<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron
1.

Na drodze między Chełmem a Uściługiem, niedaleko granicy Wołynia, stała przed laty kilkudziesięciu gospoda, której dziś nie ma ani śladu, bo się jednéj nocy spaliła ze szczętem. Wiadomość tę dodaję na wszelki wypadek, aby jéj tam nikt nie szukał. Zwała się, jak tysiąc innych karczem u nas, Wygodą, a czy właściwém było to nazwanie (ut lucus a non lucendo, ut Bona bona fuit), o tém my, cośmy tam niegdyś popasali i nocowywali, najlepiéj powiedziéć możemy. Kto w ulewny deszcz, w zawieję i mróz dobił się do niéj, temu z pewnością wydała się ona sprawiedliwie ochrzczoną, w inne czasy i dla ludzi zepsutych, mogło się zdawać szyderstwem co stało na szyldzie, na którym oprócz imienia, odmalowane były żywym kolorytem szklanki pełne czerwonego płynu, obwarzanki i kiełbaski. Kilka wierzb i topoli otaczały ją wiankiem, a nieopodal kowal, którego miano w słuszném podejrzeniu że był cyganem, trzymał kuźnię i chatę.
Wieś stała opodal, ale gospoda zawsze była dosyć dobrze zaopatrzoną w czerstwe bułki, w chléb nieświeży i mięso nadto kruche. Trunki, piwo, wódki i likwory znajdowały się téż zawsze i w dobrym gatunku i w znacznym zapasie, tak, że mimo wielkiego częstokroć napływu gości, płynu żywotdajnego nigdy nie zabrakło.
Gospodarz, pan Kasper Berkowski, człek powołanie swe na seryo biorący, mało wprawdzie sam posługiwał podróżnym, gdyż by to było godności jego uwłaczało, ale oko miał na wszystko. Chodził, zdawało się tak niby obojętnie z rękami w kieszeniach, najczęściéj z szyją obwiązaną grubo, gdyż cierpiał na gruczoły, czasem nawet w czapce, obracając się flegmatycznie i niedbale, lecz najmniejsze uchybienie czeladzi oka jego nie uszło. Był to człek poważny, stateczny i charakteru bardzo energicznego, co przy częstych w karczmie kłótniach i bójkach, miało ważność swoją.
Czynniejszą od niego na pozór, była otyła, zawsze wyglądająca jakby ją kto tłustością wysmarował, rumiana do zbytku i gadatliwa bez miary, pani Berkowska, któréj imię było Dorota. Jeżeli mąż jéj wiele miał dumy i nosił się z nią, czując grosz w kieszeni, którego się dorobił w pocie czoła i sumienia, stokroć więcéj okazywała jéj jéjmość, córka ekonoma i jak zaręczała, szlachcianka. Berkowskiego, słusznie czy nie, zwano przechrztą, a pani Dorocie nie można było zarzucić nic w tym rodzaju. Pochodziła z najczystszéj krwi ekonomskiéj i była de domo Tundarowiczówna. Jeden Tundarowicz dotąd był rachmistrzem w dobrach panów Rulikowskich, o czém ona wspominała często, zowiąc go stryjem.
Niemała to była praca gospodarzyć w Wygodzie. Pocztowy gościniec prowadził mimo, dzień i noc czuwać było potrzeba, rzadko kiedy drzwi zaryglowywano. Jeden wyjeżdżał, drugi przybywał. — Czysty jarmark — mówiła gospodyni.
Dla drugich dniem spoczynku są niedziele i święta, w Wygodzie przeciwnie, w te dni się najwięcéj gości zbierało. Taki był zwyczaj. Z wiosek sąsiednich zamożniejsze towarzystwo, parobcy, dziewczęta przychodzili tu na tańce. Skrzypce i basetla przybywały także i często do białego dnia wywijano a hukano. Widać to było poniekąd na podłodze wielkiéj izby, albo ogromnie naniesionéj błotem, albo wyszarzanéj tak, że się napierała odnowienia. Jedno w niéj szczególnie miejsce, gdzie deska oburzona do góry się podnosiła, było dla tancerzy niebezpieczne. Ile tam par padło! Berkowski kazał kilka razy deskę przybijać mocno, ale to ledwie na godzin kilka pomogło, wnet znowu głowę darła po swojemu. Izbą tą zresztą, mogli się państwo gospodarstwo pochlubić, bo była utrzymywana czysto, o ile się dało, i nie bez pewnego względu na malownicze elekta. Po za szynkwasem, który się tu biurem nazywał, widać było obfite i urozmaicone zapasy, szczególniéj trunków, bo te są podstawą wszelkiéj porządnéj gospody, i z ich pomocą jadło, łóżko, chłód, wszystko się znosi wesoło.
