<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Tułacze
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Puśćcie mię, gospodarzu... Muszę iść!
— Przed żniwami? Zwaryowałeś chłopie, czy co? Jeszcześ portek, któreś zdarł, nie odrobił...
— Wstydzilibyście się, gospodarzu, taki szmat łąki wykosiłem z wami!
— Czego się mam wstydzić?... Niech się wstydzi, kto po świecie chodzi i cudzego pożąda, a ja swego pilnuję. Nie więcej jak sześć tygodni robisz — policz, ileś zarobił? Nawet na pokrycie nagości nie stanie... Półtora rubla! A swoją robotą mi oczy nie kol, boś się od miesiąca godził, a nie z morgi... Umowa grunt!... A i to pomyśl, na Boga, skąd ja na twe miejsce teraz robotnika znajdę... hę!? Trzeba też mieć sumienie i gospodarza interes rozważyć... Po żniwach, co innego... Inna rozmowa... Policzymy się... Co komu kto winien, to mu odda, i pójdziesz sobie... Przeszkadzać nie będę, wędruj, skoro, ci znów rządowa łoza pachnie!...
Wiktor zrozumiał, że nic nie wskóra, i nie nastawał.
— Zemknie, warnak! Czuje dusza moja, że w najgorętszej chwili drapnie! Tacy oni! — zwierzał się gospodarz żonie... — Od tego listu chodzi jak senny... I robota nie ta... choć skarżyć się nie mogę... pilny... Ale tak każdy z nich: dobry, dobry, aż oszaleje... Co robić?... I odpowiedź należytą sam Nikołce po ludzku pisał... I przytakuję mu, zagaduję, jak mogę... Nic... Milczy... Czasem uśmiechnie się tak, że żałość mnie samego za serce szarpnie!... Zczerniał chłop... Czy może ty mu dokuczasz za... nacyę?... Albo Natalka? Powiedz dziewce, żeby ani śmiała... ni, ni!...
— Gdzie zaś, człowieku! Kto mu się sprzeciwi, takiemu drągalowi! Coprawda, nie mam już dla niego tego serca, co dawniej... Zawszeć on heretyk... Ale...
— Dziękuj Bogu, kobieto, że nie żyd, a i żyda ścierpieć byśmy teraz musieli. I żyda byś w brodę pocałowała — co? nie? Przecie zboże po deszczu osypie się w mgnieniu oka... A polak, co? Dziś polak, a jutro prawosławny...
Gospodyni słuchała z widoczną ulgą i znowu się zmieniła w obejściu z robotnikiem. Znowu lepsze kęsy i sutsza omasta znalazły się po jego stronie na misie z jadłem, znowu w głosie kobiety zadrgały dziwne, głębokie, niezrozumiałe dla Wiktora tony. I choć wszystko to stawało się coraz wyraźniejszem, on nic tego nie dostrzegał, ogarnięty strasznym porywem tęsknoty, pochłonięty jedną jedyną myślą: być jak najprędzej ze swymi, dzielić z nimi losy, opisane w liście.
Otwarcie odejść nie mógł. Od rozmowy z gospodarzem śledzono go czujnie i, aby zmusić go spać w »podizbiu«, zapełniono szopę po sam szczyt sianem.
Częste deszcze przedłużały żniwa.
Markotny nastrój zapanował na »zaimce«.

Uciekł. W noc ciemną, wietrzną, wyszedł ostrożnie, licho odziany i bosy. Zanurzył się w bór ciemny, zbałwaniony, drgający od zimna, obmierzły od dżdżowej siepoty. Drogę do miasteczka znał dobrze, ale instynkt włóczęgi kazał mu iść bokami, bezdrożem. Dobrze zrobił, gdyż w mglistym świcie rychło usłyszał tętent za sobą i, przywarowawszy w jamie wykrotu, dostrzegł Stepanycza, pędzącego oklep na koniu z fuzyą na plecach. Widział zdala jak wyjechał na rozstaje, jak zsiadł i długo badał ziemię oraz krzewy wokoło. Poczem chłop wracał wolno, rozgniewany, zapuszczając złe, przenikliwe oczy w pobocza puszczy.
