U kresu sił/XIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | U kresu sił |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Zakłady Graficzne „Biblioteka Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The end of the Tether |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Głęboki, przewlekły gwizd parowca miał w swym poważnym, drgającym dźwięku coś niewymownie przykrego; lekki dreszcz przebiegł Van Wyka. Było to wczesne popołudnie; statek Sofala wychodził z Batu Beru do Pangu, następnej przystani. Obrócił się wśród prądu, odprowadzany tylko przez kilka czółen i sunąc po szerokiej rzece, przestał być widoczny z willi Van Wyka.
Jej właściciel nie przyszedł tym razem aby Sofalę pożegnać. Zwykle udawał się na wybrzeże, zamieniał kilka słów z Whalleyem podczas odcumowania i kiwał do niego ręką w ostatniej chwili. Tym razem nie podszedł nawet do balustrady werandy.
— Nie mógłby mnie dojrzeć — powiedział sobie. — Ciekaw jestem, czy może rozróżnić willę?
Na tę myśl poczuł się jakoś bardziej samotny niż w ciągu tych wszystkich lat. Ile ich upłynęło? sześć czy siedem? Siedem. Kawał czasu.
Zasiadł na werandzie z zamkniętą książką na kolanach i rzekłbyś rozpatrywał swoje samotne życie, jak gdyby utrata wzroku kapitana Whalleya otworzyła mu oczy na własną ślepotę. Niezliczone są rodzaje zgryzot i udręki serca, a nie ma na ziemi miejsca, gdzieby człowieka nie odnalazły. Van Wyk poczuł się zawstydzony; wydało mu się że przez sześć lat zachowywał się jak kapryśny chłopiec.
Jego myśl biegła śladem Sofali. Postąpił impulsywnie pod wpływem chwili, załatwiając to co nagliło najbardziej. I cóż mógł zrobić innego? Później się zobaczy. Pomyślał że musi wybrać się między ludzi choćby na krótko. Miał pieniądze — trzeba coś obmyślić; nie będzie żałował ani czasu, ani wysiłków, ani swej samotności. Teraz mu nawet ciążyła. Ujrzał przed sobą kapitana Whalleya siedzącego z oczami zasłoniętymi ręką, i wydało mu się że ten człowiek, zawiedziony w swej ufnej wierze, jest poza zasięgiem dobra czy zła zależnego od ludzkiej woli.
Myśli Van Wyka towarzyszyły Sofali w dół rzeki wijącej się przez gąszcz nadbrzeżnych lasów wśród wielkich drzew, trzonów otoczonych przyporami — przez pas mangrowij i wreszcie przez mieliznę. Statek przebył ją łatwo w pełnym świetle dnia, prowadzony, jak się zdarzyło, przez Sterne’a, który objął wachtę od czwartej do szóstej, a potem opuścił mostek aby z rozkoszą pieścić się myślą, że właściwie jest już podwładnym człowieka tak bogatego jak Van Wyk. Nie spodziewał się żadnych przeszkód. Ponosiło go radosne uczucie, iż znalazł wreszcie „coś stałego“. Od szóstej do ósmej, według rozkładu pracy na statku, serang prowadził sam Sofalę. Przed parowcem była droga wolna mniej więcej aż do trzeciej rano, kiedy miał dotrzeć do grupy wysp w zatoce Pangu. O ósmej Sterne w świetnym humorze wyszedł z kajuty aby objąć dowództwo aż do północy. Około dziesiątej wciąż jeszcze nucił i podśpiewywał sobie na mostku — i mniej więcej w tym samym czasie myśli Van Wyka opuściły Sofalę. Zasnął nareszcie.
Massy, zagradzając zejście do maszynowni, wciągał ulubioną kurtkę z samodziału, szarpiąc ją ze złością, a drugi mechanik czekał i patrzył spode łba.
— A, wylazłeś nareszcie, opoju! No, co masz na swoje usprawiedliwienie?
Massy był zajęty maszynami aż do tej chwili. Roznosiła go ponura wściekłość — gwałtowny gniew na statek, na warunki życia, na ludzi za ich oszustwa a także i na siebie — z powodu drżenia jakie czuł w sercu.
Odpowiedziało mu niezrozumiałe warknięcie.
— Co? Nie umiesz teraz gęby otworzyć? A drzesz się wniebogłosy, kiedy jesteś pijany. Co ty sobie myślisz żeby tak ludziom ubliżać? Ty stary niedojdo, ty opoju!
— Co ja na to poradzę. Nie pamiętam nic a nic. Po co pan słuchał?
— Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób? Do czego to podobne, żeby tak się upijać?
— Niech pan nie pyta. Mam póty tych psiakrew kotłów. Pan miałby ich także dosyć. Życie mi zbrzydło.
— No więc życzę ci śmierci. Wstręt mam do ciebie. Jakto, nie pamiętasz co za awantury wyprawiałeś dziś w nocy? Stary opilec!
— Nie, nie pamiętam. Nie chcę pamiętać. Trunek jest trunkiem.
— Nie rozumiem dlaczego jeszcze dotąd nie wylałem ciebie na pysk. Po coś tu przylazł?
— Żeby pana zluzować. Dość długo wysiedziałeś się na dole, mój Jerzy.
— Tylko bez żadnych Jerzych, ty łajdaku, ty moczymordo! Gdyby mnie nie stało, zdechłbyś jutro z głodu. Pamiętaj o tym. Mówi się do mnie: panie szefie.
— Panie szefie — powtórzył Jack obojętnie. Rozczochrany, o tępych, nabiegłych krwią oczach, w zatabaczonej, utytłanej koszuli, wytłuszczonych spodniach i podartych pantoflach włożonych na bose nogi, rzucił się ze spuszczoną głową w zejście, gdy tylko Massy ustąpił z drogi.
Pierwszy mechanik rozejrzał się. Pokład był pusty aż do tylnej bariery. Wszyscy pasażerowie krajowcy wysiedli tym razem w Batu Beru i nikt się nowy nie zjawił. Log dźwięczał miarowo w ciemności u końca statku. Panowała martwa cisza i parowiec sunął na prostym kilu po ciemnoszarym, gładziutkim morzu, pod zachmurzonym niebem, przez nieruchome, ciepłe, pachnące wodorostami powietrze jakby lgnące do smukłego kadłuba, który zdawał się bujać w pustym przestworzu, oderwany od ziemi. Massy uderzył dłonią w czoło, zachwiał się z lekka i chwycił za kołek u stóp masztu.
