Ulana/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ulana |
Wydawca | Bolesław Maurycy Wolff |
Data wyd. | 1855 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Petersburg i Mohylew |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Tadeusz nie mógł się zrozumiéć, nie mógł pojąć, co się z nim stało; a widząc wewnątrz siebie odmianę, kiedy jéj przyczyny na myśl przywodził, prawie nie wierzył sam sobie.
— I cóż jest takiego w téj kobiécie — powtarzał sobie czując się niespokojnym — piękna? ale tyleż widziałem pięknych, a żadna mnie nie zajęła. Bo... zresztą jestto dzikie dziécię Polesia, bez myśli, bez mowy.
A jednak gdy to mówił i przypominał wzrok Ulany, czuł, że jéj wejrzenie zastąpić mogło i mowę, i myśli często pożyczane innych kobiét, które wychowanie tylko i świat wygładziły na lalki, a szczebiotać nauczyły jak sroczki pożyczane myśli, nie będące własnością niczyją, bo są dziedzictwem wszystkich.
Niespokojny teraźniejszością dziwną, już prawie nie żałował i nie wspominał życia przeszłego, lecz roił jakieś przyszłe.
Jakież? sam jeszcze nie wiedział. Jakież bowiem mogłoto być życie z prostą kobiétą, którą od niego mąż, stan i cały świat oddzielał, świat innych wyobrażeń, niższy o tyle od tego, z którego zszedł Tadeusz?? Marzył wszakże o niéj i prawie się spodziewał, że od niéj szczęście dla niego przyjść miało. Patrząc na niego, można było po setny raz powtórzyć z angielskim poetą: „Serce — przepaść niezgłębiona”.
Przywykły postępować wedle swéj woli, nie pomyślał oprzéć się rodzącemu uczuciu Tadeusz, przytłumić je wyjazdem, roztargnieniem. Rzucił się w nie przez próżniactwo, przez niedbalstwo, nie usiłując się nawet wyrwać z niego. Jeśli niekiedy samotność młodym bywa użyteczną, jakże to często oderwanie się zupełne od świata, bywa zgubne i wiedzie do zdziczenia!
Człowiek potrzebuje ludzi; ten tylko żyć potrafi samotnym, kto się ich wyrzekł dla Boga i z Bogiem zjednoczył. Potrzeba wyrzec się świata, wdziać włosiennicę i opromienić modlitwą, tému kto zaślubia samotność; a i tak nie każdy wytrwać potrafi wśród pokus pustyni i widm przeszłości.
Tadeusz dawniéj zagorzały myśliwiec, bo myśliwstwo było jego jedyném zatrudnieniem i rozrywką, teraz bał się odejść od domu, żeby nie stracić z oczu Ulany, która często do dworu zabiegała.
Czasem błądził po wsi, wybiérając chwile, kiedy wszyscy byli w polu, szpiegował, chodził, lecz Ulana unikała go. Któż tam wié i pojmie, co się z nią działo.
Te kobiéty tak mało mają swobodnego czasu, tyle im chwil praca zajmuje, tyle kłopotów wisi nad niemi w chacie, tyle cielesnego trudu, że niepodobna im prawie myśléć nad sobą.
Człowiek musi miéć trochę swobody, żeby umysłem żyć zaczął: praca ręczna powoli zabija w nim duszę. Lecz próżnujący Tadeusz, którego całém zatrudnieniem były myśli tylko, w swojéj głowie najdziwniéj marzył, a prześladowany wzrokiem Ulany, niepojętym jemu samemu wzrokiem, szukając go wszędzie, pragnąc nieustannie, błądził, aby się z nim spotkać.
I myślał sobie: tylu ją otacza i widzi, tylu ludzi, czemuż nikt tego w niéj nie dojrzał co ja? Prawda, że to są inni, daleko inni ludzie, ale zdaje się, że siła tego wzroku powinnaby duszę obudzić w umarłym, rozpowić ogłupiałego nazawsze, prorokiem uczynić prostaka, poetą niemego.
Potém żałował Ulany, że była Honczarychą tylko, że musiała pracować razem z bydlęciem i tyle co bydlę: chciał ją wywieść z téj niewoli trudu. Ale jakim sposobem? Cała wieśby to spostrzegła, a ona sama, czy kosztem spokoju domowego chciałaby trochę swobodniejsze życie okupić? O! pewnie nie.
Tymczasem, gdy się to dzieje, Oxen, mąż Ulany jedzie do Berdyczewa, a Tadeusz codzień to tu, to tam ją widząc, zbliża się do niéj powoli, oswaja ją z sobą i myślą przeniewierstwa i grzechu. Wstrzymywać siebie i cofać się już nie chciał; a kiedy sobie mówił, że taka miłość dla takiéj kobiéty była szaleństwem niepojętém, że ona jéj uczuć nie potrafi, ani ocenić co on dla niéj zrobi i uczuje: namiętność niepokonana uznając się szaloną, szła daléj, a szła cale odmienną drogą, nie tą, jakąby inna wyznaczyła dla pana, który polubił wieśniaczkę.