Dwa dni szedł Wiktor do miasteczka bez przygód szczególnych. Wsie omijał.
Przed wejściem do »powiatu« wyczekał zmierzchu.
Mieścina składała się z wielkiego zabłoconego placu, z którego wychodziło kilka uliczek, wiodących wprost w pole. Na środku placu czarna, wielka, jak góra, cerkiew odrzynała się kopulastemi wieżami wyraźnie na chmurnem niebie... Niedaleko majaczyła niejasno biała plama murowanego, piętrowego więzienia, upstrzona centkami ciemnych okienek. Dokoła rozsypały się pokornie nizkie, płaskie, niepozorne domki... Słabe, nieliczne światła nieśmiało migały w oknach.
Szumski stał na rozstaju i nasłuchiwał. Pod parkanem, poufale pochylonym na ulicę, ktoś cłapał niezgrabnie, walcząc z deszczem i wichurą.
— Co to? Kto tu? Czego? — spytał lękliwie przechodzień, gdy Wiktor wynurzył się nagle z ciemności.
— Gdzie mieszkają »politycy«?
— A czego chcecie od nich?
— Mam interes... Przywiozłem na sprzedaż... Przysłano mię ze wsi...
Zaciął się, gdyż nie przygotował odpowiedzi zawczasu.
— To chodźcie za mną... — odrzekł nieznajomy życzliwiej.
Pocłapał dalej, co krok wpadając w kałuże wody, które usiłował wymijać.
— Pogoda!... A zboże i siano gniją! Jakże tam zbiory u was?
— Na pniu porastają...
— Znów głód... Lud nie dojada, a panowie tymczasem...
Zaczęła się leciuchna propaganda. Wiktor zrozumiał, że dobrze trafił, i nagła, szalona radość żywym, ciepłym strumieniem oblała mu piersi, serce, ogrzała zziębnięte, wyczerpane członki. Cichy, niewstrzymany śmiech wyginał mu usta, okrąglił ścięte wichrem policzki, łaskotał mile wnętrzności. Tułacz szedł i milczał. Towarzysz tymczasem posuwał się chyżo w wywodach w kierunku programu rolnego. Był to czyściuchny program s.-d., najnowszego stempla, »bolszewickiej« odmiany.
— Chcecie zabrać ziemię, bierzcie! Rozumie się, że bez żadnych wykupów. Ziemia boża!...
— Bez żadnego burżuazyjnego zawracania głowy... A czy wy sami macie ziemię? Czy dużo macie ziemi?...
— Nie, towarzyszu! Jestem wygnańcem. Uciekłem z Orlińskiego sioła...
Nieznajomy obrócił się z nerwowym giestem.
— Z Or-liń-skie-go sioła?! Z tak daleka? Jak się nazywacie?
— Szumski.
— Szumski.... Szumski... Acha, coś sobie przypominam. — Pisano nam, ale myśmy myśleli, żeście już Bóg wie gdzie... Chodźcie prędzej, zmarzliście pewnie... To tu, tu... W tę bramę naprawo... Ale pozwólcie, że pójdę pierwszy, zobaczę, czy niema kogo obcego!
Skoczył na ganeczek pod filarki i znikł w sionce. Wiktor wycierał nogi na schodach i przysłuchiwał się znanemu gwarowi za jasno oświetlonem oknem. Gwar nagle urwał się, następnie drzwi szeroko otwarły, buchając ciepłem i światłem...
— Chodźcie, chodźcie, towarzyszu!