— Ja chyba oszaleję — mruknął, idąc chwiejnym krokiem przez pokład. Na dole zgrzytała szufla przy podbieraniu rozsypanego węgla, szczęknęły drzwiczki od paleniska. Sterne na mostku zaczął gwizdać nową melodię.
Kapitan Whalley, który siedział na kanapce zupełnie ubrany i nie spał, usłyszał że drzwi od jego kajuty się otwierają. Z ostrożnością budzącą grozę ani drgnął i czekał na odezwanie się przybysza aby rozpoznać kto to taki.
Lampa u grodzi rzucała blask na biało pomalowane ściany, na czerwony plusz, na brązową politurę mahoniu. Paka z surowego drzewa pod koją nie była otwierana już od trzech lat, jakby kapitan czuł, że po utracie brygu Piękne Dziewczę nie ma na ziemi przybytku dla jego umiłowań. Dłonie Whalleya spoczywały na kolanach i piękna głowa o gęstych brwiach była zwrócona do drzwi kamiennym profilem. Oczekiwany głos w końcu przemówił:
— Więc pytam po raz ostatni. Jak mam pana nazywać?
Ach! To Massy. Znów. Udręka ścisnęła serce Whalleya — a bolesny wstyd przeszył go z taką siłą, że omal mu krzyku nie wydarł.
— No więc — czy mam w dalszym ciągu nazywać pana wspólnikiem?
— Pan nie wie czego pan żąda.
— Ja wiem czego chcę...
Massy wszedł do kajuty i zamknął drzwi.
— ...i jeszcze raz postaram się pana na to namówić!
Jego skomlenie brzmiało i przekonywająco i groźnie.
— Tylko niech mi pan nie opowiada o swojej biedzie, to się na nic nie przyda. Prawda że pan na siebie nic nie wydaje — ale można by to nazwać inaczej. Przez trzy lata wyciągał pan ze mnie wszystko co się panu podobało, a teraz chce mię pan puścić w trąbę bez wysłuchania co myślę o panu? Wyobraża pan sobie, że byłbym się poddał pańskim fumom, gdybym wiedział że te głupie pięćset funtów, to wszystko co pan posiada? Obowiązkiem pana było powiedzieć mi prawdę.
— Może być — rzekł kapitan Whalley, pochylając głowę. — A jednak te pięćset funtów pana ocaliły. — Massy roześmiał się pogardliwie. — Zresztą mówiłem panu już nieraz o swym położeniu.
— A ja teraz panu nie wierzę. Kiedy pomyślę, jak ja pozwalałem panu rządzić się na moim własnym statku! Pamięta pan, ciągle mi pan dokuczał z powodu mojej kurtki i pańskiego mostka. Kurtka mu przeszkadzała! Jego mostek! „A ja się na to nie zgodzę — a ja ani myślę tamtego zrobić“. Uczciwy człowiek! Teraz się wszystko wykryło: „Jestem biedny i nic dać nie mogę. Wszystko co mam, to te pięćset funtów“.
Wpatrywał się w nieruchomego kapitana, który wydał mu się nieprzezwyciężoną przeszkodą na drodze. Twarz Massyego stała się żałosna.
— Pan jest człowiekiem twardym.
— Dość tego — obruszył się na mechanika kapitan Whalley. — Nic pan ode mnie nie uzyska, bo nie mam już nic do oddania.
— Prawda by to była!
Massy, wychodząc, obejrzał się raz jeden; drzwi zamknęły się za nim i Whalley został w samotności, równie nieruchomy jak przedtem. Nie miał już nic własnego, nawet jego przeszłość — honor, szczerość, słuszna duma — przepadły. Całe jego życie bez skazy zwaliło się w przepaść. Pożegnał się z nim raz na zawsze. Ale postanowił ocalić to co stanowiło jej własność. Ocalić tylko drobną sumę pieniędzy. Pojedzie i wręczy jej to osobiście — ten ostatni dar człowieka, który żył zbyt długo. I potężny, gwałtowny poryw namiętnej ojcowskiej miłości wybuchł w nim z całą niewygasłą siłą jego bezużytecznego życia — wybuchł pragnieniem aby córkę zobaczyć.
Massy poszedł wprost do swej kajuty, znajdującej się z drugiej strony pokładu, zapalił światło i wyszukał zapisany na kartce ów wyśniony numer, którego cyfry rozpaliły w nim także namiętność — lecz zupełnie inną. Nie wolno mu pominąć ani jednego ciągnienia. Ten numer na pewno coś oznacza. Ale jakiego użyć wybiegu aby utrzymać się na powierzchni?
— Wstrętny sknera! — mruknął.
Ani teraz ani dawniej nie mógł Sterne powiedzieć Massyemu nic nowego o jego wspólniku, ale za to Massy mógł powiedzieć Sterne’owi, że z nieszczęścia ludzkiego można zrobić lepszy użytek, niż pozbyć się dotkniętego nieszczęściem człowieka i co za tym idzie odsunąć na rok termin uciążliwej spłaty. Daleko lepszym sposobem było utrzymać w tajemnicy nieszczęście tego człowieka i doprowadzić go do pozostania na stanowisku. Jeżeli ów człowiek rzeczywiście nie ma pieniędzy, wówczas będzie chciał zostać na statku i tym sposobem kwestia zwrócenia mu wkładu zostanie rozstrzygnięta pomyślnie. Massy nie wiedział dokładnie, jak dalece kapitan jest niezdatny do pracy; ale jeśli się wydarzy, że Whalley rozbije parowiec, nie będzie to przecież wina właściciela. Massy nie miał obowiązku wiedzieć, iż na statku jest coś nie w porządku.
Lecz prawdopodobnie nikt by tego nie podniósł, a statek był ubezpieczony. Massy trzymał się w garści na tyle że opłacał premie. Ale to jeszcze nie wszystko. Nie chciał wierzyć aby kapitan Whalley był zupełnie pozbawiony środków i nie miał trochę odłożonych pieniędzy. Gdyby on, Massy, mógł się do nich dobrać, kupiłby nowe kotły i wszystko by zostało po dawnemu. A jeśli parowiec zostanie w końcu stracony — tym lepiej. Massy nienawidził statku; nie cierpiał tych wszystkich zgryzot, które odwracały jego myśli od rozpamiętywań nad możliwością wygranej. Pragnął żeby statek znalazł się na dnie morza i żeby pieniądze wypłacone tytułem odszkodowania znalazły się w jego, Massyego, kieszeni. Wyszedł zawiedziony z kajuty kapitana, czując jednakową nienawiść do statku o zużytych kotłach i do człowieka o przytępionym wzroku.
