<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Tułacze
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Szedł noc całą z początku polami, a potem borem. Zjadł zabrane placuszki, znużył się, sposępniał. Zimny blask księżyca, zimna rosa nocna dokuczały mu. Miał zapałki, ale bał się rozpalać ogień, chciał ujść, o ile można, najdalej, a dzień przespać w gąszczach. Ze wstrętem, z fizyczną niemal odrazą myślał o tem legowisku, na zimnej ziemi, pod zimnemi gałęźmi, wśród szorstkich sęków i kłującego igliwia leśnej ściółki... Usiadł na osędziałym od wilgoci pniu, aby wypocząć. Zamyślił się o końcu swej wędrówki, o ciepłym zakątku, o pracy wyzwalającej, twórczej, o ludziach dobrych, sprawiedliwych, ukochanych... o duszach ognistych, potężnych jak grom... I zamyślił się o celu celów, o powszechnem szczęściu i weselu... Tutaj, w tym dzikim lesie, nagi i głodny mógł o nich myśleć z dawną młodzieńczą świeżością, niezmąconą żadnym rozdźwiękiem. Nie miał nic, nic nie posiadał, w nikim nie mógł budzić zazdrości... Natomiast wszystkiego pragnął, wszystkiego potrzebował, jak te tłumy, za których rycerza uważał siebie... I naraz poczuł, że znowu wszystko obejmuje łaskawem, miłującem sercem, że znowu rozumie wszystko i tłumaczy ze słodyczą niezgruntowanej wspaniałomyślności... Znowu nawiedził go przejmujący dreszcz nadludzkiego misteryum, które odeszło go było w walkach, a do którego tajemniczo a daremnie tęsknił... Znowu ocienił go swem skrzydłem błyskawicznem okrutny bóg Ofiary... Wstał przejęły, z pobladłemi licami, i zamąconą źrenicą powiódł po tłumie chropawych pni...
Puszcza budziła się. Daleki lazur niebios płonął rumieńcem i siał między drzewa delikatne karminy rozbrzasku. W ciemnych rubieżach leśnych, w zielonych ostojach uperlonego rosą podszycia, w gęstych młodnikach iglastych ocykały się ledwie dosłyszalne głosy, piski, mamroty, wzdychania... Ledwie dostrzegalne ruchy kolebały liśćmi, kolkami i wiciami roślin... Górą, po wybujałych konarach starodrzewie przelatywały dreszcze dziennego wiatru i miarowo zaczynało szumieć nefrytowe morze, gdzie każdy liść, każdy pączek igliwia był kroplą, był falą...
Z duszy Wiktora osuwał się niepostrzeżenie jakgdyby mglisty welon. Wracało mu dawne, niepożyte, twarde uczucie, pokrewne siłom, które dźwignęły ten las...
— Chcę żyć!
Wyprostował się i smukły jak smerek, jak on okryty jedynie opaską gałęzi, ruszył przed siebie.
Drożyna niepostrzeżenie rozszerzyła się, rozwidniła i wywiodła go na kraj obszernej polany. Kędzierzawe zboża stały tam bez ruchu jeszcze blade od nocnej rosy. W dali czerniały ogrodzenia, płoty, budowle; w purpurze wyglądającej z za lasu zorzy wił się z komina gęsty słup dymu. Trafił widocznie do zamożnej, sybirskiej »zaimki«. Puszcza okalała ją w koło zwartym pierścieniem. Na skłoniu, za łączką, błyskała srebrna struga, a nad polami w podniebiu śpiewał skowronek.
Wiktor szukał chciwie oczami ludzi. Długo nie postrzegał nikogo, nareszcie niespodzianie tuż, blizko wyłonił się z za pagórka oracz. Para mocnych kasztanów ciągnęła bez pośpiechu drewniany pług. Chłop wielki, mięsisty, w perkalowej, kwiecistej koszuli i czarnej czapce sukiennej, z niedużą jasną brodą dokoła ogorzałej twarzy szedł pochylony nad czepigami pługa, podtrzymywał je rękami i uważnie śledził odwijającą się z lemiesza skibę.
Wiktor zaczekał, aż do końca doorał bruzdę i stanął pod zaroślami. Wtedy wyszedł z cienia. Chłop spojrzał nań ciekawie, wyprostował się, ale nie zdradził żadnego zdziwienia, ani przestrachu.
— Dopomóż Boże!