Pośledniejsze z trunków (sic) stały pod gołym pułapem, na widoku, wytworniejsze mieściły się w szafie czarnéj za szkłem, od któréj klucz miała przy sobie zawsze gospodyni. Tam i cukierki i rum, i cygara, i różne łakocie i przednie likwory znaléźć było można, a szczególniéj różowy, słodziuchny, którym się stare kobieciny z sąsiedztwa po kieliszeczku raczyły jak ambrozyą, smakując w nim niezmiernie.
Za biurem miała krzesło wygodne z poduszką pani Berkowska i tu siadywała od rana do wieczora.
Mąż przechadzał się po izbie, niekiedy zaglądając do sieni i izb gościnnych. Tych było trzy, z których dwie zwykle w stanie przyzwoitym, a trzecia kartoflami i różnemi rupieciami zajęta.
Czeladź, którą rad nie rad utrzymywał pan Berkowski, bo z nią było zawsze skaranie Boże, dość musiała być liczną. Bez stróża się nie obeszło, a ten naturalnie pijaczyna był nałogowy. Zwał się Wygoń. Chłop był silny, ale chodził przygarbiony z fajką w zębach, co nabawiało strachem, aby kiedy, uchowaj Boże, ognia w słomę lub siano nie zapuścił. On i pies domowy, zwany Dzwonek, złe licho a rade zawsze hałasować, byli w statecznéj z sobą przyjaźni. Gdy Wygoń siadał na spoczynek, pies mieścił się naprzeciw niego, patrzeli sobie w oczy, rozumieli się i musieli po swojemu rozwodzić żale nad nieszczęśliwą dolą. Dzwonek nie dałby był krzywdy uczynić staremu, ale téż i stróż w wypadkach częstych, gdy Dzwonka ścigano za przywłaszczenie cudzego jadła, stawał w jego obronie; pies był żarłoczny, a chudy tak zawsze, że mu żebra było można porachować. Wygoń zostawał pod władzą pana samego, lecz żeby go znowu tak bardzo słuchał, nie można powiedzieć. Robił o tyle o ile, a do łajania nawykły, puszczał je mimo uszów choćby stami i kroć sto tysięcami go karmiono.
Dwoje dziewcząt posługiwało przy pani, tłusta Handzia, którą wszyscy lubili, bo była niezmiernie wesoła, a żartów się nie obawiała, i chuda Maryś mrukliwa, kwaśna i smutna, mająca ten zły zwyczaj, że drzwiami waliła aż się szyby w oknach trzęsły.. Jéjmość wołała Handzię, jegomość protegował nieco bladą Maryś, Wygoń i pies woleli pierwszą. Handzia, gdyby nie to że zbytnio jakoś się rozrosła, wcale przystojną była dziewczyną, wygadaną, lubiącą się śmiać i żartować. Czasem w dnie świąteczne, jak pani pozwoliła jéj pójść w taniec, wywijała tak, że bez tchu potém padała na ławę. Wódki téż kieliszek wypiła z ochotą, a byle za drzwi, śpiew jéj się rozlegał na całą gospodę. Maryś miała twarz posępną, patrzała z podełba i mało z kim gadać chciała. Powszechnie utrzymywano, że miała jakieś w życiu nieszczęście, że omało za mąż nie wyszła za bogatego parobka, że się coś okazało i małżeństwo się rozchwiało, a Maryś w służbę poszła.