Ludzkie postępowanie jest w gruncie rzeczy tak bardzo zależne od zewnętrznych podszeptów, że gdyby nie pijackie bredzenie Jacka, Massy byłby się od razu załatwił z tym łotrem kapitanem, który nie chciał ani mu pomóc, ani stracić statku, ani pozostać na swym stanowisku. Stary oszust! Massy palił się do tego aby na pysk go wyrzucić. Ale się powstrzymywał. Na to przyjdzie jeszcze czas — wyrzuci Whalleya kiedy mu się będzie podobało. Nowa, straszna myśl zakiełkowała w jego mózgu. Czyż on, Massy, nie potrafi zdobyć się na wszystko? Co to ten gałgan Jack bredził? „Znaleźć bezpieczny sposób na pozbycie się statku“... No więc nie mylił się tak dalece. Bardzo zręczny sposób przyszedł Massyemu do głowy. Tak! Ale ryzyko?
Uczucie dumy — wyższości nad pospolite przesądy — wkradło się do jego piersi: serce zaczęło mu bić szybciej, poczuł suchość w ustach. Nie każdy by na to się zdobył; ale on, Massy, dorósł do tego.
Dzwon na pokładzie uderzył sześć razy. Jedenasta! Massy wypił szklankę wody i usiadł na jakie dziesięć minut aby się uspokoić. Potem wyjął z kufra małą ślepą latarkę i zapalił ją.
Prawie naprzeciwko jego kajuty, z drugiej strony wąskiego przejścia pod mostkiem, w żelaznej nadbudówce nad palarnią kotłową i kotłownią, znajdował się skład o żelaznych ścianach, żelaznym dachu i podłodze pokrytej żelazną blachą ze względu na upał panujący tam w dole. Do tego składu wrzucano wszelkiego rodzaju rupiecie; w kącie leżał stos żelaznego szmelcu, puste blaszanki od nafty stały rzędami; były tam również worki bawełnianych pakuł, kupa węgla drzewnego, przenośna kuźnia, szczątki starego kojca na kury, pokrowce od żórawików całe w łachmanach, szczątki latarni oraz brunatny filcowy kapelusz wyrzucony przez człowieka obecnie już nie żyjącego (umarł z gorączki na brazylijskim wybrzeżu), dawnego oficera Sofali; ów kapelusz tkwił tam od lat, wtłoczony za kawał pękniętej rury mosiężnej, którą kiedyś usunięto z maszynowni. Nieprzenikniony mrok panował w tym przybytku zapomnianych przedmiotów. Promyk ślepej latarki, trzymanej przez Massyego, przebił ciemność na ukos.
Kurtka mechanika była rozpięta; zamknął drzwi na zasuwkę (nie było tam innych drzwi ani okien) i, przykucnąwszy obok kupy szmelcu, zaczął wkładać do kieszeni kawałki żelastwa. Wkładał je starannie, jak gdyby zardzewiałe naśrubki, połamane sworznie, ogniwa łańcuchów były złotem i jakby jeden jedyny raz mógł do tego złota się dobrać. Napchał dolne kieszenie aż się wydęły, i boczne kieszenie, i wewnętrzne. Oglądał wszystkie kawałki. Niektóre odrzucał. Mgiełka sproszkowanej rdzy zaczęła się unosić naokoło jego ruchliwych rąk. Massy wiedział coś niecoś o naukowej podstawie swego chytrego planu. Jeśli się chce sprawić, aby igła okrętowego kompasu się odchyliła, kute żelazo jest do tego najlepsze; przy tym wielka ilość małych kawałków w kieszeniach kurtki osiągnie lepszy skutek niż kilka dużych, bo tym sposobem zwiększy się powierzchnia przy tej samej wadze żelaza, a tu właśnie powierzchnia ma znaczenie.
Wymknął się szybko ze składu — wystarczyły na to dwa kroki — i spostrzegł w kajucie, że jego ręce są całe czerwone — czerwone od rdzy. Zmieszało go to, jakby się przekonał że pokrywa je krew; spojrzał szybko po sobie. Ależ i spodnie są czerwone! To dlatego że wytarł o nogi dłonie pokryte rdzą.
W pośpiechu oderwał guzik od paska u spodni; wyszczotkował kurtkę, umył ręce. Przestał wyglądać na zbrodniarza i usiadł aby czekać.
Siedział prosto, obciążony żelastwem. Miał twardą masę kawałków przy obu biodrach, czuł jak szmelc w kieszeniach dotyka mu żeber przy każdym oddechu, jak ciężar tych wszystkich funtów obciągających kurtkę ugniata mu barki. Wyglądał bardzo niedołężnie, siedząc bez ruchu, a w jego żółtej twarzy o nieruchomych czarnych oczach był jakiś bierny smutek.
Usłyszawszy nad głową osiem uderzeń dzwonu, wstał i przygotował się do wyjścia. Jego ruchy wydawały się bezcelowe, dolna warga nieco opadła, oczy błądziły po kajucie, a straszliwy wysiłek woli pozbawiał je wszelkiego śladu inteligencji.
Z ostatnim uderzeniem dzwonu serang ukazał się bezszelestnie na mostku aby zastąpić oficera. Sterne był w usposobieniu na wskroś dobrodusznym, gdyż pragnienia jego zostały spełnione.
— Czy oswoiłeś się już z mrokiem, serangu? Nie bardzo jest ciemno; zostanę, dopóki nie będziesz dobrze widział.
Stary Malaj mruknął coś, podniósł na oficera znużony wzrok, przesunął się bokiem w światło latarki kompasowej i utkwił oczy w kompasie, splatając ręce na plecach.
— Około pół do trzeciej będziesz musiał pilnie wypatrywać lądu, serangu. Ale właściwie jest jasno. Wstąpiłeś po drodze do kapitana, co? On wie, która teraz godzina? No więc już idę.
U stóp drabiny odstąpił w bok, przepuszczając kapitana. Przypatrywał się Whalleyowi, idącemu w górę po drabinie równym, pewnym krokiem i zamyślił się na chwilę.
— To dziwne — powiedział sobie — nigdy nie można być pewnym czy on widzi człowieka, czy nie. Przecież tym razem mógł słyszeć mój oddech.
Wziąwszy jednak wszystko pod uwagę, był to człowiek niezwykły. Podobno swego czasu cieszył się sławą. Sterne bardzo temu wierzył. I z całą pogodą doszedł do wniosku, że kapitan dostrzega ludzi o tyle o ile — jak teraz na przykład jego, Sterne’a — ale, nie będąc pewnym kogo widzi, zachowuje obojętne milczenie aby się nie zdradzić. Sterne był chytrym obserwatorem.