Nareszcie obejrzeli się, postrzegli wszyscy. Tadeusz zmienił sposób życia, obyczaje; widziano go rozmawiającego z Ulaną, często przechodzącego przez wieś. Piérwszy stary ojciec Ulany kiwnął głową podpatrzywszy raz, jak pan za nią wiódł wzrokiem upartym.
Stary Lewko poszedł do chaty i usiadł zamyślony, zmarszczony nad stołem. Ubodło go to odkrycie, ale nie śmiał nic mówić nikomu. Przyszedł mu na myśl nagły wybór Honczara w podróż; ztąd powstały domysły, a z domysłów smutna rozwaga, co z tą biédą począć.
Chłop poleski, mimo codziennych przykładów niewiary żon i córek wstydu, drażliwy jest na to; nie mogąc mścić się na panu, będzie się mścił na żonie, a bieda nawet i panu, jeśli go do ostateczności przywiedzie. Wówczas zrozpaczony, podłoży ogień pod tok i dwór, a sam uciecze. Jeszcze jednak stary Lewko nie był tak pewien swego, aby już dumać o zemście; czarne tylko domysły uwijały mu się po głowie. Poszedł do karczmy, po drodze spotkał ojca Oxenia, starca drżącego, wlokącego się o kiju, co już na łasce syna żył w chacie i powiódł go z sobą do karczmy.
Tam w kącie, za stołem, nad kwartą posadziwszy starego, Lewko jął go wypytywać:
— Widziałeś ty kiedy pana w swojéj chacie?
— Mówili, że raz przychodził się wody napić.
— Albo co?
— Nic, ot tak. A często Ulana chodzi do dworu?
— Jak zawsze; albo co?
— Nic. A nie widziałeś kiedy pana włóczącego się koło waszéj chaty?
— Czasem.
Lewko się podparł i zamyślił.
— A nie nocowała Ulana we dworze?
— Nie, nigdy. Cóżto, ty myślisz co złego na córkę?
— Nic, stary, ale się boję: pan młody, ona piękna, a diabeł nie śpi.
— I dajcież pokój panu. Czy jemu to w głowie; on z fuzyą a z psami, aby po lesie włóczyć się, to jemu dosyć!
— Oj nie bat’ku! nie! Coś ja widzę, coś ja myślę, a ja nie myślę nadarmo. Nie gadajcie tylko przed nikim, ale mnie się zdaje, że oni się z sobą zwąchali: oni się znają!
— Tać Ulana dawniéj służyła we dworze, a nigdy tego nie było, a teraz kiedy sama gospodynią w chacie i z dziećmi, żeby jéj dur na głowę przyszedł.
— A pamiętacie wy Nastkę Prokopową — rzekł Lewko.
— O! o! a cóż, pamiętam.
— Żyła lat pięć z mężem, a ekonom ją potém zbałamucił. Prokop dał jemu w lesie w skórę, złapawszy go z żoną. Ekonom nazajutrz oddał we dworze na pańszczyznie we dwoje, a potém...
— Prokopa oddali w rekruty.
— A Naścia była gospodynią u ekonoma, a dzieci zostały sierotami na wieki.
— A cóż? prawda. Ale Ulana nie taka, o! nie taka! i pan także.
— Pan! o! to gorzéj ekonoma. Cóż jemu zrobić? co jemu powiedziéć! Trzeba cierpiéć, bo i uciec nie można, i na dnie w piekle teraz znajdą, a potém rekruty, albo nędza gotowa: przepadły dzieciska!
— Ale kiedy tego nie ma, a Ulanie to nie w głowie; tobie staremu śni się.
— Daj Boże, daj Boże. — Do was, kumie.
— Do was. Dobrego zdrowia.
— Dobrego zdrowia.
— Na zdrowie wam.
— Na zdrowie.
A potém już podchmieleni starzy, zaczęli długo swoję nędzę i utrapienia swego stanu wywodzić, aż na stole posnęli. Ale gdy się Lewko przedrzémawszy obudził, przyszło mu wszystko na myśl; potrząsnął za rękę starego ojca Oxenia, bo już noc była i czas do chaty powracać.