Gdy Handzia jéjmości się przypochlebiać umiała, Maryś posłuszna i cicha, nigdy ani nie donosiła ani w gawędkę się nie wdawała. Chwilkę czasu mając wolną, stawała we wrotach tylnych od gospody, fartuch przy ustach, i tak gotową była godzinami stać, póki jéj nie zawołano. Berkowski nie śmiejąc jéj protegować jawnie, bo jéjmość była strasznie zazdrosną, przez litość jéj krzywdy czynić nie dawał. Handzia i Maryś z sobą nie były dobrze, zdaje się nawet, że pierwsza drugą szpiegowała i różne rzeczy donosiła, ale się jéj donosy nigdy nie potwierdziły. Było więc w téj Wygodzie jak na całym świecie: ludzie się swarzyli, godzili, darli i jednali, ogadywali się i podejrzewali, a nielitościwy czas wszystkie te śmiecie ludzkiego żywota kladł do swéj torby i unosił.
O jednéj jeszcze osobie należącéj do ludności tutejszéj, nie wspomnieliśmy. Państwo Berkowscy mieli syna, który kilka lat pierwszych boso przechodziwszy po Wygodzie, gdy już wróble ze strzechy wykręcać był zdolny, co pewnéj dojrzałości dowodziło, oddany został do Chełma, do szkoły. Przyznać to trzeba państwu propinatorstwu, iż o wychowanie jedynaka dbali wielce i nie żałowali na nie. Zapowiadał to Berkowski, że synkowi, imię mu Robert było, na karczmisku siedziéć nie da.
— Dość my się tu biedy najedli — mawiał, — dość ja się na niego tu nazrywał. Niech będzie czém chce, aby nie sługą całego świata jak ja.
Jéjmość téż roiła dlań o wielkiéj przyszłości. Ojciec i ona byli przekonani, że dziecko było zdolności nadzwyczajnych, rozkoszowali się niém. I wyznać trzeba, istotnie Robert chłopak był sprytny, żywy i pojętny, zawczasu bardzo rozwinięty do zbytku, ale mu się życie bodaj nadto już śmiało.
Robertek przyjeżdżał do rodziców na święta, naówczas zwykle siedział w pokoju matki, który był rodzajem saloniku, jadł co było najlepszego i kazał sobie służyć wszystkim. Inaczéj go w domu nie pozwalała nazywać jejmość jak paniczem; niechby się kto był ważył odmówić mu tego tytułu, miałby się zpyszna. Robert wyglądał téż na paniczyka i był śmiały, zuchwały a pyszny, jakby nigdy boso nie chodził około szynkwasu.
Dodawszy dereszowatą klacz, grubą, silną, którą nazywano kapitanową, bo była kupioną podobno od kogoś tytuł ten noszącego, będziemy mieli najdokładniejszy opis wszelkiéj żywéj istoty w Wygodzie. Wróbli mieszkających na poddaszu i w topolach, zliczyć nie było sposobu.
Było to w Sierpniu, pewnego roku, nie zbyt dawno, dzień skwarny, gościniec kurzawy pełen, w Wygodzie wszystkie drzwi poodmykane.
Dzwonek spał w szopie, Wygoń drzémał na kłodzie, Handzia siedząc na ławie pot ocierała z czoła, Maryś poszła gdzieś na tylne wrota swoim zwyczajem, nie było i Berkowskiego w izbie (gdzieś się podział — mówiła Handzia), jedna pani Dorota, trwała na swojém stanowisku, ale i tę sen po obiedzie napastował. Na ławie u drzwi siedział podróżny, z tego rodzaju pieszo wędrujących, na których się ani zbytnio zwraca uwagę, ani się na nich liczy. Przyszedłszy, węzełki zdjął z ramion, złożył je na ławie, napił się kwaśnego piwa i odpoczywał milczący.
Gościniec w taki skwar zwykle bywa pusty, i tego téż rana przejezdnych widać nie było.
— Ależ to jak w bani, jak Boga kocham — mówiła Berkowska półgłosem.
A Handzia ocierając się fartuchem wtórowała: — Jak z pieca bucha.
— Aby burzy nie było!
— Co pewno, że się na noc zbierze, bo ława stoi nad lasami... taka czarna by atrament — mówiła Handzia.
