Tułacze (Sieroszewski, 1909)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tułacze |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Stanął w hotelu nowym, gdyż w starym bał się, że natrafi na kogo ze znajomych. Może zarządzający, może szwajcar ten sam, co przed laty?... Może poznałby go który ze służących?... Na prowincyi ludzie przyrastają do miejsc!...
Nowy hotel był pół-niemieckiego, pół-żydowskiego pochodzenia. Cuchnął jeszcze wapnem i wilgocią, a jednocześnie już przyswoił sobie przykry zapach niedomytych talerzy, właściwy podobnym zakładom. W ciasnych i ciemnych numerach słały meble suto lakierowane, dostatecznie spaczone i koszlawe. Za to przed bramą wisiały dwie wielkie banie lamp acetylenowych, ostatnie nowości miasta.
Szumski przebrał się, zjadł obiad w restauracyjce podejrzanej czystości i wyszedł na ulicę.
Uderzył go jakiś zamęt niezwykły. Dorożki stały na niezwykłych miejscach. Ludzie ściśnięci w kupki coś sobie szeptali. Wielu tkwiło nieruchomo na brzegu chodników i patrzało w jedną stronę.
— Co to? Pożar?
— Ale gdzie tam! Bomba! — odrzekł niechętnie młody człowiek i odszedł pośpiesznie.
— Co takiego? Na kogo?
— Nie wiem. Zdaje się, że w naczelnika rzucono... — odparł drugi, spojrzał dziwnie i również oddalił się.
Szumski zniechcenia pomacał czapkę i zastanowił się.
— Hm, mój akcent!... Kawał czasu! — rozśmiał się wreszcie i, nie pytając już nikogo skierował się wprost do znajomej kamienicy.
Po wązkich schodach, rozświetlonych temi samemi żółtemi szybami, wbiegł na pierwsze piętro i z bijącem sercem pociągnął za dzwonek. Długo czekał, wreszcie zagrzmiały łańcuchy, i z rozchylonych drzwi wyjrzał blady nos.
— A co to?
— Do panny Heleny...
— Jakiej panny Heleny?
— Panny Heleny Zwierzynieckiej...
— Tu nie mieszka... tu mieszka Rubinstein!
— Więc wyprowadzili się... A dokąd?
Ale drzwi już się zatrzasnęły.
— Idź pan, idź pan! Tu niema nic dla pana! — słyszał za drzwiami mamrotanie, a na podwórzu głos kobiecy wołał:
— Stróżu! stróżu! jej!
Cofnął się do bramy i sam zaczął szukać stróża. W małym chlewku znalazł całą rodzinę...
— Stróżowa jestem... stróż poszedł... — wezwali go do cyrkułu... — A co wielmożnemu panu?
— Dokąd się wyprowadzili Zwierzynieccy?
— Zwierzynieccy? Tu tacy nie mieszkali...
— Ależ mieszkali. Wiem napewno...
— To my nie wiemy, bo my niedawno... od kwartału...
Zakłopotany wsunął dyskę stróżowej i odszedł. Na ulicy zatrzymał się i rozważał, co począć. Bał się zbyt włóczyć po mieście, gdzie krążyć już zaczęły patrole, bał się pokazać u kogokolwiek z mniej wtajemniczonych znajomych, gdyż było do przewidzenia, że wieść o jego przybyciu natychmiast gruchnie po mieście. Wtem przypomniał sobie adres, który podawała mu Helena w listach dla korespondencyi na wypadek, gdyby długo nie miał od niej odpowiedzi. Wsiadł do dorożki i kazał się wieść. Woźnica żydek nachylił się doń tajemniczo z kozła i po raz wtóry spytał o adres. Usłyszawszy go, tupnął nogami z wielkim ferworem i zaciął szkapę. Strasznie turkocąc i niemożliwie podskakując na nierównym bruku, »sypnęli samym centrem«, zwracając uwagę wszystkich kawalerską jazdą. Nagle na skręcie, w głębi wskazanej ulicy, Wiktor spostrzegł łańcuch dragonów. Syknął na dorożkarza, trącił go nawet parasolem, ale ten pijany, czy też podniecony, leciał dalej zapamiętale. Zresztą już ich spostrzegli. Jeźdźcy rozstąpili się, i roztrajkotana drynda wpadła za kordon...
— Jedź dalej! — mruknął przez zęby Szumski.
— Po co dalej? To tu: siódmy numer..
Szumski czuł, że spojrzenie całej ulicy zestrzeliły się na nim. Wolno, wolniej, niż zwykle, zapłacił dorożkarzowi; wolno, wolniej, niż zwykle, wszedł na schodki frontowego wejścia. Kamienica nie miała bramy. Znalazł się wobec dwojga eleganckich drzwi z metalowemi, świecącemi jak klamry strażackich pasów tabliczkami nazwisk. Przed nim były schody z wyświechtaną poręczą. Myśli twarde, jasne, jak zawsze w chwilach niebezpieczeństwa, niezmiernie wypukło występowały przed nim.
— Aha! trzeba zyskać na czasie... Skombinować...
