<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

3.

Było to już we zwyczaju od lat wielu w Zamszu, że choć tu żadnych tajemnic nikt nie miał i życie płynęło bez żadnych wstrząśnień, intryg, nadzwyczajnych przygód, jednakże wszyscy oni jakoś nawykli byli szpiegować, i niedowierzająco spoglądać na siebie. Najmniejsza okoliczność nadwerężała spokój, tak jak na gładkiéj powierzchni jeziora lada prószynka spadająca marszczy ją i porusza. Po chwilce jednak wygładzało się to zwierciadło i znów niebiosa odbijało. W najlepszych ze sobą stosunkach, Migura, Gondrasz, stary kamerdyner, Deręgowska, wszystkie swe kroki śledzili i każdą czynność wielce subtelnie komentowali. Tak samo przyjazd krewnych, obejście się ich z podkomorzyną, przyjęcie przez nią, pobyt, podlegało tłómaczeniom i wykładom najrozmaitszym. Może z tych drobnych oznak zewnętrznych usiłowano wniknąć w zakryte myśli pani podkomorzynéj, która się z niemi nie rada odkrywała.
Następnego dnia poruszenie było niemałe we dworze całym, gdy zrana nadjechała bryczka trzema końmi najtyczanka, a z niéj wysiadł mężczyzna nieznajomy, do którego natychmiast podbiegł stary kamerdyner, pan Rzęsnowski (tak go zwano) i uprzejmie sam mu wskazał kwaterę w oficynie, która od wczora wieczór była już przygotowaną. Nie późniéj jak w kwadrans, ten sam stary Rzęsnowski prowadził go do podkomorzynéj. Widziano go idącego zwolna przez dziedziniec, w taratatce czarnéj, w czapce, z rękawiczkami grubemi w ręku.
Do podkomorzynéj, znanéj z bogactwa i dobrego serca, przybywało wiele osób prosić o pomoc, nie byłoby więc nic dziwnego, gdyby ten ktoś zdaleka (bo w okolicy nikt go sobie nie przypominał) przyjechał żądać poratunku. Ale nieznajomy ów siedział przeszło godzinę u pani, zamknięty z nią sam na sam, a gdy godzina śniadania wybiła, razem z podkomorzyną wszedł do sali.
Wchodząc, pani Mylska przedstawiła go, głosem cichym, jako krewnego swojego, pana Morawińskiego. Chciał on przy stole miejsce zająć skromne, lecz sama pani wskazała mu je przy księdzu wikarym.
Wszystkich oczy naturalnie z natężoną ciekawością zwróciły się na przybyłego. Kazimierz łokciem trącił Sylwestra i szepnął mu na ucho:
— Toć babcia z domu Morawińska...
Spojrzeli na siebie znacząco.
Przybyły wprawdzie wyglądał tak skromnie, suknie miał przeszarzane, powierzchowność nie elegancka wcale, że mógłby się tu czuć obcym, jednak ani dom, ani towarzystwo, ani ton jego nie zdawały się na nim najmniejszego robić wrażenia. Z pozoru można go było wziąść za dawnego wojskowego, który trochę na wsi zardzewiał. Twarz smutna, poważna, była roztropną i pojętną, jeśli się tak wyrażać można. Są twarze tępe i nierozgarnięte, są i takie, które rozsądkiem zdają się rozpromienione, choć go nie zwiastują. Wiele mówią, ale często zwodzą twarze.
W téj widać było, że się z życiem przejednała, choć może bojowała z niém długo. Podkomorzyna zaraz w początku rozmowy, spytała pana Morawińskiego o Wołyń, co zdradzało już zkąd przybywał. Zaczęto mówić o Wołyniu, ale ów Morawiński nie wiele osób znał i zdawał się być i sam obcym. Słyszał o wszystkich, nie przyznawał się do stosunków z nikim. Był w ogóle milczący. Nie zważał może jak nadzwyczajną na siebie zwracał uwagę. Oprócz księdza wikarego, który nie okazywał ciekawości, reszta osób jadła oczyma przybysza, usiłując go odgadnąć.