Konieczność ciągłego udawania uprzytomniła Whalleyowi jak dalece jego sytuacja jest poniżająca. Zabrnął w nią przez miłość ojcowską, przez nieograniczoną wiarę że boska sprawiedliwość będzie wymierzona uczuciom ludzkim na ziemi. Zdobył dla biednej Ivy wynagrodzenie za jeszcze jeden miesiąc pracy; może jego kalectwo okaże się tylko czasowe? Bóg nie zechce pozbawić swego dziecka możności pomagania najbliższym — nie zechce rzucić go bezbronnego w wieczną noc. Z początku Whalley chwytał się każdej nadziei; a gdy oczywistość nieszczęścia stała się silniejsza od nadziei, usiłował oczywistości nie wierzyć.
Na próżno. W mroczniejącym coraz bardziej wszechświecie złowroga jasność rozświetlała myśli Whalleya. Wśród cierpień miewał chwile jasnowidzenia i wówczas przenikał życie, ludzi, wszystkie ludzkie sprawy, całą ziemię z jej brzemieniem stworzonej przyrody jak nigdy przedtem.
Czasem chwytał go zawrót głowy, miażdżyło go przerażenie; wtedy obraz córki zjawiał się przed nim. I jej nigdy przedtem tak jasno nie widział.
Czyż to możliwe aby nigdy już nie mógł dla niej nic zrobić? Nic. Aby nigdy już nie miał jej ujrzeć? Nigdy.
Dlaczego? Kara była zbyt wielka za trochę zarozumiałości, za trochę pychy. W końcu doszło do tego, że kapitan trwał w swej symulacji z zaciekłym postanowieniem aby w niej dotrwać do końca, aby zachować pieniądze córki nietknięte, aby ujrzeć ją jeszcze raz na własne oczy. A potem — co? Myśl o samobójstwie była odrażająca dla krzepkiej męskości Whalleya. Modlił się o śmierć, póki modlitwa nie zaczęła więznąć mu w gardle. Przez wszystkie dni swego życia modlił się z dziecięcą pokorą ducha o chleb powszedni, o wybawienie od pokus. Czy słowa coś znaczą? Skąd pochodzi dar mowy? Gwałtowne bicie serca tętniło mu aż w głowie — zdawało się rozsadzać czaszkę.
Zasiadł ciężko w fotelu aby udawać że trzyma wachtę. Noc była ciemna. Wszystkie noce były teraz ciemne.
— Serangu — rzekł półgłosem.
— Ada, tuan. Jestem.
— Czy na niebie są chmury?
— Są, tuanie.
— Steruj na wprost. Na północ.
— Płyniemy na północ, tuanie.
Serang odstąpił w tył. Kapitan Whalley rozpoznał kroki Massyego na mostku. Mechanik podszedł do lewej burty i wrócił, przechodząc kilka razy za fotelem. Kapitan Whalley odkrył w jego skradaniu się jakiś niezwykły rys rozwagi i ostrożności. Udręka Whalleya zawsze wzrastała, kiedy ten człowiek znalazł się w pobliżu. Nie były to wyrzuty sumienia. Wyświadczył nieszczęśnikowi samo dobro. Odczuł że grozi niebezpieczeństwo; trzeba być jeszcze bardziej ostrożnym.
Massy przystanął i rzekł:
— Więc pan w dalszym ciągu chce odejść?
— Ja odejść muszę.
— A nie mógłby pan przynajmniej zostawić mi na kilka lat pieniędzy?.
— To niemożliwe.
— Nie chce mi pan ich powierzyć bez swego nadzoru, co?
Kapitan Whalley milczał. Massy westchnął głęboko, stojąc z tyłu nad fotelem.
— To by mnie uratowało — rzekł drżącym głosem.
— Już raz pana uratowałem.
Pierwszy mechanik zdjął kurtkę ostrożnymi ruchami i zaczął szukać po omacku mosiężnego haczyka wkręconego w drewnianą podporę płóciennego dachu. Szukając, stanął przed kompasem i zakrył go zupełnie przed wzrokiem sterującego bosmana.
— Tuanie! — szepnął wreszcie laskar po cichu, chcąc dać białemu do zrozumienia że nie może sterować, nie widząc kompasu.
Massy osiągnął swój cel. Kurtka zawisła na haku w odległości sześciu cali od kompasu. I natychmiast po usunięciu się Massyego bosman, ospowaty Sumatryjczyk, Malaj w średnim wieku, prawie równie ciemny jak murzyn, spostrzegł ze zdumieniem że w tym krótkim czasie, na gładkim morzu, bez śladu wiatru, statek zboczył gwałtownie z kursu. Nigdy przed tym nie odchylał się z drogi w ten sposób. Malaj wymruczał coś ze zdziwieniem i obrócił szybko koło, aby skierować statek ponownie na północ, gdyż taki był jego kurs. Zgrzyt łańcuchów sterowych i na wpół głośne wyrzuty seranga, który podszedł do koła, przyciągnęły niespokojną uwagę Whalleya. Rzekł:
— Uważaj, serangu.
Potem zapanował na mostku zwykły spokój. Massy znikł.
Lecz żelazo w kieszeniach kurtki dokazało swego i parowiec — kierowany na północ kompasem, którego wskazania zostały sfałszowane w tak prosty sposób — nie płynął już bezpiecznie w stronę zatoki Pangu.
Syk wody prutej przez stewę, pulsowanie maszyn, wszystkie odgłosy wiernego i pracowitego życia Sofali trwały bez przerwy wśród wielkiego spokoju morza, które łączyło się naokoło z nieruchomą warstwą chmur na niebie. Łagodna cisza, rozległa jak świat, zdawała się czekać na drodze parowca, ogarniając go miłośnie najsłodszą pieszczotą. Massy pomyślał, że nie można by sobie wymarzyć lepszej nocy dla umyślnego rozbicia statku.