Wtém wszedł Berkowski zwolna. Mimo skwaru szyję miał białą chustką zawiązaną, czapkę na czoło nasuniętą, ręce włożył zaraz w kieszenie i począł się przechadzać.
— A to piecze dziś, to piecze! — mruknęła żona.
— Co za dziw, na to lato, smali jak zawsze.
— Lato latu nie równe — poprawiła jéjmość.
Berkowski westchnął, stanął przy drzwiach i zakończył ziewaniem.
Na gościńcu, mimo spokojnego powietrza, zerwał się wiatr nie wiedziéć jak i zkąd, zawinął kurzawą i świsnął daléj.
Berkowska zdala tego szatana przeżegnała. Pomyślała zaraz, że to był znak na burzę, ani chybi. Słońce zwolna się zniżać zaczynało, ale upał nie ustawał, gdy na gościńcu zaturkotało, i powozik lekki zboczył z niego do wrót gospody.
Berkowskiemu się iść nie chciało, ale Wygoń spał, a ludzie już wołali, aby wrota otwierać. Poszedł więc sam podróżnego przyjąć. Handzia się téż zerwała, bo jéj pilno było zobaczyć, kto i co. Po chwili wróciła z raportem do jéjmości, która od progu już oczyma ją pytała.
— To, proszę pani, do Zamsza, ten pan z Hrubieszowskiego co tam czasem jeździ do podkomorzynéj, tłusty, młody.
— Wiem! wiem! — głową kiwając odpowiedziała gospodyni — idź-że no pościeraj pyły, bo to grymaśne, a pieszczone licho, a zawsze także naszéj pani jakiś krewny. — Poprawiła się zaraz Berkowska: — Naszéj dziedziczki — wyraz „pani“ zdawał się niewłaściwym.
Handzia wyszła, a w progu się spotkała z Berkowskim, który zawołał:
— A idź-że pościerać, już prycha, że wszędzie pył, i świeżéj wody karafkę przynieść.
Sam podszedł do żony i mruknął.
— Do wody mu rumu trzeba i cukru...
— Któregoż rumu?
— Juści lepszego trzeba dać.
Pani poszła do szafy. Głosy furmana i lokaja słychać było w szopie, téż i paradny służący w kapeluszu, którego nie zdjął z głowy, wszedł raźno do izby i pozdrowił bez ceremonii.
— Jak się państwo macie! a do kroć set, upał, toby się człek czego napił.
— Nie ma jak kieliszek słodkiéj wódki — rzekł poważnie Berkowski. — To najlepiéj odejmuje pragnienie, jak ręką.
Służący się rozśmiał i stanął naprzeciw gosposi.
— Jakiegoż? — spytała. Stosowało się to do likieru.
Służący w palce stuknął.
— E! daj pani trzęsionki!
Otarł pot z pod kapelusza.
— Ależ piecze!
— A panowie dokąd? — spytał Berkowski.
— A dokądże jak nie do Zamsza! — ruszył ramiony sługa.
Jéjmość brudnym fartuszkiem właśnie oczyszczała kieliszek, gdy Handzia wpadła jak piorun.
— Nie’no pan idzie do tego pana, prosi...
Berkowski poprawił chustki, i wolnym krokiem wyszedł.
W pokoju gościnnym, pół siedząc, pół leżąc, otyły dość, nie stary jeszcze mężczyzna, pięknéj twarzy, spoczywał po podróży. Na stoliku stała karafka z wodą. Berkowski niósł cukier na spodku od filiżanki i rum w flaszeczce.
— Dawaj! bo z pragnienia mrę! — krzyknął śmiejąc się podróżny. — Upał straszny.
Gospodarz nic nie odpowiedział, oszczędził słów i zbył to uśmiechem.
— Cóż tu u was słychać! w Zamszu! — spytał podróżny.
Namyślił się nim usta otworzył gospodarz, pokiwał głową, i chustki na szyi poprawił.
— Nic — rzekł — po staremu.
— Staruszka zdrowa?
— Dzięki Bogu.
— Był kto u niéj w tych czasach?
Znać, że na to pytanie nie łatwo było odpowiedziéć, bo Berkowski miny zaczął robić różne.
— Tam zawsze pełno, drzwi się nie zamykają, kto zliczy?
