<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

2.

W starym pałacu w Zamszu cicho było tak, że z otaczającego starego ogrodu dochodziły głosy ptastwa, którego niezmierna ilość i rozmaitość zamieszkiwała wśród drzew odwiecznych. Słychać było i szum jodeł a lip i klonów starych, i cichy szmer maleńkiego wodospadu na śluzie kanałowéj. Kiedy niekiedy nawet przelatujący nizko bocian, na gniazdo zaszelepał skrzydłami. Patrząc na dwór można było sądzić, że w nim wszystko wymarło, tak nic, nikt się nie poruszał, nie dawał znaku życia.
Był to gorący dzień Sierpniowy, w ganku drzémał sługa, którego głowę siwą pochyloną na piersi widać było zdaleka, malującą się półcieniem na jasnéj ścianie. Ubrany bardzo starannie, z nogami wyciągniętemi, siedział spokojnie w rękach trzymając chustkę kolorową i tabakierkę srebrną. Tuż przy nim stary wyżeł tarantowaty Erzet, rozciągnięty na marmurowéj posadzce, spoczywał także snem psa sprawiedliwego. Niekiedy tylko przyśniewać mu się musiały jakieś rzeczy niesprawiedliwe, bo przez sen mruczał i naszczekiwał. Naówczas stary sługa podnosił nieco głowę, otwierał na pół oczy znużone, spoglądał niemi dokoła, i po chwili usypiał znowu.
A drzewa szumiały w dali do snu kołysząc, i woda szemrała na śluzie. W pałacu cicho, cicho było jak w grobie.
Ktoby był doń wszedł o téj porze, znalazłby prawie wszystkie drzwi otworem, a w pośrodku pustkę milczącą. Nawet szklanne parapety od ogrodu stały poodmykane, a w ganku, na laurowych i pomarańczowych drzewach, wróble się bawiły w najlepsze. I tuż, jaskółki, którym nic nie przeszkadzało, zwijały się żywo około gniazdek, które lepiły pod rynnami i przy okapach dachu.
Cisza ta dobrze się godziła z charakterem starego pałacu, w którym uroczysta mieszkała powaga lat dawnych. Dom był pański i żadna świętokradzka ręka nie poważyła się go odświeżać od lat wielu.
Nie potrzebował téż tego, bo się, mimo lat swych, trzymał jak czerstwy staruszek, na którego licu kwitną jeszcze rumieńce.
Środek zajmowała ogromna sala, dosyć ciemna, mimo trojga drzwi parapetowych od ganku. Stojące na nim drzewa pomarańczowe, granaty, laury, wazony kwiatów, mało światła dopuszczały. Ściany téż obwieszone były wielkiemi obrazami, ciemnemi, które je całe prawie zajmowały. Meble ciężkie mahoniowe, okrywał spłowiały trochę aksamit barwy orzechowéj. Dwa piece w kształcie kolumn z naczyniami ozdobnemi na wierzchu, stały na straży po rogach. Dwa ciężkie stoły z kanapami i krzesłami odpowiadały sobie w dwóch przeciwnych sali krańcach. Na etażerkach w kątach, widać było figurki ze staréj saskiéj porcelany. Dwa bukiety w naśladowanych na sposób etruski wazonach... znać codzień odnawiane, świeże, przepyszne, wonią miłą napełniały powietrze. Od sufitu spuszczał się pająk kryształowy, którego połyskujące ozdoby i bronzy migały iskierkami, za najmniejszém powietrza poruszeniem.
Z salonu na prawo i lewo widać było pootwierane drzwi ogromne, wiodące do dalszych pokojów.
Ale to wszystko tak spać się zdawało, jak stary sługa w ganku.