Parowiec nadziany wysoko na którąś ze skał po wschodniej stronie zatoki — wyczekiwanie świtu — dziura w dnie — łodzie spuszczone — dotarcie do zatoki Pangu tegoż wieczora. Tak mniej więcej będzie to wyglądało. Z chwilą gdy Sofala dotknie dna, Massy wbiegnie co tchu na mostek, chwyci kurtkę (nikt jej w ciemności nie zauważy) i wytrzęsie jej zawartość za burtę, lub nawet rzuci kurtkę do morza. To drobnostka. Któż by mógł się domyślić? Setki razy widziano jak kurtka tam wisiała. Mimo to, gdy Massy siadł na najniższym stopniu mostkowej drabiny, kolana dygotały mu nieco. Z tego wszystkiego najgorsze było oczekiwanie. Chwilami zaczynał dyszeć jakby po szybkim biegu, potem znów oddychał szeroko pełną piersią i duma go rozpierała w poczuciu że chwycił los za łeb. Czasem dochodził z góry szelest bosych stóp seranga; spokojne, ciche głosy zamieniały kilka słów i prawie natychmiast zapadało milczenie....
— Kiedy zobaczysz ląd, zaraz mi powiedz, serangu.
— Tak, tuanie. Jeszcze nic nie widać!
— Jeszcze nie widać — zgadzał się kapitan Whalley.
Statek był mu najlepszym przyjacielem w tym okresie upadku. Whalley posyłał córce wszystkie pieniądze, które zarobił na Sofali i przez Sofalę. Myśli jego przylgnęły do Ivy. Jakże często oboje z żoną gawędzili nad kołyską dziecka w wielkiej kajucie Kondora; Ivy urośnie, wyjdzie za mąż, miłość jej do rodziców nie zmniejszy się nigdy, a oni zamieszkają blisko córki aby przyglądać się jej szczęściu — i tak będzie trwało bez końca.
A tymczasem jego żona nie żyła, córce dał wszystko co miał do oddania; pragnął zbliżyć się do niej, zobaczyć jej twarz, żyć wśród dźwięku jej głosu, który by uczynił mu znośnym przebywanie za życia w grobowym mroku. Zbyt długo był pozbawiony miłości. Wyobraził sobie tkliwość Ivy.
Serang wytężał wzrok ku przodowi; od czasu do czasu spoglądał na fotel. Wiercił się niespokojnie i nagle tuż pod bokiem Whalleya wybuchnął:
— Tuanie, czy dostrzegasz ląd?
Zaniepokojony głos od razu postawił kapitana na nogi. Czy on dostrzega! Przekleństwo ślepoty przygniotło go stokroć silniej wobec tego pytania.
— Która godzina? — zawołał.
— Pół do czwartej, tuanie.
— Jesteśmy blisko lądu. Musisz go zobaczyć, słyszysz? Patrz bacznie! Patrz!
Zbudzony nagłym dźwiękiem głosów z krótkiej drzemki, Massy, siedząc na ostatnim stopniu drabiny, nie mógł sobie zdać sprawy, dlaczego się tam znalazł. Aha! Słabo mu się zrobiło. Rzucić nasiona wypadku, to jeszcze co innego niż patrzeć na potworny owoc zwisający nad głową, owoc który spadnie za chwilę wśród zgiełku wzburzonych głosów.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — mruknął do siebie niewyraźnie.
Groza niepewności ogarnęła kapitana Whalleya, straszne zwątpienie o ludziach, o rzeczach — nawet o ziemi. Sterował trzydzieści sześć razy przy tym samym kursie, według tego samego kompasu; jeśli było coś pewnego na świecie, to absolutna, bezwzględna nieomylność przyrządu. Więc co się stało? Czy serang kłamał? Dlaczegoby miał kłamać? Dlaczego? Może on także ślepnie?
— Czy jest mgła? Patrz w dół na wodę. Nisko, słyszysz?
— Tuanie, nie ma mgły. Zobacz sam.
Kapitan Whalley wysiłkiem woli opanował drżenie nóg. Czy zatrzymać maszyny od razu i tym samym się zdradzić? Pod wpływem niezdecydowania różne dziwaczne myśli zaczęły się w nim kłębić. Oto stało się coś niezwykłego, a on nie umie z tym czymś się zmierzyć. W owej chwili niewypowiedzianej męki ujrzał twarz Ivy — twarz młodej dziewczyny — ze zdumiewającą siłą złudzenia. Nie, nie wolno mu się zdradzić, kiedy zabrnął dla niej aż tak daleko.
— Czy się trzymałeś kursu? Uważałeś na ster? Mów prawdę!
— Ya, tuanie. Jesteśmy na kursie. Patrz.
Kapitan Whalley jednym susem znalazł się przy kompasie, który w jego oczach wyglądał jak mętna plama światła wśród nieskończoności głuchego mroku. Prawie dotykając twarzą szkła, mógł dawniej...
Zmuszony się pochylić tak nisko, wyciągnął machinalnie rękę w stronę gdzie — jak wiedział — był drewniany słupek, aby się go przytrzymać. Dłoń jego objęła coś co nie było drzewem tylko tkaniną. Lekkie pociągnięcie dodało ciężaru, wieszadło się urwało i kurtka Massyego, spadając, uderzyła ciężko o pomost z głuchym stukiem i brzękiem.
— Co to jest?
Kapitan Whalley padł na kolana, wyciągając po omacku ręce jawnym gestem ślepca. Trzęsły się te ręce poszukujące prawdy. Whalley dojrzał ją. Żelazo tuż przy kompasie. Błędny kurs. Chcą zatopić statek! Jego statek. O nie! To się nie uda.
— Skocz co tchu! Stop! — ryknął nie swoim głosem.
Rzucił się z wyciągniętymi naprzód rękami, on, człowiek ślepy, i podczas gdy dźwięk gongu zewsząd jeszcze echem rozbrzmiewał, parowiec uderzył całym pędem jak gdyby w zbocze góry.
Wzdłuż północnego brzegu cieśniny woda była niska. Massy na to nie liczył. Zamiast wejść na ławicę połową długości, nadział się na grzbiet kamiennej rafy, która byłaby pod wodą w czasie przypływu. To uczyniło zderzenie po prostu strasznym. Wszyscy ludzie będący na nogach przewrócili się gwałtownie; wstrząśnięty osprzęt zgrzytnął przeraźliwie aż do szczytu masztów. Światła zgasły co do jednego; zerwało się kilka baksztagów, uderzając z grzechotem o komin; huk, łomot, dźwięki pękających drucianych lin, głośne łoskoty dały się słyszeć; latarnia szczytowa przeleciała nad dziobem i wszystkie drzwi zaczęły mocno trzaskać. Statek, ugodziwszy o rafę, odskoczył i jak taran uderzył po raz drugi w to samo miejsce. Dopełniło to spustoszenia; komin po zerwaniu baksztagów przewrócił się z głuchym hukiem jak gdyby grzmotu, zmiażdżył koło od steru, połamał drewniany szkielet płóciennego dachu i rozbił skrzynie pokładowe, napełniając mostek mnóstwem potrzaskanych drewien. Kapitan Whalley dźwignął się, zakrwawiony, w poszarpanym odzieniu i stał wśród szczątków sięgających mu kolan, poznając głównie po odgłosach niebezpieczeństwo, którego uniknął; w ramionach trzymał kurtkę Massyego.
