powiadają. Żądają, żeby obejmować ją i pod sobą dusić... Pieniędzy mi dali... Z własnych kieliszków winem poili... Były czasy!... Byli panowie i żołnierze!.... Umieli żyć!...
Rozczesywał krzywymi palcami swą mleczną brodę, która mu gęsto porastała twarz aż po szpary oczu, szeptał w zamyśleniu, patrząc na ogień i rozdymając poszarpane przez kata nozdrza.
— Czasy... czasy... grzechy nasze... głupi byłem... od szczęścia swego uciekłem... Wolności zachciałem... A gdzie ona jest... wolność? Towarzyszy zebrałem, hulałem, rabowałem, po kolana nieraz we krwi i złocie brodziłem i może nawet człowiekiem bym został, ale zgubiła mię słabość serca...
Już wtedy szeroko o mnie wieści poszły, obławy urządzano, okup za głowę naznaczono... Towarzyszy wyłapano... Hulałem za Wołgą. Postanowiłem uciec z »Rosiei« na Sybir i ustatkować się. Pieniędzy miałem jeszcze trochę... Kupiłem sanie-poszwy, konika gniadego... Beczułkę wódki włożyłem pod siedzenie, chleba bochen, kiełbasy... Z miasta, gdziem się krył, wyjechałem w »buran« taki, żem konia przed sobą nie widział... Liczyłem, że znam okolicę, jak matkę rodzoną, i przeliczyłem się... Ciemno było... nie wiadomo, czy noc czy dzień... Sanki jak łódź pływają po wydmiskach... Opamiętałem się rychło, żem zbłądził... Ale zamiast szukać drogi i po śniegu brodzić, od czego się w taki czas siły jeno traci, odzież macza i marznie, układłem się na dno sani, nakryłem derą, a gniademu dałem wolny paszport, niech szuka wedle swej myśli... Czuwam nie czuwam, ale też i nie śpię!... Nagle zatrzymały się sanie, uderzyły o coś hołoble... Uniosłem derę, patrzę... Przedmiot czarny, wielki jak miejska kamienica... Gniady skubie zeń i żre... Stóg... A obok drugi koń i drugie sanie, jota w jotę jak moje... Na saniach siedzi figura.. Podchodzę, pytam. Milczy. Biorę za rękaw, nie rusza się... Twarz cała zawiana śniegiem. Na kożuchu i czapce skorupa lodu... Chciałem bliżej popatrzeć, kogo Bóg dał... Czapkę z czoła zsuwam... Figura leci w tył, jak nieżywa... Dobryś!... Chwyciłem ją delikatnie na ręce i do moich ciepłych sani wwaliłem... Poszedłem dokoła stogu poszukać, czy niema więcej towarzyszy... Pusto... Tylko zamieć wije i wije dokoła stogu w ciemnościach białe swe nici, niby kądziel dyabelską. Chciałem stóg zapalić, aby się ogrzać, ale uląkłem się... Może gdzie blizko »zaimka«... Spostrzegą... na ślad trafią... Czerniało coś niedaleko... Przywiązałem cudzego konia do moich sani. Pojechałem ku tej czerniawie... Był to las. Wiatr tu mniej dokuczał... Znalazłem zaciszną wądolinę... Odszukałem suchą sosnę złamaną... Siekierę zawszem z sobą woził... Naszczypałem trzasek, rozpaliłem wielkie ognisko... Zrobiło się ciepło... Śnieg wokoło rozmiotłem, udeptałem, gałązek jodłowych na dno nakładłem — jedną z »poszni« saniowych postawiłem bokiem od wiatru, niby szałas. Wtedy figurę z moich sani wyciągnąłem, z śniegu oczyściłem, na gałązkach położyłem, zacząłem zwolna ją ze szmat rozpowijać... Ciekawym, kogo Bóg dał... Dziwo!... Dziewczyna... młodziutka, dostatnio ubrana... Leży, ani się ruszy, nie dychnie, oczy zamknięte... niby śpi... Biała taka, ładna, niby kwiatuszek ścięty... Zęby równiutko z pod zaciętych ust błyskają, na rzęsach szron topnieje, niby łzy... Wyjąłem beczułeczkę z wódką i przez słomkę zacząłem jej z ust do ust lać ciepłą gorzałkę...
Odetchła cichutko... Ostrożnie jąłem zdzierać z niej zlodowaciały kożuch, mokre przemarzłe obuwie, pończochy... Roztarłem nogi, ręce... Pocieplały... A takie były cienkie, krągłe jak badylki, a takie były miękkie jak atłas... wiadomo — dziewczyna! Zwlokłem resztę przesiąkniętego śniegiem ubrania... w jednej została koszulinie... Widzę, że budzi się... Zaróżowiły się policzki, drgnęły rzęsy. Rączyną chwyciła giezło pod szyją, nie daje tasiemek rozwiązać... »Głupia, ciało pomrozisz... trza wysuszyć« — mówię. »Nie, nie!