Minąwszy jednak w prawo obszerny pokój drugi, przybrany staranniéj w mnóstwo staroświeckich fraszek, zastawiony siedzeniami, stoliczkami, gierydonikami, półkami, przez nawpół otwarte drzwi, których portyera była podniesiona, dostrzedz było można w gabinecie gobelinami wybitym, przed stołem zasłanym takimże dywanem, siedzącą poważną matronę. Czytała ona książkę, która przed nią leżała otwarta. Czy zamyślona tak siedziała z oczyma w stół utkwionemi, rozpoznać było trudno. Stolik cały zarzucony był przed nią wszystkiém, czego zażądać mogła i zapotrzebować. Książki, flakony, przyrząd do pisania, bukiet, dzwonek, porzucona robótka kanwowa, trochę w nieładzie okrywały go zewsząd.
Spojrzawszy na twarz tę, siwemi gładko przyczesanemi, obfitemi włosy otoczoną, lat jéj trudno było odgadnąć. Rysy zachowały niemal świeżość młodą, a przynajmniéj lata nic nie starły dawnéj piękności medalowéj i nadały im tylko jakąś rzymską powagę. Wprawdzie oczy zapadły głębiéj może, lecz marszczki około nich zaledwie były znaczne, usta nie zwiędłe uśmiech smętny ożywiał. Strój jéj dowodził, że choć odmładzać się nie myślała wcale, zaniedbywać się téż nie chciała. Prosty był, ciemny, nie bijący w oczy, ale wytworny. Łatwo było domyśléć się w niéj pani domu i osoby należącéj do tych sfer wyższych towarzystwa, w których życie, jeśli nie znikczemnia, wyszlachetnia.
Pomimo wieku trzymała się niepochylona i znać było, że zwycięzko walczyła z latami. Cisza ta co ją otaczała, musiała być miłą, potrzebną; pogodnie i jakby uspokojona spoglądała niekiedy w okno ku ogrodowi, to znowu na książkę, którą czytała z roztargnieniem.
Nieznający pani podkomorzynéj Mylskiéj, gdyby sobie wziął za zadanie z twarzy i pozoru odgadnąć ją, wydobyć jakiś wniosek z fizyognomii, z wyrazu jéj, zaprawdę trudność by miał wielką; twarz piękna, majestatyczna, wypogodzona, nie mówiła nic, oczy przysłonięte powiekami patrzyły dziwnie, jakby unikając aby w nie ktoś nie zajrzał. Można tylko było wnioskować, że matrona panowała nad sobą i życiem nauczona, zamknęła się w sobie cała, a jednak badając przelotne ruchy tego marmurowego oblicza, znalazłoby się może w niém ślady, że nie zawsze tak było zastygłém i martwém, że po niém téż przelatywały prądy ogniste, i przepłynęły łez strumienie.
Gdy podkomorzyna siedziała tak zadumana, zdala jakby turkot głuchy dał się słyszéć, krótko, powolnie i ustał. Podniosła głowę pani i skierowała ją na drzwi. W sali słyszéć było dyskretny chód na palcach, cichy, ostrożny, i w pół otwartych podwojach, ukazała się siwa głowa starego sługi. Zobaczywszy panią i spotkawszy wzrok jéj, stary uśmiechnął się, przygładził włosy i podszedł bliżéj.
— Któż to przyjechał? — spytała głosem łagodnym, z wyrazem obojętności.
Uśmiechnął się stary, i jakby zakłopotany odezwał się:
— Pan Kazimierz...
— Proś-że go — nieporuszając się z krzesła odparła podkomorzyna, książkę tylko składając. Z twarzy nie widać było, aby ten pan Kazimierz uczynił na niéj jakiekolwiek wrażenie, złe czy dobre, ani znudzenia, ani ożywienia znaku nie dała.
Tak samo jak przybył, na palcach odszedł sługa, a w chwilę dały się słyszéć zlekka skrzypiące buty, chód powolny nieco i ciężki, i zapowiedziany pan Kazimierz się ukazał.