Tymczasem Sterne (wyrzucony z koi) dał rozkaz aby się cofnąć. Śruba obróciła się kilka razy a potem jakiś głos wrzasnął: „Wyłaźże z tej psiamać maszynowni, Jack!“ i maszyny zatrzymały się; lecz statek zsunął się z rafy i stał bez ruchu, a gęsta chmura pary buchała z potrzaskanych rur, niknąc wśród nocy rozwichrzonymi kłębami. Mimo nagłości katastrofy nie było krzyków, jakby gwałtowność zderzenia ogłuszyła niewyraźną grupę ludzi, słaniających się tam i sam na pomostach. Nad zmąconymi pomrukami zapanował dobitny głos seranga, który wyciągnął sondę z wody:
— Bez dna.
Wówczas Sterne krzyknął cienkim, wytężonym głosem:
— Dokąd statek zalazł u diabła? Gdzie my jesteśmy?
Kapitan Whalley odrzekł spokojnym basem:
— Między skałami od wschodu.
— Pan jest tego pewny? Więc statek nigdy już się stąd nie wydostanie.
— Za pięć minut pójdzie na dno. Łodzie, Sterne. Nawet jedna łódź ocali was wszystkich w tę ciszę.
Chińscy palacze rzucili się niesforną gromadą do lewostronnych łodzi. Nikt nie usiłował ich zatrzymać. Malaje uspokoili się po chwilowym zamęcie, a zachowanie Sterne’a było przyzwoite. Kapitan Whalley stał w miejscu nieporuszenie. Myśli jego były mroczniejsze niż ta noc, w ciągu której stracił statek pierwszy raz w życiu.
— Przez niego straciłem statek.
Wysoka postać, stojąca przed kapitanem wśród szczątków zaścielających mostek, szepnęła obłędnie:
— Nikomu ani słowa!
Massy podszedł bliżej, potykając się. Kapitan Whalley słyszał jak mu zęby dzwoniły.
— Mam pana kurtkę.
— Niech pan rzuci ją. Niech pan stąd idzie — nalegał dygocący głos. — D-d-do ł-ł-łodzi!
— Dostanie pan za to pięć lat.
Massyemu głos uwiązł w gardle. Jego słowa były tylko suchym szelestem dobywającym się z krtani.
— Litości!
— A pan miał dla mnie litość? Przez pana straciłem statek. Panie Massy, dostanie pan za to pięć lat.
— Potrzebowałem pieniędzy! Pieniędzy! moich pieniędzy! Dam panu trochę pieniędzy. Niech pan weźmie połowę. Pan także kocha pieniądze.
— Jest jeszcze na świecie sprawiedliwość...
Massy uczynił straszny wysiłek i wykrztusił dziwnym, na wpół zdławionym głosem:
— Przeklęty ślepcze! Sam mnie pchnąłeś do tego!
Kapitan Whalley, cisnąc kurtkę do piersi, nie odrzekł nic. Światło odpłynęło ze świata na zawsze; niech przepada wszystko. Ale temu człowiekowi nie ujdzie to płazem.
Głos Sterne’a rozkazał:
— Spuścić łodzie!
Zgrzytnęły bloki.
— No dalej — krzyknął — skaczcie! Tędy. Ty, Jack, tutaj. Panie szefie! Panie szefie! Panie kapitanie! Prędko, panie kapitanie! Już odpływamy —
— Pójdę do więzienia za usiłowanie oszustwa, ale i o panu wszystko się wyda; o panu, uczciwy człowieku, któryś mnie oszukiwał. Nie ma pan pieniędzy, co? Tylko te pięćset funtów. No więc teraz nie będzie pan miał ani grosza. Parowiec stracony, a ubezpieczenia nie wypłacą.
Kapitan Whalley ani drgnął. Prawda! Pieniądze Ivy. Przepadły w katastrofie. Błyskawica jasności przeszyła jego mózg. Był naprawdę w położeniu bez wyjścia.
Naglące głosy rozlegały się chórem za burtą. Zdawało się że Massy nie może się od mostka oderwać. Dzwonił zębami i syczał z rozpaczą:
— Niech mi pan to odda! Niech pan to odda!
— Nie — rzekł kapitan Whalley; — ja oddać tego nie mogę. Odejdź, człowieku. Nie czekaj, jeśli chcesz żyć. Statek zanurza się szybko dziobem naprzód. Nie; ja to zatrzymam, ale zostanę na pokładzie.
Massy zdawał się nie rozumieć, lecz przywiązanie do życia obudziło się w nim nagle i zepchnęło go z mostka.
Kapitan Whalley złożył kurtkę na pomoście; potykając się wśród stosu szczątków, zbliżył się do burty.
— Czy pan Massy jest z wami? — zawołał w noc.
Sterne odkrzyknął z łodzi:
— Tak; już go mamy. Prędko, panie kapitanie. Szaleństwem jest zwlekać!
Whalley powiódł ostrożnie dłonią wzdłuż bariery i bez słowa odrzucił linę. Czekali wciąż na niego tam w dole. Czekali, aż nagle głos jakiś wykrzyknął:
— Dryfujemy! Do wioseł!
— Panie kapitanie! Niech pan skacze!... podpłyńcie trochę bliżej... Niech pan skacze! Pan umie pływać.
Aby nic Whalleyowi nie było oszczędzone, w jego starym sercu, w jego krzepkim ciele zbudził się okropny strach przed śmiercią, którego nie mógł pokonać nawet strach przed ślepotą. Ale to przecież dla Ivy Whalley posunął się tak daleko, dotarłszy wśród otaczających go ciemności aż na skraj zbrodni. Bóg nie wysłuchał jego modlitw. Światło odpłynęło już zupełnie ze świata; nigdzie najlżejszego przebłysku. Mroczna pustka. Byłoby to wbrew przyzwoitości gdyby któryś z Whalleyów, posunąwszy się tak daleko w pościgu za swoim celem — żył w dalszym ciągu. On musi za to zapłacić.
— Niech pan kapitan skacze jak najdalej, wyłowimy pana.