O tych co jadą na Wygodę, toć się wie, a no o innych, co przez Borówkę i przez Zarubańce, to znowu trudno. Tu ze dworu mało kto zajrzy, a ja téż tam nie częsty.
Ruszył ramionami.
— Był pan Sylwester?
— Ot, nie wiem...
Z niechętnym jakoś do gawędy Berkowskim trudno się widać było rozmówić, spostrzegłszy to, gość sobie wody nalał i rumu, i chwycił pić, a korzystając z téj pauzy, gospodarz się wysunął.
Po dobréj chwili służący, który już był trzęsionką pragnienie ugasił skutecznie, pokazał się w progu.
— Może pan co każe!
— No, nic, niech popasa Jędrzéj co rychło i do Zamsza pośpieszymy. Ale, ale — dodał — rozpytaj się tam, kto tu bywał w Zamszu pod te czasy, z propinatorem się nie dogadać, mruk.
Służący kiwnął głową i wyszedł.
Powrócił do izby szynkownéj i tu się rozgościł. Teraz, gdy już pragnienie zostało uspokojone, pomyślał, że nie od rzeczy by było coś przetrącić. Berkowska krzyknęła na Handzię.
— Tylko się żywo zawiń i kiełbasy usmaż.
Nadeszła i Maryś zadumana. Na tę jéjmość zaraz napadła, że się tylko włóczy, że jéj nigdy nie ma gdy potrzeba i t. p. i kazała prędko przynieść suchych trzasek, — aby mi zaraz ogień był.
Podróżny u drzwi drzémał, więc jakby nie było nikogo. Sługa wypytywać zaczął o Zamsze, wszczęła się rozmowa nadzwyczaj ożywiona, ale w niéj Berkowski udział miał mały. Oczyma nawet hamował żonę, żeby się znowu zbytnio nie wygadywała, ale ta go rozumiéć nie chciała, tak, że i chrząkanie nie pomogło.
Pani Dorota wypocząwszy, miała świerzbiączkę w języku.
— Już, co prawda, proszę pana Józefa — rzekła do sługi — już, co prawda, że do tego Zamsza, to jest czysta processya. Co za dziw! pani taka bogata... a bezdzietna... Więc to tam, nie przymawiając każdemu w słowie, że coś utarguje... Ale ho! ho!... Co mam gadać! Ma ona pieniądze, ale ma i rozum.
Pan Józef głową potaknął.
— A no, pewnie — mówiła gosposia, ocierając się z potów i trochę wdzięcząc, bo była niegdyś nieszpetna i lubiła jeszcze gdy się do niéj uśmiechano, choć już nie było do czego. — A no, pewnie ma rozum! trzyma, z pozwoleniem, wszystko w garści, nikomu nic nie daje, uśmiecha się wszystkim, to się téż jéj kłaniają. Jakby to i wasz pan, panie Józefie, bez myśli tam bywał! ale coby mu młodemu się staréj babie zalecać.
— A toć krewny! — odparł sługa — toć ją tytułuje, babunią.
— Ale! babunią, proszę pana Józefa — dodała szynkarka. — Juści! Nasza podkomorzyna, to światu całemu wiadomo, oprócz córki, którą panną utraciła, a to był anioł ta nieboszczka, nie miała dzieci. A pan Kaźmirz, tyle jéj krewny, że jego dziad, a mąż podkomorzynéj, byli bracia rodzeni.
— No, to juści tam krewieństwo jakieś jest! — rzekł Józef.
Ruszyła ramionami Berkowska.
— Po pańsku to ono się tam zważa, a u nas to by żadnego nie rachowano — rzekła ciszéj. — I ci wszyscy co to przyjeżdżają jako familia, rychtyk tak samo.
— A kto tam w największych łaskach? — spytał Józef.
— Któż to może wiedziéć — odparła pani Dorota. — Ona wszystkim rada, a żeby miała kogo ukochać, to się po niéj nie pokaże.
Berkowski, który słuchał obojętnie, wtrącił:
— Onać ma swoją familię blizką!
Na to żona okrutnie oburzona, aż się zatrzęsła.