Wszyscy niemal zagadkę tę rozplątali; pan Sylwester i pan Kazimierz, Migura i pani Deręgowska, mówili sobie w duchu: — Ubogi jakiś krewniak przyjechał za datkiem, przypominając się możnéj pani.
Więc, jak to zwykle bywa około majętnych, bezdzietnych, których już obsiedli ludzie, nowo przybyły kwaśno być musiał przyjęty.
Ale przez tyle, tyle lat z tych Morawińskich nikt się nie zgłaszał? Cóż mogło znaczyć takie nagłe przybycie? Pocieszając się kuzynowie, Sylwester i Kazio, mierząc go oczyma, znajdowali, że tego rodzaju człowiek do wielkich rzeczy nie mógł miéć pretensyi.
Ubogo wyglądał, skromnie, można go było zbyć lada czém. Podkomorzyna przy śniadaniu nie okazała się ani smutniejszą, ani zakłopotaną, ani żenowaną tym gościem, była dlań grzeczną z wielką poufałością, ale i o innych nie zapominała. Wikary parę razy do niego przemówił, jak gdyby się już znali.
Gdy od śniadania wstawać przyszło, po którém się zwykle rozchodzili wszyscy, podkomorzyna szepnęła coś Migurze, ten się zbliżył do gościa i zabrał go z sobą, pan Sylwester z Kaziem dobywszy cygara, wyszli do ogrodu.
Tu zaledwie się sam na sam znaleźli w staréj alei grabowéj, gdy Kazio, obejrzawszy się dokoła, zawołał, śmiejąc się kwaśno:
— Patrz, patrz... już się tedy i Morawińscy znajdują! Sapristi! a to będzie ładnie.
— Chciąłem właśnie toż samo powiedziéć, cóż ty na to? — odparł Sylwester. — Nie będziemy tu mieli co robić... hę? jak ci się zdaje?
— Albo ja wiem... powiadam ci, zgłupiałem gdym tego Morawińskiego posłyszał... Ale co za figura...
Gdy to mówił, a jeszcze byli od pałacu nie daleko odeszli, pan Kazimierz postrzegł pod ścianą stojącego starego Rzęsnowskiego, z rękami pod poły fraka podłożonemi i zadumanego.
— Czekaj! — krzyknął — trzeba się ze starym rozmówić!
— Z jakim?
— A no, z Rzęsnowskim...
Skinął na kamerdynera, który zwolna, tabakę zażywając, z chustką pod pachą się przybliżył.
— Mój kochany Rzęsnosiu... — począł Kazimierz — powiedz-że ty mnie, cóżeście to sobie za Morawińskiego sprowadzili! hę!
Stary dokończył tabaki, nos lekko otarł i począł głową trząść.
— Nic nie wiem — rzekł cicho — nic nie wiem, jakem uczciwy. Tyle tylko, że oto wczoraj z Wygody przysłał list do pani wieczorem, i że, odebrawszy go, podkomorzyna zaraz mi kazała w oficynie mieszkanie przygotować i to, po kilka razy mi powtórzyła: — Proszę cię, żeby to było porządnie i wygodnie. — Dziś mi kazała czekać, gdy tylko przybędzie ten pan, abym zaraz go do niéj prowadził. No, tak się téż stało. Dałem mu najlepsze dwa pokoje od ogrodu. Ledwie się z pyłu otrząsnął, skoczyłem oznajmić. Podkomorzyna na próg gabinetu wyszła do niego, ale wnet i drzwi się zamknęły za niemi. Siedział tam aż do śniadania.
Rzęsnowski ręce rozstawił.
— Ot i tyle... Kto może wiedziéć co to za wizyta?
Sylwester i Kazio spojrzeli sobie w oczy.
— Z Wołynia. Morawiński! hm! — dodał Kazimierz — toć musi być krewny babuni!
— Pewnie! — rzekł spokojnie Rzęsnowski — pewnie, może to być. Nicby dziwnego nie było.
— Ale tyle lat o nich słychać nie było — dodał Sylwester.
— I to prawda, nawet i nie pisywali — mruknął kamerdyner.