Przebudzony stary wlókł się pocichu błotnistą ulicą, rozmyślając o tém, co mu Lewko nagadał. Ale trzęsąc głową nie wierzył, i oziębły, przywyklejszy, obyty ze wszystkiém, nie tak brał wstyd swego syna i hańbę synowéj jak tamten; owszem, gdyby tak było nawet, nie widział nic bardzo złego. Tak w pół-myśląc, w pół jeszcze drzémiąc prawie, doszedł do drzwi. We drzwiach spotkał Ulanę ubraną jak do wyjścia: miała na sobie świtę, trzewiki niedzielne, pończochy, białą chustkę na głowie i przepasana była paskiem kolorowym. Stary ujrzał to choć pociemku i zastanowił się w progu.
— Czyżbyto prawda była? — pomyślał i spytał: — Dokądżeto po nocy, Ulano?
— Do ekonomowéj — odpowiedziała śmiało kobiéta — przysłała po mnie, bo jéj dziécko słabe: trzeba popilnować.
— Masz ty swoje w chacie.
— Jest przy nich Pryśka.
— Pryśka nie matka — odpowiedział stary wchodząc we drzwi. Ale idź z Bogiem, kiedy chcesz. Obejrzał się jeszcze i poszedł natuliwszy czapkę na uszy. Ulana ruszyła ramionami i pobiegła do dworu.
Ale ona nie szła do ekonomowéj. O! nie! Już nie piérwszy to raz, na zawołanie pana biegła z nim w las, lub do ogrodu, i uplątana w tę miłość pańską, o któréj tyle w piosenkach słyszała, zapominała już na dzieci, na chatę, na męża, na wstyd, na wszystko, bo kochała pana. Jak się to stało? zkąd to przyszło? — sama nie wiedziała. Płakała czasem nad sobą, a szła do niego i poświęcała swój spokój, wszystko swoje za trochę szału, którego połowy lepszéj nie pojmowała, słuchając go jak dalekiéj pieśni, co ją wiatr rozerwaną, niezrozumiałą, a jeszcze piękną do uszu przynosi.
Z nim razem całe nocy, w ogrodzie albo w gęstwie lasu ukryta przesiadywała; i milcząc rozmawiali lub niewielu słowy, a w téj rozmowie tyle było rzeczy! Byli szczęśliwi szczęściem jakiémś osobliwszém, niepojętém, potworném, do którego jedno się wysoko spinać, drugie nizko upadać musiało. A jednak byłoto szczęście, nie chwilowe nasycenie, nie przemijający szał: oboje to czuli, i napróżno Tadeuszowi szyderski rozum wskazywał jutro odmienne: to jutro było jeszcze dalekie. Szczęścieto było, choć za niém świeciły burze, choć w niém były łzy i niepokój, i poniżenie. Szczęście to było krótkie, wiotkie, liche, z goryczą na dnie, z przebudzeniem bolesném, z groźbą na czole, jak wszystko ziemskie, ale w szacie godowéj i upojeniu rozkoszném.
Ulana przy panu zdawała się pojmować sercem gorącém co do niéj mówił Tadeusz, często słowy i myślami z innego wcale świata uniesiony przemawiając do wieśniaczki, chociaż rychło się opamiętywał: i co dla niéj niezrozumiałém być mogło, zniżał do jéj pojęcia, stosując formy swéj miłości, jéj wyraz do serca, do którego przemawiał więcéj uściskiem i pocałunkiem, niż przysięgą i słowem.
Było coś dziwnego w ich rozmowach nocnych, w ich zbliżeniu do siebie, w poufałości; lecz wdzięk wejrzenia, uśmiechu Ulany, żywe jéj pojęcie, miłość codzień wzrastająca, tłumaczyły ich położenie.
Wieśniak téż przy swém nieuctwie, przy swojém zaniedbaniu, więcéj ma poezyi w duszy, niż inne niższe społeczeństwa klassy, a od wieśniaka poetyczniejszą jest jeszcze wieśniaczka. Ich życie z naturą i cierpienie usposabia, kołysze do snów i marzeń, a świeży umysł chwyta chciwie napój z krynicy żywota; zepsucie nawet nosi często barwę ponętną jakiegoś piękna, którego mieszczanin ani pragnie, ani pojmuje.
Tadeusz chętnie przy niéj zapomniał wszystkich dawnych poezyj i marzeń swéj duszy, wszystkich innego świata przyjemności, wszystkiego co się w jego teraźniejszą nie mieściło sferę; żył tylko tą osobliwszą sielanką, w ciągłém odurzeniu, nieustanném pijaństwie bez wytrzeźwienia. Rozum coraz się rzadziéj z szyderstwy odzywał: podbity padł i milczał.
Tak płynęły dni, nocy, wieczory, tygodnie, i już wieść o tém coraz się stawała na wsi głośniejszą. Pan o tém nie wiedział, a Ulana już o to nie dbała. Ona go kochała szalenie, namiętnie, łzawo, do śmierci, do poświęcenia bez granic, do zapomnienia nawet, że była matką!!