Wszedł cicho na schody. U drzwi na trzeciem piętrze stał wyciągnięty żołnierz z karabinem w ręku.
Spojrzeli sobie w oczy. Żołnierz zrobił ruch niespokojny i coś zamruczał. Szumski cofnął się z połowy stopni, równie cicho, jak był wszedł.
Wyszedł na kamienne stopnie od ulicy i spojrzał na twarze dragonów, na czapki z malinowymi lampasami, na wsparte na biodrach karabiny, na ładownice, szable i konie skarogniade, wszystko czerwone od promieni zachodzącego za domy słońca. Ściągnął z ręki rękawiczkę i zszedł wolniuchno na chodnik. Żołnierze, policyanci, zaaresztowany dorożkarz nie spuszczali zeń szeroko otwartych i wystraszonych oczu. On spokojnie skręcił w furtkę, wiodącą na podwórze. Tu, przed rewirowym, w kole stójkowych stał płaczący stróż z okrwawioną twarzą.
— Gdzie tu mieszka kupiec Perłow?
— Kupiec Perłow tu nie mieszka... To na Krakowskiej ulicy... — odrzekł cokolwiek zdziwiony rewirowy.
— A gdzie ta Krakowska ulica?
— Tu za rogiem...
Szumski chwilę postał, odwrócił się i chciał odejść. Już zrobił kilka kroków, gdy usłyszał za sobą okrzyk, spostrzegł, że stójkowy zabiega mu drogę, i obrócił się.
Wszystkie karabiny dragonów były podniesione i wycelowane doń.
— Stój! Waroczaj!...
Zawrócił, nic śpiesząc się zbytnio. Byt zadowolony z siebie. Czuł, że żaden aktor nie mógłby grać lepiej.
— Paszport. Kto pan jesteś?
— Słiepan Iwanowicz Kulkow, ajent handlowy, wysłany z irkucka przez firmę herbacianą Butakowych dla zawiązania handlowych stosunków... Oto mój paszport.
Mówił doskonale po rosyjsku, bez cienia cudzoziemskiego akcentu.
Rewirowy przejrzał paszport, poczem wszedł do poblizkiej sionki i szepnął uniżenie:
— Wasze prewoschoditelstwo! Jak rozkażecie postąpić?
Ostrożnym rzutem oka Szumski wykrył tam spodnie z czerwonymi lampasami...
— Nie moja rzecz! nie moja rzecz! — zagrzmiał głuchy bas.
Rewirowy wrócił zmieszany.
— Gdzie się pan zatrzymał? Tu niema wcale meldunku! — pytał zgryźliwie.
— Owszem, jest...
— Niema... gdzie?
Przerzucał kartki, szukając pieczęci.
— Proszę pozwolić!...
Szumski wziął pasport i pokazał pieczęć hotelu na pierwszej okładce...
— To nie na miejscu!
Szumski wzruszył ramionami. Rewirowy żarł go, świdrował oczami. Wreszcie twarz policyanta zmiękła.
— Więc w Nowym Hotelu? Dobrze, zajdę tam. Idź sobie pan a nie szwędaj się... Perłow tu za rogiem.
Szumski schował paszport do bocznej kieszeni i odszedł szpalerem, jaki tworzyli policyanci i dragoni.
Gdy mijał zdziwionego dorożkarza, żydek zdjął czapkę i szepnął:
— Panie, mnie się jeszcze pięć kopiejek należy!
— Jakie pięć kopiejek?
— Prowaliwaj! — grubijańsko wrzasnął dragon, najeżdżając na Szumskiego. Wiktor wyjął srebrną dwudziestówkę i rzucił pod nogi dorożkarza.
— Prowaliwaj! Pszoł!...
Skrzydła mu rosły u nóg, ale żelazna wola hamowała kroki. Nie śpiesząc się, doszedł do rogu, nie śpiesząc się, odszukał Perłowa, wszedł i zapytał o właściciela lub zarządzającego.
— Właściciel w Moskwie, a zarządzający bywa w rannych godzinach.
— Do godziny jedenastej! — dorzucił drugi subiekt.
— Dobrze!
Wyszedł i, nieznacznie zerkając za siebie zaczął krążyć po ulicach. Nie, nikt go nie śledził. Co robić? Wracać do hotelu i dziś jeszcze wyjeżdżać! Ale w pobliżu hotelu zauważył, że »nieczysto«, że u oświetlonego acetylenem wejścia stoi nieśmiertelna figura w kortowym paltocie i czarnym meloniku. Wyminął takiegoż jegomości na rogu ulicy, który mocno mu się przyjrzał...
Pomyślał chwilkę i ruszył ulicami, pełnemi łuny zachodu.
Nagłe spostrzegł przy bramie biały, niepozorny szyld miejscowej gazety.
Wszedł do redakcyi i zapytał o adres mecenasa Zwierzynieckiego. Z sąsiedniego pokoju wyjrzał znany mu z widzenia redaktor i krzyknął adres.
— Pan nietutejszy? to wcale niedaleko stąd, czwarta ulica naprawo...
Błoga radość znowu zalała mu serce. Poczuł się ocalonym. Pomaszerował, nie żałując nóg.