Człowiek był lat średnich, prawie młody, nieco otyły, przystojny bardzo, obdarzony jedną z tych twarzy do malowania, ulepionych ręką matki natury w chwili roztargnienia, bo zapomniała w nią włożyć życia i myśli. Lecz rysy śliczne były, czoło wyniosłe, oczy oprawne starannie, usta pełne wdzięku, ale powszedniego i nie mówiącego nic, prócz, że żyć mu było dobrze. Ubrany starannie i ze smakiem, pan Kazimierz szedł nie śpiesząc, rozglądając się niemal skłopotany, w ręku wiewając kapeluszem i rękawiczką. Zobaczywszy uśmiechniętą twarz staruszki, posunął się żywiéj nieco i przybrał téż fizyognomię weselszą.
Podkomorzyna zlekka go ręką witała, przyszedł ją pocałować.
— Przecieżeś sobie o mnie przypomniał! — rzekła z wymówką.
— Niech babunia dobrodziejka wierzy, że gdybym się nie obawiał naprzykrzać jéj — odpowiedział przybyły.
— Ale, cóż znowu? — widzisz, jak jestem samotną...
— To prawdziwy cud, ażeby w Zamszu nie było gości! — rozśmiał się siadając na wskazaném mu krześle pan Kazimierz i poprawiając włosy od niechcenia.
— Bo Zamsze ich potrzebuje! — łagodnie odezwała się podkomorzyna.
Pan Kazimierz rzucał tak oczyma po pokoju, jak gdyby w nim szukał zwierciadła. Był roztargniony, nie wiedział co mówić, wyglądało to na odwiedziny z obowiązku u babuni.
— Zkąd-że jedziesz? co słychać? gdzie bywałeś? co robisz? nic o tobie nie wiem — spytała podkomorzyna.
Pan Kazimierz westchnął.
— Prawdziwie — rzekł — odpowiedziéć mi trudno... Jadę z domu... byłem niedawno w Warszawie...
— Na wyścigach? — spytała podkomorzyna.
Zawahał się z odpowiedzią pan Kazimierz i dodał śmieléj:
— A tak! i na wyścigach... bo to był razem, zdaje mi się, jarmark wełniany...
— Zdaje ci się — śmiejąc się podchwyciła kobieta...
— Ale tak...
— Myślę jednak, że wyścigi cię więcéj zajmowały?
Rozśmiał się pan Kazimierz.
— Babunia wié, że ja konie passyami lubię...
Skinęła tylko głową podkomorzyna.
Rozmowa się nieco zachwiała.
— A jak tu u babuni zawsze ładnie! — rzekł przybyły.
— Zawsze jednakowo — dodała żywo podkomorzyna. — Cóż chcesz! jam stara, lubię ciszę i spokój, nie zmieniam nic... Tak mi dobrze, w moim wieku największém szczęściem spokój, tak jak w twoim zmiana i ruch... Tyś jeszcze ciekawy wszystkiego, mnie już nie ciągnie nic.
— A! bo babunia to sobie powiedziała — śmiejąc się rzekł Kazimierz — a ja ręczę, że gdyby miała odwagę wyjechać, rozerwać się, w świat trochę puścić, wielkąby to jéj zrobiło przyjemność.
— Wiesz, panie Kazimierzu — odparła obojętnie podkomorzyna — że ja świata widziałam wiele. Nowego w nim nie wielebym znalazła. Sądzisz o mnie z siebie, ale to jest naturalne — dodała łagodnie — nikt ze swego stanowiska w życiu zejść nie może, ani widziéć inaczéj niż mu ono wskazuje. Ale, powiedz-że mi — odezwała się jakby umyślnie zmieniając tok rozmowy, — cóż ty stary bałamucie nie myślisz się ustatkować! ożenić?
Ruszył ramionami pan Kazimierz.
— Ja! ożenić! — zawołał śmiejąc się — ale bo to, widzi babunia, nie łatwa jest rzecz ożenić się dobrze, a źle jabym sobie nie życzył...
— Cóż znowu? świat szeroki, kobiet tyle i nie miałbyś sobie znaléźć.