— Proszęż cię, mój Rzęsnosiu — przerwał Kazio — bo ty naszą dobrodziéjkę znasz najlepiéj, powiedz-że mi, wczoraj przy odebraniu listu, dziś, czy to na niéj czyniło wrażenie.
Uśmiechnął się stary Rzęsnowski. gładząc włosy siwe.
— Jakby to pan Kazimierz naszéj dobrodziéjki nie znał! — rzekł zwolna, chustkę swą składając porządnie i rozkładając ją po chwili, dla zajęcia rąk jakąś robotą, — czyż to pan nie wié, że JW. podkomorzyna nigdy nie okaże co jéj jest, taką ma moc nad sobą. Oho! proszę pana, mądry będzie kto się domyśli co pani dolega, albo cieszy. Chyba jeden spowiednik w duszy jéj czytać potrafi.
Ruszył ramionami.
— Nie wiesz Rzęsnosiu, czy on tu zabawi długo?
— A któż to może wiedziéć! Wziął go z sobą pan Migura...
— Możebyśmy i my poszli do niego? — zapytał Sylwester.
— A pewnie, chodźmy — podchwycił Kazio. — Tak czy tak, wizytę mu trzeba oddać. Zastaniemy go tam...
— Chodźmy!
Rzęsnowski cofnął się poważnie ku domowi, gdzie nań siedzący, wyprostowany Erzet czekał. Dwaj kuzynowie udali się na folwark, albo raczéj do dworku Migury, bo to był jakby szlachecki dom spory, z ładnym kwiatowym ogródkiem, stajniami, kuchnią, i niejeden zamożny na wsi dziedzic tak porządnego nie miał.
Niedochodząc doń spostrzegli okna otwarte i usłyszeli gwar rozmowy. Migura wyjrzał i wyszedł na spotkanie.
— Nie przeszkadzamy? — rzekł Sylwester — masz pan może interesa?
— Żadnych, mam tylko gościa...
— A żony nie ma? — z cygarami wolno wnijść? — spytał Kazio.
— Żona moja chora — nie wychodzi... proszę bardzo... z cygarami.
Tak rozmawiając weszli do pokoju. Na krześle z fajką siedział Morawiński i powitali się z daleka, a Sylwester przysiadł się blizko.
— Pan z daleka?... pierwszy raz w tych stronach? — zapytał.
— Mieszkam za Bugiem, ale niezbyt odlegle — rzekł zagadnięty — strony te mi są znane, tak jak cały niemal ten kraj nasz. Dużo się po świecie kręciłem...
— Piękny kraj — dodał Kazio.
— Wołyń mu nie ustąpi — rzekł Morawiński.
— Ho! tylko nie Kowelskie pustki i piaski — dodał Sylwester.
— Ale za Uściługiem...
W ten sposób zawiązała się rozmowa. Pan Sylwester miał nadzieję, że zdala, kołując, potrafi prostego, jak mu się zdawało, człowieka, wyspowiadać. W istocie prostym on się wydawał, ale wkrótce mógł się przekonać mądry pan Sylwester, że miał do czynienia z kimś co słowa umiał ważyć i był panem siebie. Nic mu się nie wyrwało... Migura mięszał się do téj rozmowy, a podróżny w ogóle mówił mało i to tylko co było niezbędnie potrzebném. Kazimierz mniéj bystry a prędszy, widząc, że podobne sondowanie do niczego nie doprowadzi, zdecydował się, jak się późniéj wyrażał, przyprzéć do muru jegomości.
— Pan dobrodziéj — rzekł — pewnie należéć musisz do familii... bo podkomorzyna z domu...
— Morawińska, tak jest — przerwał głową skłaniając gość, i nie dodał nic więcéj.
Nie wypadało go brać na spytki, i pan Kazimierz dal pokój.
Po chwili, jakby z niechcenia, Sylwester go zagadnął czy długo zabawi. Na to odpowiedział, że zapewne nie będzie mógł zostać długo, bo ma gospodarstwo w domu.