« I nagle oczy otwarła i z taką trwogą na mnie spojrzała, jakby umrzeć zaraz miała... Znów jej usta zbielały... drży!... Litość mię wzięła... Odsunąłem się, własnym kożuchem ją nakryłem, pytam, co i jak... Wyjechała z miasta do ciotki niedaleko, i wichura ją zamiotła. Opowiada składnie, co w domu i jak... Zupełnie najmłodsza moja siostrzyczka i nawet podobna... Takież oczy szare i ciemne rzęsy nad niemi i brwi... Zupełnie zgłupiałem... Zamiast pobawić się z nią, jak przystało wedle naszego zakonu, a potem rozedrżeć... Gawędzę z nią, rozpytuję... A potem, gdy zamieć ucichła wywiodłem ją na drogę do miasta... I cóż: wydała mię! Pewnie pochwaliła się cudownem ocaleniem... A brat albo ojciec domyślił się, że to ja, połakomił na nagrodę i dał znać do policyi... Schwytano mnie...
Umilkł, brwi najeżył i brodę gwałtownie w garść schwycił.
— Jużem potem nigdy nie był głupi, he, he!
Biała szrama na czole znowu napłynęła mu krwią, broda i kudły na ciemieniu zaruszały się jak srebrne jeże a rozdarte nozdrza zadrgały jak skrzydła potwornego chrabąszcza.
— Coś nie idzie twój stary... Nie udała mu się pewno »strzelanina«... Późno!...
— Owszem — idzie!... — odrzekł Wiktor, nasłuchując.
Na drodze niedaleko miękko cłapały postoły, cicho wtórzyły im uderzenia kosztura. W ciemnym otworze drzwi ukazała się wyleniała futrzana bermyca Wasylicza, a następnie i cała jego postać, podobna do kupy szarych łachmanów.
— A niech im Bóg da zdrowie!... Uszanowali należycie. Nadawali więcej, niż trza... Doskonałej wsi stróżujesz, stary... wybornie... doskonałej wsi. Sam nie oceniasz, jaki masz skarb!... Wszystko jest, wszystko w przenajlepszym porządku.. Widzieliście?!
Wyjął zza pazuchy dwie butelki wódki i miłośnie, pieczołowicie je na boku postawił. Roztkliwiony stróż przeżegnał się bogobojnie, wziął kociołek i, nie zwłócząc, ruszył po wodę do nocnej uczty.
Tymczasem Wasylicz wyciągał resztę zapasów: kołacze, pierogi, placki i rozkładał je przy ogniu. Był tam nawet cukier i herbata.
Podjedli sobie, napili się herbaty i dopiero wtedy sakramentalnie otworzyli butelki. Stróż nie mógł ukryć wzruszenia, chrząkał jak stara kaczka, oczekując poczęstunku...
— Pij, chlaj, stary... Znaj prawdziwych włóczęgów! Pewnie dawno nie miałeś takiej gratki... — puszył się Wasylicz, podając mu wyszczerbioną filiżankę.
— Skąd zaś! Tego, co przejezdni dają, starczy ledwie na szmaty... A i jacy tutaj przejezdni?... Samo chłopstwo nieubrane. A gmina nie tylko nic nie płaci, ale jeszcze mnie o myto prosi. »Bogacisz się!« — gadają... To dla was tylko, tułaczów, oni serce mają... Ano i o »kogucie czerwonym« też pamiętają... A ja co?! Dokąd się podzieję!... Nogi, ręce nie służą... oczy nie dowidzą... uszy nie dosłyszą... Gniję na miejscu.
— Cóż, Ignac, zmarkotniałeś? Na, bierz i ty! Napij się... A co się tyczy portek i koszuli... to nie dostałem ich... Będziesz jeszcze musiał w swej pochodzić liberyi... — dorzucił Wasylicz, łypiąc swawolnie oczkami.
— Gdybyś zamiast dwóch butelek kupił jedną, toby na koszulę starczyło... — odrzekł niechętnie Szumski.
— Co?... Słyszana rzecz? Toż to nie wiesz, człowieku, że prawdziwy włóczęga z siebie zedrze a przepije... Nieee!... Ty, widzę, ptak... ptak, ale z nieznanego kraju i »chamło« to ciągniesz, jakby cię ząb bolał.
— Nie martw się! — pochylił się dobrotliwie stróż ku młodzieńcowi. — Nie martw się... Jutro ja cię skieruję tu do jednej żołnierki, co cię za jedną noc pobytu ustroi... jak z morskiej piany wydmuchnie!... A i sama baba niczego... szero-o-oka... roz-łoży-sta!...
— Ho! ho! A może i mnie starego przy tej okoliczności nakarmi i napoi... — śmiał się Wasylicz.
— To się wie! Za ogiera i to rubla płacą...
— Ho!... Ho!... ho! Słyszysz, Ignac!... Kapitały zbierzemy, jak dobrze pójdzie!
Szczerze śmieli się, otwierając szeroko czarne starcze paszczęki i jeżąc siwe brody, tak że ginęły w nich doszczętnie i skurczone, pokiereszowane nosy i zmrużone, zaropiałe oczy i sieć zmarszczek potwornych, ryjących im twarze.
Szumski z cicha gwizdał, aby ukryć zmieszanie.