— Dziękuję. A skąd to?
— Ze świata!
— Rzecz prosta, że ze świata! Przecie nie od nas!
Rozśmiał się i błysnął białemi zębami i niebieskiemi oczkami.
— A któż to was tak ogołocił?
— Buryaci.
— Ho! ho! Zdala idziecie. I nikt was nie przyodział?
— Nikt. Chyba wy dacie jaką koszulinę i portczęta...
— Pewnie, że dam. Toć to srom dla całego świata, żeby taki młody chłop ciałem na słońcu świecił!
Zawrócił konie i lemiesz w ziemię wraził. Wiktor chciał iść za nim.
— Poczekaj tu. Nata-a-lka! He! hee! — krzyknął w stronę zagrody.
— Ho! hoo! Naa-taal-kaa!...
— I-d-ę!...
Wiktor ukrył się w zaroślach. Po świeżo podoranej roli biegła w różowym »sarafanie« młoda dziewczyna, migając złotymi warkoczami; przed nią skakał, ujadając, łaciasty pies, a za nią w obłokach kurzu pędzili, poszturgując się wyrostek z dziewczynką w kusych wiejskich koszulinach. Otoczyli ojca. Ten opowiadał im wesołe zdarzenie i kiwał głową w stronę Wiktora. W tę stronę spoglądała ukradkiem i zasromana dziewczyna, chowając rozśmianą twarz w rękaw koszuli; w tę stronę zwróciły niebawem dzieci rozdziawione usta i oczy. Nawet pies przysiadł i, fajtając ogonem, mordę w tę stronę przekrzywił.
Wiktor nie mógł wstrzymać się od śmiechu. Nadzieja rychłego powrotu do ludzi wróciła mu dobry humor, innemi już zgoła oczyma spoglądał na dolinę. Wydała mu się śliczną. Dojrzał nagle, że obrzeża ją na podgaju girlanda liliowych dzwonków, bladych przylaszczek i żółtych jaskrów, że kwitną tam głogi, że dziki chmiel wiesza już na krzewach obrostnicy swe białe festony, że struga na łączce tworzy ciche zatonie, nad któremi czerwone porzeczki zwieszają łopiaste liście, ciemna olszyna chyli pnie rdzawe, a w których przeglądają się łobuzia krągłych, prątnych sitowi, mieczowych irysów i rzesze niezapominajek błękitnych jak woda. W dali, na drugim końcu wyrębu, dymiły się poczwarne wykroty świeżo wypalonej lady...
Jednocześnie zauważył Wiktor, że ogród przy chacie był duży i starannie ogrodzony, że gospodarskie porządki, obórki, śpichlerze były liczne i całe... Widocznie mieszkano tu rok cały.
Sporo upłynęło czasu, zanim na roli pojawiła się gruba baba w czerwonej spódnicy z węzełkiem pod pachą. Oddała mężowi rzeczy i usiadła wyczekująco na miedzy. Chłop z węzełkiem w garści, nie śpiesząc się, prół dalej ziemię lemiechem w stronę Wiktora.
Ten mył się tymczasem w potoku...
Tak dokonały się uroczyste jego obłóczyny.
— A teraz pójdziemy na śniadanie... Zwą mię Mitryj Stepanycz... A ciebie, chłopcze?...
— Wiktor.
— I nic więcej?
— Nic!
— Niech i tak będzie!... Bez imienia i owca baran!...
— No, i zażyłeś, biedaku, niedoli, zażyłeś... Tyli kraj świata, — jak matka urodziła — szedłeś goluśki... Powiadał mi mąż... o rety... powiadał! Że też cię jeszcze nie zabili, dziwota!? — litowała się gospodyni, raz wraz składając ręce. — A taki młodziuśki, dziecko nieledwie. Niestarszy od naszego wojaka! — dodała, spoglądając życzliwie na młodzieńca.
Wiktor pomagał dość sprawnie gospodarzowi wyprzęgać konie i powiódł je pod szopę. Przy herbacie z gorącymi placuszkami na maśle nawiązała się dalsza znajomość. Potem przybysz narąbał gospodyni drew i dopomógł jej wysadzić flance kapusty w ogrodzie. Wieczorem Mitryj Stepanycz zaproponował gościowi, aby został u niego przez lato.
— Dużo ci nie dam, gdyż widzę, że naszej chłopskiej roboty nie umiesz, ale dam ci... rubla miesięcznie, buty, świtę, kożuch...
