Verte/Część druga/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Verte |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Neapol. Port, zgiełk, szum, wrzawa. Stoją statki, wielkie parowce, przeważnie wojenne, i pancerniki, najeżone wylotami armat. Widać mnóstwo wojska, jeńców oficerów różnej narodowości, kręcą się anglicy, którym Elża przygląda się wyłącznie z ciekawością jakby szukała wśród nich znajomej, drogiej twarzy. Wie, że on jest na oceanie Indyjskim, a jednak oczy wypatrują go mimowoli i uparcie pośród jego rodaków. Gorska stoi na pokładzie dużego parowca francuskiego „Isle en mer”, patrzy ciekawie, jak ładują na statek olbrzymie paki, które wielka dźwignia mechaniczna lekko unosi w górę i zręcznym ruchem składa na przeznaczone miejsce. Kadłub parowca otoczony ze wszech stron małemi stateczkami podjezdnemi, zatoka roi się od szalup, łodzi różnych wielkości, pełnych przekupniów i tych, którzy żegnają odjeżdżających.
Zamęt dokoła powiększa się — gdy statek zaryczał głosem potwora. Majtkowie ciągną kotwicę, parowiec zaczyna lekko drgać na błękitnej, jak chaber, fali, niby Najada morska, idąca w pląsy.
Za chwilę śruba pieni wodę coraz zawzięciej, gwałtowniej. Statek zadrżał, ryknął raz jeszcze, rozległy się gwizdawki marynarzy i oto Elża widzi, że Neapol cudny jak z bajki zaczyna się odsuwać dalej i dalej, że między tym brzegiem uroczym a statkiem pas chabrowej wody powiększa się coraz bardziej. Uczucie niezwykłe ogarnia Elżę, że nie ona odpływa lecz, że Neapol zanurza się w lazurowych falach i maleje, niknie. Świecą jeszcze białe domy, wile, widnieją ogrody i wznosi się ciężki, dumny kołpak Wezuwjusza, co jak wielkorządca tego wybrzeża, jego suweren, czuwa nad okolicą i oznajmia się cienkim pasmem szaro-różowego dymu ze swych otchłani. Elża łzawe oczy utkwiła w tym kopcu olbrzymim wulkanu, wyławia wzrokiem ostatnie wizje Neapolu i myśli z głuchą trwogą w duszy:
— Opuszczam Europę... gdzież mnie niosą te fale?..
Ogarnia ją tęsknota rzewna a silna, łka w jej piersi nienazwany żal, czy szczęście, czy ból...
Tam, w tej mgle morskiej za pienisto-błękitnym szlakiem wód został kraj, Warownia, Tomek. Tomek — Warownia — jakie to już obce, ponure w dźwięku.
Warownia smutna teraz, stoi szara wielka i głucha, wiązy zwiesiły ośnieżone konary, wieczór śreżogą zimną je osnuwa. A tu słońce wpada w turkusy morza i zapala je sobą, wyspa Ischia płonie przez chwilę jak rubin w złocie i pogrąża się wolno w sinawy cień, zasłaniając sobą gorejącą tarczę. A oto nieobrane jeszcze z krasy rumieńca Sorrento raduje oczy, Elża napawa się widokiem tego cudu i znowu odwraca olśnione źrenice, bo mijają Capri, niby zawieszony wysoko nad morzem klejnot bezcenny.
Ischia, Sorrento, Capri, perły pogubione przez Anioła Piękna i Ciszy i dlatego tyle w nich barw, tyle nieziemskiego czaru — szepce Elża w upojeniu i zachwycie.
Myśl jej nie biegnie już ku mrokom Warowni, lecz błąka się tu jak natchniona, lecz przywołuje do siebie jedną, jedyną duszę umiłowaną, aby tu była z nią i z nią razem napawała się słodyczą rozlaną hojnie dokoła.
— Arti, czy szczęście może być tak piękne, jak tu jest piękny świat? — mówi cichutko do wizji jego postaci przy sobie.
Ale już morze oksyduje się cieniem, niby opar sinawo-szary spływa na toń i mąci jej szafir, zasnuwa sadzią wieczoru. Potężne kominy parowca buchają dymem, śruba huczy, a statek prze w tych odmętach płynnego srebra, które, przesycone za dnia błękitem, jeszcze się go pozbyć nie może i tchnie barwą bławatu zlekka przyćmionego.
— Jutro lazur morza powróci znowu, bo do swego zasadniczego wyrazu wszystko wrócić musi, wszystko wyjawić musi na końcu swoje credo istotne, jak morze swój lazur — rozmyśla Elża.
Stoi na pokładzie, wpatrzona w mroczną, ruchomą roztocz wód. W pewnej chwili słyszy gong, więc schodzi na obiad, jak lunatyczka, widzi przy sobie jakieś obce osoby, niby przez sen rozróżnia rozmowy, toczące się głównie o wojnie. Elża czuje się tu źle w tym rzęsistym blasku elektrycznym, w tym tłumie cudzym, dławi ją nad wyraz przykre uczucie osamotnienia wśród ludzi, więc też z radością wybiega później na pokład pomimo nocy i chłodu. Zbliżył się do samotnie stojącej kapitan statku, francuz, i widząc, że jest pochłonięta morzem, objaśnia ją grzecznie, gdzie się obecnie znajdują. Zaciekawia Elżę tajemnicza wzmianka o jakimś cudzie, który mają wkrótce oglądać ci, co nie śpią na statku. Elża dopytuje się, o czem mowa, ale dowcipny francuz zaprzecza głową i rozłożoną dłonią koło swego nosa.