Nie usłyszeli odpowiedzi. Lecz ich krzyki jakby przypomniały coś Whalleyowi. Wrócił po omacku na poprzednie miejsce i zaczął szukać kurtki Massyego. Umiał rzeczywiście pływać; ludzie wessani przez wir tonącego statku wynurzają się czasem na powierzchnię, a byłoby wbrew przyzwoitości, gdyby któryś z Whalleyów, postanowiwszy umrzeć, został wypadkiem znęcony do walki o życie. Kapitan włoży do kieszeni te wszystkie kawałki żelaza.
Załoga widziała z łodzi Sofalę, czarną masę na czarnym morzu, tkwiącą wciąż nieruchomo w straszliwym przechyleniu. Żaden odgłos stamtąd nie dochodził. Potem rozległ się ogłuszający, dziwny, przewlekły hałas, jakby kotły się przebiły przez grodzie i na miejscu, gdzie był statek, ukazało się wśród słabego głuchego huku coś na kształt wąskiej skały sterczącej pionowo z morza. Po chwili znikło i to.
Gdy parowiec Sofala nie wrócił we właściwym czasie do Batu Beru, Van Wyk zrozumiał od razu, że nigdy go już nie zobaczy. Ale o tym co zaszło dowiedział się dopiero w kilka tygodni później, odbywszy drogę do portu macierzystego Sofali na krajowym statku użyczonym przez sułtana. W porcie zaczynali już zapominać o istnieniu parowca i urzędowym śledztwie przeprowadzonym z powodu jego zatonięcia.
Nie był to wypadek niezwykły ani też szczególnie interesujący, wyjąwszy to że kapitan poszedł na dno wraz z tonącym statkiem. Tylko on jeden zginął; Van Wyk nie byłby się dowiedział o tym wszystkim żadnych szczegółów, gdyby nie Sterne, którego spotkał raz na bulwarze, blisko mostka nad kanałem, prawie w tym samym miejscu gdzie kapitan Whalley — chcąc zachować w całości pięćset funtów, pieniądze swej córki — skręcił w ulicę aby zawołać na sampan, mający zawieźć go na Sofalę.
Van Wyk już z daleka zobaczył, że Sterne mruży oczy na jego widok i podnosi rękę do kapelusza. Usunęli się w cień jakiegoś budynku (był to bank) i oficer opowiedział, jak łodzie z załogą dotarły do zatoki Pangu mniej więcej w sześć godzin po wypadku i jak przebyli tam dwa tygodnie, pozbawieni wszelkich środków do życia, póki się nie zdarzyła sposobność opuszczenia tej piekielnej dziury. Śledztwo uwolniło wszystkich od jakiejkolwiek winy. Strata parowca została przypisana temu, że wyjątkowym zbiegiem okoliczności prąd zmienił kierunek. I rzeczywiście nie mogło to być nic innego; nie podobna było wyjaśnić inaczej faktu, że statek podczas psiej wachty zboczył siedem mil na wschód ze swego kursu.
— Cóż to dla mnie za pech, proszę szanownego pana!
Sterne przesunął językiem po wargach i spojrzał w bok.
— Straciłem sposobność dostania się do pana na służbę. Nie mogę tego odżałować. Ale tak to się dzieje: co dla jednego dobre, to dla drugiego złe. Panu Massyemu nic nie mogło pójść bardziej na rękę, nawet gdyby sam zainscenizował rozbicie parowca. Jeszcze nie słyszałem aby strata statku przyszła tak bardzo w porę.
— Co się stało z tym Massym? — spytał Van Wyk.
— Z Massym, proszę szanownego pana? Ha, ha! Mówił mi wciąż że chce kupić inny statek; ale z chwilą kiedy poczuł pieniądze w kieszeni, wybrał się skoro świt do Manili na statku pocztowym. Dopędziłem go na pokładzie; powiedział, że z całą pewnością zrobi w Manili majątek, a jeśli chodzi o mnie, to mogę sobie pójść do diabła. A przecież prawie mi przyrzekł, że mi powierzy dowództwo, bylem tylko trzymał język za zębami.
— Pan nikomu nie powiedział... — zaczął Van Wyk.
— Naturalnie że nie powiedziałem, panie szanowny. Po co bym miał mówić? Wprawdzie chcę zrobić karierę, ale umarli mi w tym nie przeszkadzają — rzekł Sterne. Zamrugał szybko oczami, potem je spuścił na chwilę. — Zresztą, panie szanowny, byłoby mi niezręcznie o tym mówić, bo ze względu na pana milczałem trochę za długo.
— Czy pan wie, jak to się stało, że kapitan Whalley został na pokładzie? Czyżby naprawdę nie chciał statku opuścić? Niemożliwe. A może to przypadkowy...
— Ale skąd! — przerwał Sterne energicznie. — Mówię panu, wrzeszczałem, żeby skakał za burtę. Nic innego, tylko po prostu musiał sam linę łodzi odrzucić. Wszyscy wrzeszczeliśmy do niego — to znaczy Jack i ja. Nawet nam nie odpowiedział. Na statku panowała grobowa cisza aż do ostatniej chwili. Potem kotły wybuchły i parowiec poszedł na dno. To nie był żaden przypadek! Nic podobnego! Mówię szanownemu panu, że kapitan po prostu dał za wygraną.
To było wszystko co Sterne miał do powiedzenia.
Van Wyk został oczywiście zaproszony do klubu, gdzie mieszkał przez dwa tygodnie i właśnie tam spotkał prawnika, u którego Massy i kapitan Whalley podpisali umowę.
— Nadzwyczajny starzec — mówił prawnik. — Zjawił się w biurze ze swymi pięciuset funtami jakby spadł z nieba; tuż za nim szedł ten mechanik, bardzo widać zdenerwowany. A teraz znów Whalley znikł w sposób trochę zagadkowy, akurat tak samo jak się zjawił. Nigdy go naprawdę nie rozumiałem. Ale w tym Massym to chyba nie było nic tajemniczego, co? Ciekawym czy Whalley naprawdę nie chciał statku opuścić. To by było głupie. Sąd orzekł że jest wolny od wszelkiej winy.
Van Wyk oświadczył iż znał dobrze Whalleya i w samobójstwo jego nie wierzy. Tego rodzaju postępek nie zgadzałby się wcale z tym co wiedział o kapitanie Sofali.