— A! znaleźćbym znalazł może — mówił zwolna się rozgrzewając trzymający dotąd na wodzy pan Kazimierz — ale, zaraz przychodzą te nieszczęsne warunki... Rodzina wymaga krwi, nazwisko potrzebuje pozycyi pewnéj, do któréj majątek konieczny, nie można się ożenić z kimś bezimiennym, ani bezposażnym.
— Dla czego? — poczęła spokojnie podkomorzyna — możnaby się ożenić dla siebie i dla szczęścia, nie żądać pozycyi a rachować na pracę, nie pragnąć majątku nad tę trochę, którą daje niezależność, a którą ty masz...
— To jest, miałem! — rozśmiał się Kazimierz — bo, muszę się przyznać, straciłem dużo...
— O! o tém wiem — rzekła babunia — ale czyjaż wina?
— Młodości! — westchnął Kazimierz.
— Na to jest wiek średni, aby jéj błędy naprawił i straty nagrodził, tylko, przyznaj się, pracować ci się niechce...
— A! niechce! niechce! — naiwnie śmiejąc się, rzekł pan Kazimierz. — Niech tam sobie ludzie mówią co chcą. Skłaniam głowę przed teoryami świętéj pracy, trudu błogosławionego i tam daléj... ja wolę uczciwe, szlacheckie sobie próżnowanko!
Uśmiechnęła się staruszka.
— Dobrze choć, że szczerym jesteś — rzekła — i to coś warto... Dla tego mam nadzieję, iż się poprawisz. Na to potrzeba tylko, ażebyś się śmiertelnie zakochał, nie wiem, czy jesteś jeszcze zdolnym do tego?
Spojrzała nań jakby z politowaniem. Kazimierz nic nie odpowiedział.
Właśnie wśród tego milczenia powolny chód słyszéć się dał w salonie.
Podkomorzyna snać po nim musiała się domyśléć przybywającego, podniosła oczy ku drzwiom i nic nie mówiąc oczekiwała jego wnijścia, a po wyrazie twarzy łatwo się domyśléć było, że mu była rada. Zwolna uchyliły się drzwi i mężczyzna niemłody, w sukni duchownéj, czystéj ale dosyć wytartéj, pokazał się u wnijścia, jakby niepewien czy mu wolno będzie próg przestąpić.
— Prosimy księdza wikarego! prosimy bardzo! — odezwała się staruszka.
Kazimierz ruszył się żywo na powitanie bardzo czułe.
Ksiądz Bylewski, mimo lat, trzymał się jak stary żołnierz krzepko i dobrze, twarz tylko była zwiędła, blada i jakby cierpiąca, ale wyraz jéj łagodny i dobrotliwy.
Wiele znaczącém jest ukazanie się człowieka wchodzącego do towarzystwa, jest to chwila charakterystyczna. Jedni występują dodając sobie odwagi, któréj nie mają, drudzy wesołością kryją zakłopotanie, inni przesadzoną przybierają skromność, gburowatość, słowem, każdy niemal stara się uczynić siebie czémś inném niż jest w istocie. Wchodzącego do salonu człowieka łatwo jest poznać na co choruje i czego mu braknie, bo się będzie właśnie z tém chciał pokazać na czém mu zbywa. Już późniéj człowiek jest więcéj panem siebie, pierwszy występ każdego, najwytworniejszego, nieco mięsza. Ksiądz Bylewski wszedł do salonu z taką naturalnością niewymuszoną, z tak spokojną twarzą, iż odraza przyznałby mu fizyognomista wyższość duchową, która sama tylko takim spokojem obdarza.
Powitał ukłonem gospodynię domu, przyjął uniżone, nadskakujące pozdrowienie pana Kazimierza, i usiadł na pierwszém krześle, jakie mu się nastręczyło. Rozmowa musiała z powodu pana Kazimierza pozostać czczą, i trzymać się w pospolitych oklepanych zapytaniach i odpowiedziach, bo salonowy pan Kazimierz, który paplać umiał doskonale, myśléć i poważnie o czémś rozprawiać nie był zdolny.