— Całe lato, nie wiem, czy będę mógł... ale na sianożęć zostanę... zgoda!
— A dokąd się śpieszysz? Tu, u nas, dobrze, cicho... Jedynie markocić ci się może, że wódki niema... A i to stary jeździ od czasu do czasu do miasteczka i przywozi... możesz się upić! — przekładała gospodyni.
— A daleko miasteczko?
— Będzie wiorst ze sto...
Spojrzała na przybysza przychylnie; badawczo spoglądał nań gospodarz, ciekawie zerkała śmieszka Natalka, raz poraz zakrywając rękawem rumiane usta...
— Kieszka, czort, po coś gwóźdź w ławkę wbił? Paskudniku! — krzyczała na braciszka, który nie omieszkał skorzystać z zamieszania i podstawił jej w odpowiedniej chwili szpilkę.
Szumski umyślnie zwłóczył z odpowiedzią. Postanowił atoli zostać. Wywie się o drogę, może nawet ze starym do miasteczka pojedzie, ogarnie się cokolwiek, trochę grosza zarobi...
Nieprzebyty bór opływał »zaimkę« dokoła, jak czarne morze; pienił się, chmurzył w wietrzysko — uciszał tajemniczo w dnie upalne, nieruchliwe... Do najbliższej wsi było dwadzieścia wiorst, do gminy pięćdziesiąt. Żyli tu na ustroni, jak na wyspie. Nikt tu nie zachodził, nie zalatywały wieści żadne... Był to świat w sobie zamknięty, całkowity, nakryty niebem, obwarowany ostrokołem niebotycznej puszczy. Wiktor rychło poznał wszystkie jego tajniki. Podzielał gospodarcze troski Mitryja Stepanycza co do dobroci wykonanej przez dzień roboty i szczerze się martwił, gdy mu nie dogodził. Słuchał cierpliwie zwierzeń gospodyni Maryi Wasilewny, współczuł jej »biedzie« żeńskiej; oburzał się z nią razem na liszki, co się rzuciły na kapustę, podzielał obawy, że kartofle zbyt wolno dźwigają się z pod ziemi. Nie przerywał długich, żałosnych opowiadań, wciąż tych samych, o synu żołnierzu, który już trzeci rok służy gdzieś na kraju świata... W święta chodził z Natalką, Kieszką i Wierką do lasu na grzyby... hukał tam i śpiewał, ile dusza chciała. Pod przewodnictwem tegoż Kieszki, z którym nieraz »tabunił« rozbiegłe po lasach konie (a było ich ze dwadzieścia), zbadał okoliczne tajniki, mokre »kałtusy« bezkreślne, gdzie gnieździły się kaczki, poznał mszyste wysmały i wrzosowiska, gdzie rosła maroszka i »oblepicha«, gdzie chowały się wypiory cietrzewie... Nieraz przynosili z takiej wyprawy ustrzeloną zdobycz, za co coraz łaskawiej spoglądała nań gosposia i coraz chętniej z nim żartowała Natalka.
— Ty patrz w oba oczy... nie zmarnuj mi bez pożytku dziewki! Coś ich zabardzo puszczasz! — mruczał Stepanycz.
— Nie bądź głupi! Chłopak jak mnich, nie patrzy nawet w naszą stronę!
— Już jabym cię przeorem tego klasztoru nie zrobił... Znam ja ich, tych mnichów!
Marya Wasilewna wzdychała ukradkiem; w jej wypukłych, obciążonych górami tłuszczu piersiach też żyła niejasna tęsknota do małej choć w życiu odmiany. Nieznacznie robotnikowi podsuwała smaczne kąski w czasie obiadu. Ale mąż bacznie na wszystko uważał i przybysza na chwilę nie pozostawiał bez nadzoru.
— A gdzie? A dokąd? A po co?...
Kobiety czuły oko gospodarskie i strzegły się.
Niedługo gospodarz zabrał niebezpiecznego parobka na pokosy. Po paru dniach Wiktor posiadł niezgorzej mądrość wymachiwania kosą-»litewką« i Stepanycz zaczął niepostrzeżenie coraz więcej od chłopca wymagać, żyły zeń po trochu wyciągać... Gdy po pracowitym dniu od świtu do zmroku, skąsani przez komary, z obolałymi, jakby wyschłymi z krwi członkami wracali do domu, żaden z nich nie miał ochoty do romansów... W święto spali do obiadu, a po obiedzie znowu się kładli, aby spać do wieczora... Przezorny gospodarz kładł się wtedy razem z Wiktorem w szopie na sianie, pod pretekstem, że w izbie gorąco, a w śpichlerzu... myszy hałasują. Wiktor widział te manewry i śmiał się w duchu... Ale myślał, że to tak pilnują Natalki.