Migura zdawał się go nieco obraniać, zagadując, od natrętnych pytań, i w końcu tak się złożyło, że rozmowa przeszła zupełnie na rządcę, a Morawiński biorąc za czapkę, oświadczył, że chciałby się przejść po ogrodzie i — wyszedł.
Z Migurą obaj kuzynowie byli z dawna dobrze i poufale.
— No... cóż pan mówisz na tego Morawińskiego? — spytał Kazio.
— Jakto? dlaczego!
— A — boć to ciekawe zjawisko... Jakiś kuzynek! ha! ha!... — rzekł Kazio ściskając rządcę.
Migura miał twarz dziwnie jakoś nagle spoważniałą.
— Tyle go znam i wiem, co i panowie — odezwał się. — Pani podkomorzyna tylko poleciła mi go w opiekę...
— To oczywista rzecz — odezwał się Sylwester — że przybył po jakiéjś żebraninie...
Rządca zakaszlał — jakby słyszéć tego niechciał... i wtrącił, nie odpowiadając:
— Bardzo słuszny człek... dawny wojskowy... bywał w świecie... niepozorny, to prawda, ale rozgadawszy się z nim, jest czego posłuchać. A i to coś znaczy, że nie daleko mieszkając, nigdy się tu nie zgłaszał. Nie wiem — ale mi się zdaje — że — no, nie wiem — bo to mój domysł tylko... ale bodaj czy pani podkomorzyna nie wezwała go tu sama...
Sylwester i Kazio zérknęli po sobie... i pokiwali głowami... Migura zamilkł... Rozmowa się zwróciła na rzeczy obojętne.
Być bardzo może, iż rządca, mimo grzeczności i uprzejmości dla kuzynów pani, miał trochę skrytéj złośliwości i pragnął im zabić klina, wkrótce bowiem potém zawrócił znowu ku Morawińskiemu, chwalić go zaczął — i bąknął, że z rozmowy z nim dowiedział się, iż ma familią.
— Kto to może wiedziéć — dodał — nasza święta i dobra pani tą wdowią samotnością znużona jest, zawsze ma na pamięci anioła tego, pannę Amelią, którą straciliśmy, może życzy sobie ze swéj familii wziąść kogo...
— To może być — potwierdził Kazio — wie pan, że to bardzo być może. Lecz, przepraszam cię, kochany, drogi panie Miguro. Czemużby nie chciała wziąść osoby dobrze wychowanéj, naprzykład kuzynki Maryli, która jest śliczna i miła... Cóż! wziąść na wsi z gęśmi wychowaną pannę Morawińską!!
— Ale to krewni! — rzekł rządca.
— O których lat dwadzieścia słychu nie było — począł Sylwester. — Nie chwaląc się, my, nasza rodzina jedna ją otaczała, służyła jéj, osładzać się jéj starała... te chwile ciężkie.
— Nie ma wątpliwości! — potwierdził Migura i zamilkł.
Rozmawiali tak dosyć długo, chociaż nie bardzo się składała rozmowa, a gdy się drażliwszą stawała, rządca ją starannie ku innemu zwracał przedmiotowi... Nareszcie gdy już i pora obiadowa zbliżała się, dwaj kuzynkowie wyszli zwolna krocząc ku pałacowi.
— Kochanie moje — odezwał się Kazio wyszedłszy — my przed sobą nie mamy co rzeczy w bawełnę obwijać. Znamy się jak łyse konie. Ty i ja jeździliśmy do babuni, w nadziei, że się nam coś z tego okroi... Śliczny majątek! i — jak Boga kocham — kapitały zbiera... długu ani grosza. Dla kogóż to wszystko... pytam się ciebie? — Jużciż nie dla Morawińskich?
— Ha! — a któż wie! — kto tę babę zgadnie! — porywczo zawołał Sylwester — kiedy już tak mówimy otwarcie... Znasz ty ją? — Jeździmy tu ile lat, policz — rozumiesz ty ją? — kogo ona lubi oprócz starego wikarego?... — kogo? — Dowcipuję, śmieje się — bawię ją — a czy myślisz, że mnie kiedy zatrzymała gdym odjeżdżał, albo żem od niéj grosz dostał, oprócz tych głupich pięciu tysięcy złotych, co mi pożyczyła... i to — na rewers — słowo daję, na rewers.