Przez litość pani podkomorzyna podtrzymywała ją, tak aby gościa swego ani upokorzyć ani zmęczyć. Było to coś podobnego do zastosowywania się niańki ku dziecku.
Ze swéj strony pan Kazimierz radby był z duszy czémś zajmującém się przysłużyć, coś tu przynieść, mogącego ożywić i obudzić choćby ciekawość, ale przychodziło mu to trudno. Obracał się w kółkach, w których się bawiono, gdzie plotki i zużyte dowcipy zastępowały myśli, czytywał tylko lekkie książki, o których wiedziéć koniecznie było potrzeba dla przyzwoitości, zresztą piękne twarzyczki, karty, śniadania, konie, pochłaniały go całego. Lubiono go bardzo, bo był gładki, i jak cygan dał się wieszać dla kompanii, to jest, popełniał niedorzeczności i głupstwa aby lepszym się nie okazywać od drugich. Sumienie przygłuszone dawno się przestało odzywać... żył. Żyć, było dlań zadaniem jedyném, żyć w całém wyrazu znaczeniu, to jest, używać. Środki, jakiemi się zdobywa używanie, prawie mu były obojętne.
Tego rodzaju człowiekowi, w domu poważnéj niewiasty, która świat dawno porzuciła i zobojętniała dlań, miło być nie mogło, przybywał tu z obowiązku, przez rachubę; nudził się strasznie, lecz jak inni pochlebiał sobie, że przypochlebiając się babuni, zapisze się może w jéj testamencie. Dobra swe i kapitały musiała przecie komuś po sobie zostawić!
Kilka razy w rok i on i inni krewni najbliżsi nieboszczyka męża zajeżdżali do Zamsza, bawili czasem dłużéj, niekiedy krócéj i wyrywali się ztąd w przekonaniu, że się te nudy w przyszłości opłacić muszą.
Życie w Zamszu było nadzwyczaj uregulowane i do godzin przywiązane.
Podkomorzyna nie dopuszczała żadnego w niém nieporządku. O godzinie ósméj wieczorem był rodzaj podwieczorku z herbatą, który zastępował wieczerzę, w salonie dosiadywano do jedenastéj, potém rozchodzili się wszyscy. Z rana było śniadanie o dziesiątéj w salonie, obiad o drugiéj. W interwallach zajmował się każdy jak chciał, z zupełną swobodą, a można było nawet nie przychodzić na śniadanie i kazać je sobie przynosić. Wieczorem tylko znajdowali się zwykle wszyscy na pokojach. Tryb życia był tu ten sam co w angielskich zamkach na wsi. Goście mieli w swych pokojach wszystko czego potrzebować mogli, zabawiał się każdy jak mu się podobało, nikt téż nie ciężył gospodyni, ani był obowiązany ją zabawiać.
Właśnie zbliżała się godzina podwieczorku, gdy zaturkotało znowu i już nie oznajmiony, wszedł żywo ten pan Sylwester Mylski, kuzyn pana Kazimierza, o którego się on pytał w austeryi.
Prawie jednego wieku z nim, przystojny, smuklejszy trochę, podobny był familijnie do niego, chociaż między niemi znaczny odcień charakteru postrzegać się dawał. Pan Sylwester, również homme du monde, wierzący w siebie, nieco swym dowcipem się lubiący popisywać, śmielszym był, więcéj się narzucał, głośniéj śmiał, umysłowo stał wyżéj trochę, ale równie pracowicie próżnował, jak pan Kazimierz.
Zdawało mu się, że był w wielkich łaskach u babuni, która się śmiała z jego konceptów i czasem dozwalała mu o coś się przymówić, coś sobie z rąk wychwycić. Uchodził w swém przekonaniu, a po części i u innych, za jéj faworyta, choć podkomorzyna nie łatwą była do odgadnięcia.