— Dziewka jak rzepa i bożą wolę już czuje! — rozważał rozbudzony chrapaniem gospodarza. — Rzecz prosta, że się lękają! Owszem, niechby tylko mi spać nie przeszkadzali!
Gdy wszakże na mokradłach Natalka wchodziła w wodę zgrabiać siano i podkasywała spódnicę tak, że widać było białe nogi powyżej kolan, odwracał pośpiesznie głowę. Stepanych wtedy uśmiechał się nieznacznie a chytrze. W swej obecności pozwoliłby dziewczynie i na bardziej ryzykowne doświadczenia. Udał mu się chłopak, polubił cichego przybłędę... Do roboty ochotny, nie sromnik, nie pustogłów, czytać i pisać umie... aż straszno, że taki odpowiedni... czy aby na długo?...
— Im włóczęga lepszy, tem mniej mu wierz! Boję ja się tego chłopca. On zupełnie inny, niż wszyscy... — zwierzał się żonie. — Widziałaś, jak oczami łypnął, gdy Natalka do wody wlazła? Aż zbladł...
— Aż zbladł, powiadasz!... A to ci dopiero! — pytała gospodyni, sama blednąc zlekka. — Trzeba będzie jednak mieć na nich oko... Już ja im nie popuszczę, już ja ich wyświecę... Dobry robotnik, szkodaby go stracić... A trzeba będzie!
— Po co »trzeba«? Ty tylko pilnuj należycie! Każ dziewczynie spać od ściany, za dzieciakami...
— Każę, każę! a jakże! To prawda! — podchwyciła gorąco gospodyni.
Deszcze wstrzymały zbiór siana, zamknęły kosiarzy na czas jakiś w izbie... Ale i w domu roboty było huk. Gospodarz, który musiał jechać do gminy w pilnym interesie, wahał się i rozważał: czy wziąć z sobą Wiktora czy nie.
— Jeszcze go o paszport spytają! — ostrożnie zauważyła żona.
Pojechał więc Mitryj Stepanycz sam.
Deszcz chlapał, bębnił w dach, w ściany i okna domostwa, jak obrzydły, dokuczliwy grajek. A w dali ryczał i stękał targany wichrem ocean boru.
— Ale dziś to już ciebie, Wiktorze, nie puścimy na siano... Musisz spać z nami w izbie... w sieni...
— A bo co?
— Boimy się... Słyszysz, jak huczy... Jeszcze kto przyjdzie...
— Onegdaj w boru, mamko, tak ci coś czarnego latało niziutko. A zamiast ślepiów miało węgle żarzące... Praa! i Wierka widziała! Mamko, jak mi Bóg miły, latało!... — łopotał Kieszka.
— Nie, widziała ja, nie... łżesz! — broniła się Wierka.
— Cudacznie bywa na świecie... Bywa, że widzisz, czego niema a nie widzisz, co jest... Ale najstraszniejszy, a zarazem najmilszy to jest człowiek... Niektóry jak dyabeł, a niektóry jak spojrzy, niby do duszy anioł wejdzie! — wzdychała gospodyni.
Natalka opuściła szycie na kolana i, patrząc w płonące łuczywo, zamyśliła się.
— Szyj, dziewczyno... Czego gały wytrzeszczasz... Żniwa nadchodzą, obedrzemy się, jak cygany... Ja bo muszę jeszcze koszulę dla was obmyślić, żebyście od nas nie odeszli, jak poganin grzeszny — dodała ze znaczącym uśmiechem.
— A jak to było w tym stepie?
Opowiadał im przygodę z buryatami. Słuchały, zwiesiwszy ręce, nie spuszczając zeń rozgorzałych oczu. Kieszka i Wierka do kolan mu przypadły, aby nie stracić żadnego poruszenia jego ust. Cicho zgrzytał pilnik w ręku Wiktora o brzeszczoty nacinanych sierpów, ciągłe opowiadanie szemrało w szumie pluchoty, jak strumyk.