— Co mi to za familia! blizka? pewnie, ale to prości ludzie, ordynaryjne budniki, nawet niewiadomo czy to szlachta. Kto takiéj familii nie ma? Oni się tu nawet nie pokazują, bo wiedzą, że nie mają po co. Ona jest wielka pani, ze swoją adukacyą, jak się jéj przyznać do takich chłopów! Et! co to gadać!
— A przecie ona z ich rodu! — krzyknął Berkowski — to cały świat wie.
— Co to ma do tego! — przerwała żona. — Jak nieboszczyk się w niéj zakochał, to był wyrostek, miała ona ze czternaście lat, wzieni ją, adukowali, wodzili po pensyach, po zagranicach. Zupełnie ją przerobili. Za życia nieboszczyka nikt z téj familii nie śmiał się na próg pokazać, a po jego śmierci sami obrażeni nie chcieli jéj znać.
Pan Józef się rozśmiał głosem.
— Otóż to dla tego, widzi pani — rzekł — my tam jedziemy, choćby i mój pan, choćby i pan Sylwester, choćby i inni, bo ona swojéj familii majątku nie zostawi. Cóżby ci ludzie ordynarni z nim robili? To się juści nam należy.
— Na dwoje wróżka wróżyła! — szepnęła pani Berkowska i umilkła.
Wtém, że konie naprędce popasły, a furmanowi pilno było do wygodniejszéj stajni w Zamszu, dał znać, że gotowo, i pan Józef naprędce sam się obliczywszy, zapłacił i do pana pośpieszył.
Berkowski z powagą poszedł gościa pożegnać, i słychać było jak powóz o próg stuknąwszy, wyruszył w dalszą drogę. Lecz zaledwie on jednemi wrotami się wytoczył, drugiemi już wózek kuty, rodzaj najtyczanki niepoczesnéj, trzema w poręcz konikami małemi zaprzężonéj, wjechał do szopy. Spojrzawszy nań, a na bryczce dopatrzywszy niepozornego téż, słusznego wzrostu, chudego jegomości, Berkowski nie myślał się sam nim zajmować, wrócił do izby i wysłał Handzię.
— Któż to tam taki? — zapytała Dorota.
— Licho go wie, jakiś szlachcic albo oficyalista. Trzema konikami bryczyna.
Upłynął kawałek czasu, aż w progu zjawił się, już zwierzchniéj okurzonéj sukni zbywszy się, w letniém skromném ubraniu, człek dobrze niemłody, wzrostu słusznego, postawy niby wojskowéj, z wąsem siwiejącym. Choć bardzo był odziany ubogo na pozór, choć nie miał na sobie nic, coby go od zagrodowego szlachcica różniło, jakoś i Berkowski i żona jego zmiarkowali, że nie z lada kim mają do czynienia.
Twarz miał posępną, dumną razem i obojętną, jak gdyby cały świat nie wiele cenił i nie bardzo nań zważał. Wszedł, skłonił się lekko, oczyma zdawał szukać gospodarza, zbliżył doń, i odezwał głosem cichym:
— Waćpan jesteś gospodarzem?
— Tak jest, do usług! tak! — trochę urażony waćpanem odparł Berkowski żywo — a co tam panu potrzeba?...
— Czy nie mógłbym prosić go o chwilkę rozmowy? — rzekł podróżny zwracając się nazad ku drzwiom.
Berkowski poszedł za nim.
Znaleźli się wkrótce w tym samym pokoju, w którym jeszcze stała niedopita woda po panu Kazimierzu. Podróżny się odwrócił do gospodarza.
— Nie mógłbyś mi pan powiedziéć, daleko ztąd do Zamsza?
— Do Zamsza! — prychnął Berkowski — a toć ta austerya — inaczéj jéj nie nazywał propinator, — ta austerya należy do Zamsza, do pani podkomorzynéj Mylskiéj. Ztąd wyjechawszy z austeryi, trochę w lewo prowadzi droga wysadzana do pałacu samiusieńkiego, tyle tylko, że nie dojeżdżając do Zamsza, dzieli się gościniec i w lewo na folwark idzie, a na prawo do dworu. Trzy kwadranse drogi.
— Podkomorzyna w domu?