Pan Sylwester żywo, natarczywie, śmiało wbiegł do pokoju, niezmiernie czule rękę babci ucałował kilkakrotnie, od śmiechu zaczął i ze śmiechem ściskał księdza wikarego, a podwoiwszy wesołości, rzucił się na Kazia oburącz, okazując jak go niezmiernie uszczęśliwiło z nim spotkanie.
Krzesło potém zagarnął najbliżéj babki i paplać zaczął, ciągle powołując do śmiechu. Było to jego rolą zwykłą i obowiązkiem, podkomorzyna uśmiechała się, bo cóż miała robić, przez litość, ksiądz milczał zamyślony, Kazimierz niemal był rad współ zawodnikowi, który przybyciem swém ożywił towarzystwo i uwolnił go od zmagania się ciężkiego na prowadzenie rozmowy.
Zaraz w początku jéj, siwy kamerdyner oznajmił, że herbata była na stole i podkomorzyna poprzedzając gości, krokiem pewnym poszła przez cały szereg pokoi, aż do jadalni za salonem, gdzie czekał podwieczorek. Ksiądz szedł za nią, a dwaj kuzynowie z sobą razem. Sylwester, którego w poufałych towarzystwach zwano „don Silvio“, rozpytywał towarzysza o przybycie.
W chwili właśnie, gdy do salonu przechodzono, zciemniało się nagle i owa burza, przepowiadana w Wygodzie, nadeszła téż na Zamsze. Musiano więc podać światło, a czas jakiś niepodobna było rozmawiać, taki wicher, grad i pioruny razem nadleciały, znęcać się nad starym ogrodem.
Dla gospodarzy była ta burza niebezpieczną, zboże stało jeszcze w kopach, a pozostałe na pniu, mogło się położyć, wichrem i deszczem przybite.
Tak utrzymywał wzdychając, przybyły poważny i sztywny mężczyzna, rządca majątku, pan Atanazy Migura, który na herbatę zwykle się stawił, już dla pomocy do zabawienia gości, już dla wzięcia rozkazów pani, jeżeliby jakie miała do powierzenia. Pan Atanazy prezentował się jak przystało człowiekowi, który w świecie bywał, goście obchodzili się z nim jakby z osobą do rodziny należącą. Dobrze wychowany, umiejący się znaleźć, z taktem wielkim, pan Migura pełnił obowiązki rządcy i plenipotenta całych dóbr podkomorzynéj, z wielkiém jéj zadowoleniem. Życie wiódł spokojne, wygodne, pańskie i choć położenie było skromne, przyszłość zapewniona. Niekiedy przyjmował u siebie gości, gdyż miał dom osobny, i na niczém mu nie zbywało. Żonaty, bezdzietny, kobietę miał słabowitą, jak mówiono, niezbyt starannie wychowaną, kapryśną, która się nigdy prawie nie pokazywała, oprócz w kaplicy na nabożeństwie i z powinszowaniami u podkomorzynéj. Zazdrośni nawet ludzie panu Migurze zarzucić nic nie mogli, oprócz chyba, że nadto polowanie lubił, rządził uczciwie, pilnie, grosz zbierał i podkomorzynę ubóstwiał.
Szlachcic całą gębą, ale mimo to pracowity, Migura nie latał po niebiosach, ale po ziemi dobrze chodzić umiał i śmiało ludziom mógł patrzéć w oczy. Posiadał téż zupełne zaufanie dziedziczki i familia starała się go sobie pozyskiwać, wiedząc o wpływie na umysł staruszki. Migura, niezmiernie grzeczny i z wielkiém zaufaniem dla wszystkich, nikogo wszakże nie protegował i zdala od wszystkich się trzymał. Zimnym i filutem zwali go jedni, drudzy niezrozumiałym.