— O la Boga! — wzdychały kobiety.
— Wola jego przenajświętsza, żeś żywy został... Prawdziwe twory nieludzkie! Mordować przechodniów... Słychana rzecz! Niejeden do miejsc świętych może dąży...
— Albo tego, matko, i sybiracy nie zrobią!...
— O co to, to nie!
— A Małych?... — wtrąciła nieśmiało Natalka.
— Co Małych?.... On nietutejszy, on posieleńczyk... on zamorski, przyszedł nie z własnej woli, z za Bajkału przysłano go... Ale tetujsi ludzie tego nie robią! My lubimy ludzi rosyjskich... tułaczy... A wy skąd będziecie, można teraz spytać?
— Polak jestem...
— Polak?!...
Grube jej ręce opadły, jak kłody.
— Czuło serce moje, czuło!... To wy z panów?...
— Cóż wy myślicie, gosposiu, że u nas niema ani włościan, ani prostego ludu?
— Nie widziałam, takich nie widziałam... Sama ślachta!... Buntownicy, powiadają... Podpalacze... Ludzie bez cesarza, co na wszystko się porwą... na wszystko zdolne!...
Długo jej opowiadał o Polsce, o wiekowem wygnaniu Polaków na Syberyę, o usługach, jakie okazali tej ziemi.
Dziwił się, dlaczego słucha go tak nieuważnie, dlaczego zamyśla się co chwila i dlaczego na odchodnem nie żądała już, aby położył się spać w sieni. Drzwi mocno zwewnątrz przywarła i córce kazała się obok siebie położyć... od ściany. A gdy nazajutrz wieczorem wrócił mąż, pośpieszyła mu opowiedzieć nowinę.
— Więc cóż? — zdziwił się ten. — Teraz rozumiem, skąd ma takie zręczne ręce! Oni uczeni... wszystko umieją!...
— Mówią, że czarowniki, że co chcą, to z człowiekiem zrobią; zamówią mu serce, a nawet... portret mu sfotografują i z sobą zabiorą, — aby mieć nad nim wolę...
— Głupiaś... Wielka rzecz! Za te, za... fotografie w miastach płacą pieniądze... A zresztą Bóg ich wie! — pomyślał i dodał chytrze: — Dobrze się mieć na ostrożności... Tymczasem chodź, poprosimy, żeby przeczytał nam list od Nikołki. Już mi czytano w gminie, ale posłucham raz jeszcze.
— A więc pisał?
— Pisał, pisał i pieniądze przysłał.
Skupili się wszyscy za stołem przy zapalonym na tę uroczystość ogarku świecy.
»Ukochani rodzice!
»W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
»Jestem zdrów, czego i wam życzę, i ojcu memu, Mitryju Stepanowiczu, i matce Maryi Wasilewnoj, i siostrze Natalii Mitrownie, i bratu, Kieszce, i najmłodszej siostreńce, Wierce. I proszę pokłonić się krewnym i znajomym...«
Tu znowu ciągnęła się długa litania imion własnych i ojcowisk...
»A proszę przyjąć 10 rubli, które załączam«.
— To te właśnie przysłał?! — ucieszyła się gospodyni.
— A jakże!
— Stara się chłopak, rozumu nabiera! Do tej pory tośmy mu wciąż posyłali... Tylko, daj i daj! — objaśniała skwapliwie Szumskiemu.
»...Teraz często się zdarza zarabiać, gdyż nasz pułk stoi w mieście, gdzie same polaki i żydy...«
Nagle wargi czytającego drgnęły i pobladły; przestał czytać i list oddał gospodarzowi.
— Cóż tak? Ach, ach! — klasnęła dłońmi Marya Wasilewna.
— Tak, tak... tutaj on trochę niezręcznie pisze — bąkał zmieszany Stepanycz.
— Poczekaj, my mu odpiszemy, my mu odpiszemy, że i polacy i żydzi też są ludzie. Koniecznie napiszemy mu! Co? może nie!? Ty nie bierz tego tak do serca... Młodziak on! Gołowąs... Co on wie!? Głupawy chłopak — uspokajał i pocieszał Wiktora.
W nocy długo szeptał żonie, co mu w liście w gminie wyczytano, i co z tego powodu dodał od siebie pisarz gminny...
— Męko Chrystusowa — szeptała z przerażeniem przerażeniem baba, zwijając w kłębek grube nogi i ciało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.