— Podzielam pańskie zdanie — rzekł prawnik. — Uznano ogólnie że kapitan został za długo na statku, ponieważ chciał coś ważnego uratować. Może mapę na dowód swojej niewinności, a może jakąś wartościową rzecz z kajuty. Co do liny, przypuszczano że odczepiła się sama. Ale — bardzo to dziwne — na jakiś czas przed tą podróżą biedny Whalley przyszedł do mnie do biura i zostawił zapieczętowaną kopertę z adresem córki; polecił przesłać jej ten list w razie gdyby umarł. Nic w tym jednak nadzwyczajnego, szczególniej jeśli wziąć pod uwagę jego wiek.
Van Wyk potrząsnął głową. Kapitan Whalley wyglądał jakby miał żyć sto lat.
— Ależ tak — zgodził się prawnik. — Zdawało się, że przyszedł na świat dorosły, z tą długą brodą. Wie pan, ja nigdy jakoś nie mogłem go sobie wyobrazić młodszym czy też starszym. Przy tym czuło się w nim wielką siłę fizyczną. I może właśnie stąd płynęło to coś szczególnego w jego osobie, co uderzało każdego człowieka, który się z nim zetknął. Zdawało się że jest niezniszczalny, że zwykła ludzka śmierć imać go się nie może. Jego uprzejmość i rozwaga pełna godności dawały wiele do myślenia. Wyglądał, jakby był pewien że na wszystko starczy mu czasu. Tak, miał w sobie coś niezniszczalnego i z tego co czasem mówił, można było sądzić że on sam temu wierzy. Kiedy ostatni raz przyszedł do mnie z tym listem, który chciał mi powierzyć, nie wydawał się wcale przygnębiony. Może odrobinę wolniej niż zwykle ruszał się i mówił. Ani śladu zgnębienia. Ciekaw jestem, czy miał jakie przeczucia? Może i miał. Bądź co bądź sądzę że to marny koniec dla tak wybitnej osobistości.
— O tak! To bardzo marny koniec — powiedział Van Wyk tak żarliwie, że prawnik spojrzał nań z ciekawością i po rozstaniu się z nim zauważył, rozmawiając ze znajomym:
— To dziwny człowiek, ten plantator tytoniu z Batu Baru. Czy pan coś wie o nim?
— Istny Krezus — odrzekł dyrektor banku. — Mówią że najbliższym statkiem wraca do kraju aby utworzyć spółkę, która ma przejąć jego posiadłości. Nowe plantacje tytoniu zostały założone. Uważam że ten Holender jest mądry. Dobre czasy nie będą trwać wiecznie.
* | * | * |
Mieszkająca na południowej półkuli córka kapitana Whalleya nie miała żadnych złych przeczuć, otwierając kopertę zaadresowaną pismem prawnika. Dostała list po południu; wszyscy goście powychodzili, synkowie jej byli w szkole a mąż, wychudły i mizerny, siedział z książką na górze w wielkim fotelu, owinięty derkami po pas. Dom był cichy, szarość chmurnego dnia kładła się na szyby okien.
W odrapanej jadalni, gdzie zastały, nikły zapach potraw unosił się przez rok okrągły, Ivy siedząc u końca długiego, wiecznie nakrytego stołu, otoczonego mnóstwem krzeseł wsuniętych pod blat i dotykających oparciem jego krawędzi — przeczytała pierwsze zdania listu: „Wyrazy najgłębszego żalu — przykry obowiązek — ojciec pani rozstał się z tym światem — zgodnie z jego poleceniem — fatalny wypadek — jedyna pociecha — pamięć jego wolna od wszelkiej winy...“
Twarz Ivy była szczupła, o skroniach trochę zaklęsłych pod gładkimi pasmami czarnych włosów; usta jej pozostały zaciśnięte stanowczo, a czarne oczy rozszerzały się coraz bardziej, aż w końcu wstała z cichym okrzykiem i schyliła się natychmiast aby podnieść drugą kopertę, która zsunęła się z jej kolan na podłogę.
Ivy rozdarła ją, chwyciła zawarty w niej arkusz...
„Najdroższe dziecko — brzmiał list — piszę to póki mogę jeszcze pisać czytelnie. Staram się ze wszystkich sił uratować dla ciebie pieniądze, które mi pozostały; zatrzymałem je tylko po to, abyś miała z nich więcej korzyści. Należą do ciebie. Nie przepadną ci; nikt ich nie naruszy. Wynosi to pięćset funtów. Z tego co zarabiam nic dotąd dla siebie nie zatrzymałem. W przyszłości, jeśli wyżyję, będę musiał trochę pieniędzy zachować — bardzo mało — aby do ciebie pojechać. Muszę do ciebie pojechać. Muszę jeszcze raz cię zobaczyć.
„Trudno mi uwierzyć, że będziesz kiedyś czytać te słowa. Bóg chyba o mnie zapomniał. Pragnę cię zobaczyć — a jednak śmierć byłaby większą łaską. Jeśli przeczytasz kiedyś te słowa, zobowiązuję cię abyś najpierw podziękowała Bogu, który się nareszcie zlitował, bo wówczas nie będę już żył, i tak będzie lepiej. Moje dziecko, jestem w położeniu bez wyjścia“.
Następny wiersz zaczynał się od słów. „Tracę wzrok“...
Tego dnia nie czytała już więcej. Ręka trzymająca przed oczami list opadła powoli; smukła postać w skromnej czarnej sukni podeszła sztywno do okna. Oczy jej były suche; ani krzyk bólu, ani szept dziękczynny nie wzniósł się z jej warg ku niebu. Życie było zbyt twarde wbrew wszystkim wysiłkom ojcowskiej miłości. Poskromiło jej wzruszenia. Ale po raz pierwszy w ciągu tych wszystkich lat przestała czuć jego ciężar, dojmującą troskę ubóstwa, nędzę ciężkiej walki o chleb. Nawet obraz męża i dzieci rozpłynął się w szarym zmierzchu; widziała przed sobą tylko oblicze ojca, jakby ją przyszedł odwiedzić, wysoki, tęgi, zawsze pełen spokoju, taki sam jakim widziała go po raz ostatni, tylko że w jego twarzy było coś bardziej wzniosłego i tkliwego.
Wsunęła złożony list między guziki skromnej czarnej bluzki i oparłszy czoło o szybę, trwała tak zupełnie nieruchomo do zmroku, poświęcając ojcu wszystek czas jaki miała do rozporządzenia. Nie żyje! Czy to możliwe? Boże mój, czyż to możliwe? Cios został złagodzony przez wielkie przestrzenie, przez lata nieobecności. Bywały dnie, kiedy wcale o nim nie myślała, bo nie miała czasu. A przecież kochała go, czuła że go jednak kochała.