— No, toż ty jeszcze odemnie szczęśliwszy — odparł Kazio — ja ci się klnę, że grosza od niéj nie widziałem nigdy, chociaż, przyznaję ci się, kilka razy nie taiłem się z potrzebą... Przyjmie grzecznie, napoi, nakarmi... ale — tyle tego...
— Ale to nie tylko ze mną i z tobą — dodał Sylwester. — Spytaj wszystkich naszych, czy kto co od niéj dostał... A przecież znaczna część majątku od nas przyszła, po Mylskich — prawda, że majątek był zadłużony, że się dorabiali i dorobili, że on jéj zapisał na przeżycie... że większa część z jéj pracy... Ani słowa — bądź co bądź jednak... gdyby nam się to wyśliznęło...
— To rzecz seryo — rzekł Kazio — ja ci się przyznam, dużom stracił... na nią rachowałem... No — za życia. Bóg z nią — niech sobie trzyma, ale przecież wieki żyć nie może, a ma lat sześćdziesiąt...
— E! bośmy wszyscy... nie kończąc — zawołał Sylwester. — Co innego było trzeba zrobić — baba przed laty dziesięcią wyglądała młodo... mógł się z nas który ożenić... Słowo daję.
— Ale — co pleciesz! — krzyknął Kazio — ani przystępu do niéj nigdy nie było...
— Bośmy gapie — zawołał Sylwester — słowo daję. Byłaby poszła... Całowaliśmy rączki babuni, gdy trzeba było babinę rozruszać i koperczaki stroić... miałby jeden majątek — a tak...
— Pleciesz nie do rzeczy — rzekł cicho Kazio — co to gadać! Lat temu dziesięć, młodszy byłem, chodziło mi i to po głowie... ale — ho! ho! prędko wyjść musiało...
Zaczął rękami machać pan Kazimierz. — Gdyby była za mąż chciała iść, znalazłaby za kogo...
— Źle jest — dodał Sylwester — ale słuchaj, Kaziu — i — suivez mon raisonnement. Jeżeli z Morawińskich weźmie kogo, jużci nie chłopca ale córki czy córkę... Rozumiesz... Naówczas się nam pole otwiera...
Kazio stanął.
— Masz słuszność! — myśl dobra!
— Spodziewam się — ciągnął Sylwester z pewną dumą. — My nie powinniśmy ustępować. Jeżeli urażeni ujdziemy z placu — rzecz skończona, przepadło wszystko... Panny Morawińskie muszą być naszemi...
— Tylko, że nie wiemy jeszcze czy są na świecie! — rozśmiał się Kazio.
— Na czatach stać trzeba — mówił Sylwester — usque ad finem. Dać sobie wyrwać taki majątek. Przyznam ci się — że gdyby nawet małe jakie świństwo wypadło dla niego popełnić, nie wahałbym się... Słowo daję... Ocalić dla rodziny majątek — obowiązek obywatelski...
Westchnął Kazio.
— Ale słuchaj-że, Sylwestrze — rzekł głos zniżając — powiedzmy to sobie, ty i ja i my wszyscy... Tańcowaliśmy koło niéj każdy na swoją rękę, niemal dołki kopiąc pod sobą...
Sylwester ruchem zaprzeczał — nie dał mu się odezwać Kazio.
— Co ty mi przeczysz! — tak było... Stało się — ale na przyszłość poprawić się należy... ręka w rękę iść...
Podali sobie ręce w istocie.
— Gdybyśmy od początku się trzymali tego systemu — mówił Kazio. — No... ale na przyszłość...
— Daję ci słowo — dołożył Sylwester — idziemy razem...
Zbliżyli się do pałacu.
— Czekajże — odezwał się Kazimierz — naradźmy się. Siedziemy tu? nie? Kto z nas jedzie? Kto zostaje — bo trzeba żeby jeden był...