»Powiernuwsia ja z Sibiru,
»Nima mene doli,
»A zdajetsia nie w kajdanach,
»Jednakże w niewoli...«

Zaśpiewał nagle stróż głosem ochrypłym, nadpękniętym — jak z rozbitej beczki.
— Cichaj, cichaj! Ty nie umiesz, ja ci zaśpiewam »Kainową« — przerwał mu Wasylicz i, zasłoniwszy oczy ręką, kołysząc się z boku na bok, zawył żałośnie:

To nie trawka się kołysze pośrodku pola,
To kołysze się moja niedola,
Moja bezdomna głowa zuchwała!...
W bory się rzucił mołojec żwawy,
A już po borach stały zastawy,
I już straż mocna czujnie czuwała...
Pyta o paszport, o drukowany,
Z tłoczoną w laku krwawą pieczęcią,
Na białe ręce kładzie kajdany,
Zawiera wrota krzepką wrzeciędzą...
............

— Na, bracie!... Siulim! — częstował go stróż, który wszedł nagle w rolę gospodarza, raz wraz nalewał drżącą ręką filiżankę, sam pił i śpiewakowi podawał.
— Haim, bracie! A teraz razem! O carze, o Iwanie...
Podparli policzki dłońmi i, pochyliwszy głowy na bok, zawodzili cieniutko:

»Bili zucha, bili na pręgierzu,
Na perłowym bili go rozstaju,
W noworoczne bili go mroziska
Żelaznymi bili go prętami...
Stoi siłacz, ani się poruszy,

Ani zadrżą mu kręte kędziory...
Ino z oczu płyną łzy gorące...
I podjeżdża doń car prawosławny,
Prawosławny car Iwan Groźny...
Nie złota zagrała to trąbka,
I nie srebrne zagędźbiły rogi,
Ino ozwał się car Iwan Groźny...

Tak podśpiewywali sobie, częstowali się wzajem, przechwalali się, wymyślali sobie, swarzyli się... O Szumskim zapomnieli zupełnie. Wreszcie pobili się. Chwycili się za brody, zwarli łbami w cichości, jak dwa omszałe pnie, i potoczyli się w samo ognisko. Wiktor skoczył i w porę ich rozłączył, gdyż nad przyduszonym do ziemi gospodarzem już błysnął nóż w garści włóczęgi. Gdy Wiktor nóż mu odebrał, wściekły stary rzucił się nań z kolei i powalił, chwyciwszy za nogi...
— Puść, puść, a to cię wydam!... Ścierwo... polityku... Myślisz, że nie wiem, coś za jeden?!... W pierwszym powiecie cię sprzedam, judaszu!... Carobójco! Nie oszukkaszsz!... — syczał włóczęga, starając się schwycić młodzieńca za gardło. Wreszcie padł zmożony przezeń, zachrapał nagle, jak konający, i usnął w mgnieniu oka.
Wiktor podniósł się na klęczki, odetchnął chwilę, rozplątał pod gardłem pijaka zawiązki, zdarł zeń koszulę, poczem uniósł ją w ręce przed ogniem... Łachman zagrał krwawo, jakby skąpany w posoce... Młodzian wzdrygnął się, spojrzał na chude, czarne, pocięte bliznami od rózeg ciało włóczęgi i w zamyśleniu znów go pieczołowicie nakrył zdartą zeń szmatą. Odtrącił nogą nóż, siekierę, torbę z chlebem, leżące na drodze, i wyszedł nazewnątrz nagi, jak wszedł.
Jakby nabrzmiała od natężonego blasku pełnia księżyca zalewała zielonawą poświatą dalekie lasy, pola i wieś, ku której zawrócił Wiktor. Czarne cienie chat kładły na drodze nierówny łańcuch wielkich kanciastych plam. W ucichłych budynkach, białych od miesiąca, jak przepalona kość, błyskały matowo ciemne okienka, niby ślepia szczelnie przywarte powieką. Zamknięte drzwi nieufnie strzegły progów. Z za płotów, z za wrót, z dalekich zacieniów gumien w miarę, jak je mijał, cicho, leniwo ujadały rozespane psy.
Wiktor, idąc środkiem ulicy, pilnie spoglądał na obie strony, na małe półeczki podokienne. Wreszcie w ostatniej chacie dostrzegł na jednej z nich drobne, czarne przedmioty... Podszedł i chwycił je łapczywie... Były to słynne sybirskie »sawatejki« z czarnej, jak ziemia, mąki, umyślnie wypiekane przez oszczędne gospodynie dla włóczęgów... Wydało mu się, że w głębi okna w chacie zamajaczył jakiś cień, więc zastukał ostrożnie... Istotnie poza szybami zabielała brodata twarz chłopska... Wiktor ukazał mu giestem błagalnym na swe nagie ciało.
— Koszulę!...
Chłop znikł, po chwili wrócił i pokazał mu... siekierę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.