Oprócz rządcy, do herbaty przybyła pani kapitanowa Deręgowska, osoba niemłoda, w zrudziałéj peruce i w loczkach przyprawnych, niezmiernie grzeczna, dygająca i uśmiechająca się, zwłaszcza, gdy czego niedosłyszała, bo miała słuch nieco tępy. Osoba była zacna, dobra, gotowa służyć każdemu, bo się nieprzyjaciół obawiała, pokorna i mało znacząca. Mając przytułek u podkomorzynéj nie wdawała się w nic, spełniała rozkazy i Boga prosiła tylko, aby się na miejscu utrzymać, przedewszystkiém więc użyteczną się być starała, napraszała się do pracy, smażyła, gotowała, pilnowała kwiatów, robiła porządek częstokroć w odwrotny sposób. Podkomorzyna wiedziała to i obchodziła się z biedną tak, aby spokój wlać w jéj sierocą duszę. Często dawała robotę tylko dla tego aby kapitanowéj zdawało się, że jest tu na coś potrzebna. W końcu stolika siedział, pokłoniwszy się wszystkim po wojskowemu, porucznik Gondrasz, niegdy, jak tytuł przekonywał, żołnierz, dziś, od lat wielu rezydent. Służył on niegdy z mężem podkomorzynéj w wojsku i to mu dawało prawo do łaskawego chleba. Gondrasza lat odkryć nikt nie mógł, bo trzymał się bardzo prosto, a halsztuch twardy trzęsącą się pono głowę podpierał. Wąsy miał wyszwarcowane i perukę jak pani Deręgowska. Małomówny był, ale jadł dużo i dobrze. Czasem, jeśli się rozgadywał, to tylko o swych przygodach za czasów Księztwa Warszawskiego. Grzeczny, potulny, usłużny, powierzchownością jednak starał się on nadać sobie powagę pewną.
Porucznik Gondrasz, jak zégarek regularny, zjawiał się w chwilach dawania do stołu. Podkomorzynę przy śniadaniu witając w rękę całował. Po obiedzie czasem niby się mięszał do rozmowy, zwykle jednak znikał, bo miał nałóg do fajki. W oficynach, w których mieszkał, zajmował się klejeniem misternych pudełeczek, czasem nasadzanych muszelkami, które w podarunkach rozdawał. Były to małe arcydzieła, jeśli nie smaku, to pracy. Przy pogodnéj porze z Migurą jeździł na polowanie czasem. Zapraszano go i w sąsiedztwo, dla małéj gry po groszu, bo grał doskonale w co kto chciał, ale namiętności do gry nie miał.
Porucznik miał majętną rodzinę na Mazurach, ale z nią poróżniwszy się, wolał na łasce być u podkomorzynéj, niż u niéj. Utrzymywał, że go skrzywdzono przy jakimś spadku.
Pomimo tak różnorodnego składu towarzystwa, przy herbacie zabawiano się powszednią rozmową bardzo żywo. Podkomorzyna rzucała słówko kiedy niekiedy, wikary więcéj się uśmiechał i słuchał niż mówił, pan Sylwester dowcipkował, Kazimierz mu pomagał, Migura udawał wesołego, Deręgowska głową dawała znaki współczucia, a Gondrasz jadł i niekiedy tylko oczy podnosił, aby niby czémś brać udział w powszechném ożywieniu.
Wśród tego zajęcia, stary siwy kamerdyner na talerzu przyniósł list podkomorzynie i coś jéj do ucha szepnął. Przysunięto świecę, rozpieczętowała, odczytała spokojnie, skinęła na starego, dała mu rozkaz jakiś, z którym się zaraz oddalił, i na ucho coś podała księdzu wikaremu.
Po twarzach przytomnych osób widać było, że niewyjmując Migury i pani Deręgowskiéj, wszyscy listem zostali zaintrygowani. Sylwester i Kazio szczególniéj, ale podkomorzyna list schowawszy do kieszeni, rozmawiała daléj, jakby nic nie zaszło nadzwyczajnego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.