— Właściwie — dodał Sylwester — jeżeli chcesz — jeden zawsze na straży być powinien, czasem dwu... i mieniać się należy... Nie jest to znowu tak wielką ofiarą.
— Hm — rzekł drugi. — Stół dobry, wino znośne, wygody jako tako — ale kapitalne nudy...
— A! toć przecie się wysługujemy! Jak żołnierz na posterunku nie mamy prawa skarżyć się, że nam nie zabawnie — to darmo...
Kazio spuścił głowę.
— Jak trzeba to zostanę — rzekł.
— Naprzód zobaczymy co się stanie z Morawińskim... Co to tam za stopień pokrewieństwa?... Uważałeś jak zmydlił gdym go pytał? — Jeszcze poszeptawszy trochę, weszli, twarze wyjaśniwszy, do salonu. Tu siedziała już podkomorzyna, i — gość przy niéj. Ona robiła robótkę, on niedaleko na krześle sparty, stał w poufałéj snać rozmowie. Zdawali się być z sobą tak jakby oddawna i dobrze znajomi.
Słyszeli kuzynowie wchodząc rozmowę, ale ta natychmiast umilkła... Podkomorzyna podniosła głowę, uśmiechnęła się i spytała:
— Gdzieżeście to bywali?
— Chodziliśmy odwiedzić najprzód poczciwego Migurę — odezwał się Sylwester, — a potém trochęśmy się przeszli aleją.
— Po wczorajszéj burzy powietrze dziś ochłodło...
Pan Morawiński nie mięszając się do rozmowy usiadł.
Tymczasem, że się godzina druga zbliżała, Gondrasz ukazał się na pokojach. Pozdrowił towarzystwo i skromnie siadł na oddalonem krześle.
— Cóż tam poruczniku? jak wróżysz o pogodzie? — spytała podkomorzyna.
— Kto to wywróży? — odparł głosem kaczkowatym stary wojskowy — w kościach, z pozwoleniem, rwie, to zawsze zły znak... Słota... a w polu kóp jeszcze jak gniazd... Jak się na pełni zasłoni...
Zamilkł porucznik, już i tego było dlań zawiele — wszedł ksiądz wikary z książką w ręku i złożył ją na stoliku milcząc...
— Czytał kto z panów dzienniki? — odezwała się gospodyni usiłując gości zabawić.
— Przyznam się babuni — rzekł pan Sylwester, który równie jak Kazio, tytułu tego mocno pilnował — ja rad jestem, gdy na wieś gdzie zajadę tak daleko by mnie dziennik żaden nie doszedł... Wszak ci to pańszczyzna.
— Dobrowolna... — wtrąciła pani.
— Nałóg! — mówił Sylwester. — Gdy się widzi to, niepodobna się wstrzymać — musi człowiek czytać — et c’est toujours la même chose. Te same dowcipy, też wyrażenia, myśli i zwroty.
— A jednak dziennik naszemu wiekowi stał się niezbędną potrzebą — dodała podkomorzyna.
— Narkotyk — tytuń! — mówił Sylwester. — Nauczyliśmy się upijać. — Morawiński słuchał ciekawie, widać było, że rozmowa ta go zajmowała, ale się do niéj nie wmięszał... Po Kazimierzu, który już zawczasu ze stopnia wykształcenia tego zagadkowego przybysza, chciałby był odgadnąć jak jego ewentualna rodzina wyglądać mogła, napróżno czekał, aby się dał wciągnąć w konwersacyę... W tém milczeniu upartém było jakby umyślne jakieś postanowienie, nie bratania się z towarzystwem.
Te słów kilka, które mu się były wyrwały, dowodziły przecie, użyciem języka, pewnéj oświaty i ogłady. Najmniejszego zakłopotania nie czuć było z wyrażeniem myśli, z doborem słowa... Przychodziło mu ono łatwo i trafne... Nie mięszał francuzczyzny i frazesy jego nie były nią podszyte, lecz płynęły jakoś nader gładko i miały pewien zakrój niezwyczajny. Niezastanawiający się zwykle tak głęboko nad fenomenami mowy, tym razem uczuł to pan Kazimierz, że Morawiński bardzo dzikim nie był człowiekiem... Dostrzegł także, iż ze stołu wziąwszy jakąś książkę, oczywiście francuzką, jakiś czas miał w nią oczy wlepione z uwagą... jak gdyby... czytał i rozumiał.