Pokój niewielki, pełen tytuniowego dymu... Lampa pod zielonym abażurem na stole... Szklanki i filiżanki z herbatą... Połamany i pokruszony chleb razowy... Książki, gazety... Twarze młode, oczy błyszczące z pod okularów i bez okularów... Czupryny gęste, rozkosznie rozwiane, lub ostrzyżone na wspaniałego jeża... Gdzieś w dali jaśniała nieśmiało łysina...
Obstąpili go, i pół tuzina rąk pompowało mu aż do omdlenia prawicę.
— Chcecie herbaty? Siadajcie tutaj! — zabrzmiał melodyjny głos kobiecy.
Wiktor ciężko usiadł i, całą potęgą woli opanowując wzburzenie, przytknął szczękające zęby do szklanki.
— Więc... Szumski? — spytała nagle łysina, siadając obok Wiktora na rogu stołu i wpatrując się badawczo w zbiega. — A do jakiej należycie partyi?
Wiktor z odcieniem dumy wymienił nazwę jednej z najpotężniejszych organizacyj politycznych.
Zapanowało chwilowe, niezrozumiałe dlań milczenie...
— Oho! A wiecie, że tam się u was coś psuje...
— Rozłam... Wiem napewno — wtrącił ktoś drugi.
— Co?...
Wiktor powstał mimowoli.
— Niepodobna!
— Dlaczego? To było do przewidzenia... Partya wasza nie ma naukowych podstaw. Jest zlepkiem żywiołów... Drobne mieszczaństwo i robotnicy... Patryoci i socyaliści...
W miarę, jak mówili, Szumski bladł, i wązkie usta nikły mu całkowicie w półbolesnem, półwzgardliwem zacięciu.
— Ach, słyszałem już to... Więc to tylko domysły?
— Ależ nie, przyjezdni mówili, i coś w tym sensie przemknęło w gazetach...
— A szczegóły, szczegóły?...
— Nie wiemy... Jutro odnajdziemy wam te gazety.
— Dlaczegóż was to tak boli? — zaczęła poważnie łysina. — Różniczkowanie jest rezultatem wszelkiego wzrostu. Rewolucya, szczególniej prolełaryacka, zaostrzająca klasowe sprzeciwieństwa...
Wiktor dotknął dłonią czoła i na króciuchną chwilkę zakrył nią oczy.
— Dajcie mu pokój, on zmęczony... — zauważyła łagodnie niewiasta. — Kto go weźmie na noc do siebie?
— Ja!... — zawołał wesoło młody, kędzierzawy blondyn. — Chodźcie, zaraz idziemy, bo potem trudno się do mnie dostać, psa spuszczają z łańcucha... trzeba stróża wołać. Nie trujcie się!... Nic napewno niewiadomo. A te esdeki gotowe każdemu nalać atramentu do duszy. Krwi bo sami dużo nie mają. Wiadomo... Pluńcie na nich, towarzyszu!
— Hola, hola! Bez zwrotów ludowych!
— Bywajcie zdrowi, zacni materyaliści, niech wam się sam kapitał przyśni!
— Złam nogę, idealisto...
— Albo lepiej jeszcze zgub kalosze...
— A przygotujcie jutro dla towarzysza możliwie dużo objektywnych przejawów waszego subjektywnego uświadomienia... Każdy po sztuce... Widzicie, w jakich paraduje proletaryackich cnotach?... A ja: omnia mea mecum porto!...
— Weźcie tymczasem mój pled — mówiła niewiasta, zarzucając na Wiktora chustę.
— Nie bierzcie, gdyż jest to zarazem jedyna kołdra tej oto niemszewiczki... Przykryjecie się moim eserowskim kożuchem!...
Odurzony Wiktor dziękował, brał, zwracał, uśmiechał się. Ale uśmiechy, słowa i czyny jego sprawiały wrażenie męczącej larwy, ruchliwej, powierzchownej skorupy, pod którą znagła stężały w twardą bryłę bezdenna boleść i smutek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.