— Ona bo nigdy prawie nie wyjeżdża.
Berkowski widocznie był niezmiernie zaintrygowany tym nowym a nieznanym mu gościem, dążącym téż do Zamsza. Przypatrywał mu się z bacznością niezmierną, usiłując odgadnąć, co go tam mogło prowadzić.
Podróżny stał zasępiony, jakby nie wiedział co mówić daléj, od czego zaczynać, choć znać było, że do mówienia miał bardzo wiele.
— Hm — odezwał się. — Pan nie wiesz zapewne, czy... gości w Zamszu znajdę?
— Tylko co pan Kazimierz Mylski pojechał... jeszcze go widać... — rzekł gospodarz — no, a pana Sylwestra tylko co nie widać... tam nie ma dnia bez gości...
Czoło podróżnego zmarszczyło się i zadumało, spojrzał w okno.
— Chmurzy się coś! — rzekł.
— Burza idzie — odparł rozgadując się przeciwko swojemu obyczajowi Berkowski — strasznie było parno... a tu u nas wiadomo, że kiedy od Chełma chmura... to będzie czego posłuchać... Co urznie to urznie...
— Przed nocą? myślisz pan? — zapytał gość.
— Za godzinę najdaléj... — rzekł Berkowski.
— Będę więc nocował — odezwał się podróżny po namyśle. — Bardzo panu dziękuję za informacyę...
Skłonił się Berkowski, ale widząc, że już go nie zaczepia zapatrzony w okno gość, wyszedł. Do izby wróciwszy nic pilniejszego nie miał jak żonie powtórzyć całą rozmowę. Oboje byli zaciekawieni niesłychanie. Berkowski sam się nie chcąc kompromitować, wysłał Handzię ażeby u woźnicy się rozpytała zkąd jechali. Dziewczyna ta miała talent za język wyciągnąć najniechętniejszego do rozmowy, ale po chwili zła wróciła do izby, woźnica jéj starym sposobem odpowiedział, że pan jego jechał z za siebie przed się. Nic się nie można było z niego dopytać.
Ciekawość paliła straszna. Po pół-godzince, Berkowska męża zostawiła w izbie, poszła sama pod pozorem dowiedzenia się, czy jeść co nie zażąda podróżny.
Zastała go wielkiemi krokami chodzącego po izdebce. Na pierwsze pytanie odpowiedział, że zjé co mu dadzą i co mają gotowego. Zdawało się to mu być zupełnie obojętném. Pani Dorota, na ten raz, choć to jéj dostojności uwłaczało, popoprawiała stoliki, poustawiała stołki, obiecała siano na posłanie, a w ostatku dodała:
— Pan téż jedzie do Zamsza? bo mi mąż mój mówił....
— Tak jest...
— Pewnie dawno znajomy pani podkomorzynie...
— Nie, nigdym jéj nie widział w życiu.
— Proszę!! pewnie za interesem?...
— Żadnego nie mam tak dalece...
Berkowska głową kiwała.
— Piękny pałac, bogata pani i ludzka bardzo a gościnna! Gości się tam nie przebiera nigdy — poczęła mówić o stół się sparłszy, i widząc, że podróżny słucha z uwagą i ciekawością. — My tu, proszę pana, już na dzierżawie lat piętnaście siędziemy, znamy wszystkich i wszystko co tu się święci... Familia mężowska bardzo koło jéjmości naszéj tańcuje, nadskakuje, łasi się, a ona bodaj ze wszystkich się śmieje, ale grzeczna dla wszystkich. Rozumna pani, wysoko adukowana! Ho! ho...
— A któż tam najlepiéj położony?
— Z familii? Otóż proszę pana, najsumienniéj mogę powiedziéć, bo wiem co się tam dzieje, każdą rzecz, do najmniejszego: że nikogo nasza pani nie faworyzuje, nikogo! No, w łaskach, w łaskach jeden tylko ksiądz staruszek wikary, co był ponoć przódy w wojsku za dawnych czasów, zowie się Bylewski... Lat do siedemdziesięciu... siwy... Mądry bardzo i powszechnie go tu szanują... No, ten to w łaskach, ten tam codzienny gość, a kto chce co od podkomorzynéj, tylko przez niego.