Strój i mina umiejętności tego języka nie zdradzały.
Ksiądz wikary zlitowawszy się pewnie nad opuszczonym Morawińskim, zbliżył się doń i rozpoczął cichą rozmowę, która poszła raźnie i łatwo.. ale — podsłuchać jéj nie było sposobu...
Przybranych krewnych babuni, ten ktoś, zakrawający na prawdziwego krewnego, który w sercu i rozporządzeniach testamentowych staruszki mógł sprowadzić wywrót najstraszliwszy — intrygował niepospolicie... Panowie Sylwester i Kazimierz byli oba ludźmi nadto dobrze wychowanymi, aby to dali w najmniejszéj rzeczy poznać po sobie, — a jednak niespokojny wzrok ich gonił tę chodzącą zagadkę i zwracał się téż ukradkowo na babunię, aby na jéj twarzy wyczytać, jakie czyniła wrażenie.
Babunia była jak zwykle — panią siebie i spokojną. Przybysz ani ją niepokoił, ani zbytnio zajmował; — mówiła jak zawsze, była dla gości tą uprzejmą gospodynią, miłą i uprzedzającą, jaką ją widziéć nawykli. U stołu rozmowa nie ożywiła się bardzo, ale zlokalizowała. Wikary dużo mówił z sąsiadem. Sylwester dowcipem odgrzewanym bawił babunię. Kazio jadł dobrze i patrzał a podsłuchiwał. Deręgowska udawała, że wszystko słyszy i uśmiechała się.... najmocniéj, gdy ją słuch zdradzał. W czasie obiadu już pan Sylwester osnuł sobie, że zaofiaruje cygaro Morawińskiemu i wciągnie go w rozmowę koniecznie... Było to tak dobrze ułożone, iż z góry nawet drogę jaką miał iść dla spotkania się z Morawińskim, wytknął sobie przemyślny kuzynek. Tymczasem, gdy się ruszono od stołu, podkomorzyna pierwsza zbliżyła się do gościa i mówiąc z nim uprowadziła go na ganek.
Sylwester stanął na straży wprawdzie, by go pochwycić, jak skoro zostanie wypuszczony, lecz rozmowa się przedłużyła nadspodziewanie, a Migura z obowiązku zajął się dwoma opuszczonemi. Co gorzéj, porucznik Gondrasz także się do nich zbliżył i zaczął im, słyszaną historyjkę z pałacu pod Blachą opowiadać po raz dziesiąty... Tymczasem wikary się przyłączył do podkomorzynéj i gościa, i we troje pocichu cóś rozmawiać zaczęli. Przyzwoitość nie dozwalała nawet zbliżać się, témbardziéj mięszać do widocznie poufnéj narady; — odmalowało się nieukontentowanie i zniecierpliwienie prawie na twarzy pana Sylwestra. Kazimierz z placu uszedł dla cygara z Migurą razem. Pozostawiony sam sobie Sylwerster nie miał nic lepszego do roboty i musiał się rozpatrywać w obrazach poczerniałych wiszących w salonie. Prawdę rzekłszy, wcale nie myślą! o nich, ale dawało mu to potrzebne zajęcie — i, na wszelki wypadek — gdyby dojrzała babunia, mogło jéj pochlebiać. Obrazy były szkól włoskich i, choć nie arcydzieła, ale nie bez wartości. Sylwester rad nie rad oddał się studyom nad niemi a w istocie myślał o sobie i o interesach Mylskich.
— Miałże-by majątek, na któryśmy rachowali jak na cztery tuzy, wyśliznąć się nam z rąk? Obawa była-li już uzasadnioną! Groziło co czy nic? Wszystko to należy na radzie familijnéj roztrząsnąć — rzekł sobie pan Sylwester — i sposób przyszłego postępowania obmyśleć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.