— Cóż to, podkomorzyna tak pobożna? — spytał podróżny.
— Pewnie, że nabożna — odrzekła gospodyni — ale żeby znowu miała być dewotką, jak to inne... to nie... Bo i ksiądz wikary nie jest z tych co biednych ludzi nieustannie piekłem ino straszą, a djabłami. Chowaj Boże, dobry człek... i do niego do spowiedzi chmarami idą, bo łagodny i pocieszy prędzéj niż zasmuci, ten tam ksiądz nie dlatego u pani w łaskach, ale że z rozumnemi ona gadać lubi... a to głowa! mówią, że i książki pisze...
Smutnie jakoś uśmiechnął się słuchając gość. Rozmowa go widocznie zajęła mocno...
— I jakże podkomorzyna tak sama żyje i nie ma przy sobie nikogo? — spytał.
— Krom służby, prawie że żywéj duszy... — mówiła pani Dorota. — Ta juścić ludzi na dworze dosyć, jest i pan Rządzca, słuszny człek... jest i garderobiana panna Justyna... i jest tam tego... jest, ale ona, choć dla wszystkich dobra, ale żeby się tak zadawała bardzo z kim, to się po niéj nie pokaże...
— Dumna? — cicho szepnął przybyły.
— I to nie, proszę pana — mówiła Berkowska — owszem, rozgada się z każdym, grzecznie, pięknie, ludzko, nie można powiedziéć... uczęstuje, poszanuje, ale w wielką komitywę z nikim się nie wdaje... Jest-że tu, proszę pana, sąsiedztwa dosyć i pań i panów, ze wszystkiemi dobrze, pięknie, a tak wielkiéj, szczeréj przyjaźni, znowu nie prowadzi z nikim... Taka proszę pana natura, to już trudno, kobieta już dobrze nie młoda...
— Osłabiona wiekiem?
— E! gdzie zaś! nawetby jéj tych lat nikt nie dał, które ma... Trzyma się, mój Boże, do zazdrości. Jak się ubierze, żeby nie siwe włosy, choć, nie przymawiając, do ołtarza... Świeża, rumiana, a, co prawda, sześćdziesiąt chyba ma...
Podróżny, jakby zapomniawszy się, z pewnością potwierdził:
— O! ma!...
Berkowska, która pamiętała, iż jéj powiedział jakoby jéj nie znał wcale, zanotowała to sobie: — mówi, że jéj nigdy nie widział, a metrykę tak dobrze zna! hm!
Przyszło jéj na myśl, czy nie krewny, z tych ordynaryjnych... o których słyszeli... Człek był w istocie nie elegant i o wielkie państwo go posądzić nie było podobna, ale znowu miał coś przy prostocie wcale nie ordynaryjnego. Popatrzała na niego...
— Pan dobrodziéj pewnie téż do familii należy? — zagadnęła.
Podróżny popatrzał na pytającą, ale nie odpowiedział ani słowa. Skłonił się tylko. — Bardzo pani za miłą gawędkę dziękuję...
Berkowska się uśmiechnęła, zakręciła i wyszła.
— Coś to w tém jest? — rzekła do siebie, — abym tylko nie zgadła... Ktoś z jéj familii.
Uśmiechnęła się złośliwie.
— To dopiéro popłoch pójdzie na naszych Mylskich!... Człek, choć nie tak bardzo z waszecia, ale jakiś stateczny i nie głupi. Oho! jak mu z oczów patrzy.. ale ba! może brat... ale kto ją wié, czy miała brata?... Bratanek? Tyle lat się żaden z nich nie zgłaszał? Gdzieby znowu dopiéro teraz sobie ją przypomnieli...
Zadumana szła pani Berkowska nazad do izby, gdy wtém ogromny wicher zaszumiał. Burza nadchodziła niosąc chmury piasku, łamiąc gałęzie, gnąc drzewa, zaciemniając słońce. Błyskało straszliwie.
— Zamykać drzwi i okna! — krzyknęła pani Dorota. — A słowo stało się ciałem... Sądny dzień! Maryś zbiegaj, żeby okien nie potłukło...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.