— Pani zobaczy sama, pani zobaczy.
Poczem odchodzi dalej, zapala cygaro i, oparty o burtę, milczy.
— Czuwa, czy także marzy — zastanawia się Elża, rada, że sobie poszedł.
Noc zapadła ciężka i aksamitną oponą pokryła szumiące fale. Morze wznosiło się lekko, żłobiąc na swej powierzchni niewielkie rozpadliny i wzgórza. Często ostry grzebień piany zabulgotał głośniej, oznaczając się jaśniejszą plamką. Cisza była głęboka, tylko otchłanie wód jęknęły czasem, niby westchnieniem, jakiś szloch doleciał z głębin, lub nagle głośniej zagadały fale i znowu milkły. „Isle en mer” pracuje śrubą bez przerwy, odgłos jej trybów zlewa się tak z ciszą i pogwarem morza, że tworzy jednolitą nocną melodję wód. Przerywają niekiedy ciszę monotonne nawoływania majtków, zresztą parowiec milczy uśpiony, głuchy. Kapitan snuje się po pokładzie, zagląda do busoli, do budki strażniczej. Elża widzi w świetle zielonej nocnej latarki jego dobroduszną twarz z czarnemi wąsami, któremi rusza zawadjacko, jak chrabąszcz. Jego siwe małe oczki przenikają ciemność nocy, wpijają się w mroczną toń, jakby czegoś wypatrywały. Gorska, pogrążona w swojej zadumie, uczuwa dotkliwy chłód, zatula się mocniej w sukienny płaszcz, ale zimno liże ją po plecach, dreszcz nią wstrząsnął raz i drugi. Postanowiła pójść po pled do swej kabiny. Gdy skierowała się w stronę schodów, kapitan zastąpił jej drogę.
— Pani idzie spać...
— Nie, ale mi zimno — odrzekła zdziwiona.
— Teraz proszę nie odchodzić, wytrwała pani tyle czasu, trzeba już doczekać.
— Czego, panie?..
— Zaraz, zaraz. O, o, widzi pani, jak tam na krańcu horyzontu leciutko różowieje fala? Morze się podnosi wyżej, bałwany są wynioślejsze i dlatego jeszcze, jeszcze... ale już za chwilę.
Elża utkwiła wzrok w punkcie, gdzie istotnie na tle niezgłębionej czarności nieba i morza, zlanych z sobą, przesiąkał brzask jakiś wiśniowy a subtelny, niby opar.
— Czy to świt? — spytała.
— Ale gdzież tam, do świtu daleko, słońce wschodzi zupełnie inaczej.
— Zatem to wschód księżyca?..
— I to nie.
Nagle potężny zwał wód podniósł statek wysoko w górę.
Elża wydała okrzyk zdumienia.
— Te voila! — zawołał kapitan.
Daleko w głębi czeluści zlanego z sobą horyzontu wykwitał wprost z morza strzelisty słup morelowo-złoty i tkwił nieruchomo jak lej, rozszerzony u szczytu, z którego wytryskała sypka zawieja iskier w pióropuszu siwo-różowego dymu.
— Wulkan! — zawołała Elża.
— Stromboli, zbliżamy się do wysp Liparyjskich — odrzekł kapitan.
— Cóż za cud!..
Pochylona naprzód, patrzała na zjawisko oczarowana. Nikł chwilami z oczu główny stos wybuchu, tylko łuna zostawała na falach wiśniowo-pomarańczowa. Ale gdy statek z rozpadlin, utworzonych przez bałwany, wznosił się znowu na pieniste, wyżyny grzyw, wówczas wyrastał w całej pełni jaskrawy snop i odrzynał się wybitnie na tle nocnych kirów.
Były momenty, że słup zdawał się zbliżać do statku, podpływał, jakby sunąc po bałwanach, i znowu się oddalał. Drgały na fali tysiączne iskierki, jakby rój barwnych czerwonych i złocistych komarów sypał się gęsto, obsiadał szczyty bałwanów, na ich białych fryzach świecił różowo. Cisza trwała niezmącona, tylko morze gadało głośniej i piętrzyło się w coraz wyższe góry. Kapitan mówił cicho:
— Zaczyna się chwiejba, morze kołysze, niech już pani zejdzie do kajuty. Istotnie trochę zimno.
— Nie, za nic nie pójdę, widok jest zbyt piękny, coś podobnego raz się w życiu widzi — mówi Elża z zapałem i dziękuje kapitanowi, że ją zatrzymał. A on się śmieje.
— Poznałem w pani romantyczkę. Pani ma łacińską duszę, wrażliwą na piękno, tak odgadłem. Inne lady i signory zaczynają podróż najpierw od toalety, potem szukają towarzystwa, nie bądźmy skromnymi, naszego, męskiego, siedzą w salonie, flirtują. Pani od czasu wejścia na statek widzi tylko morze, pani była na obiedzie nieprzebrana; krytykowano panią, ale pani tego nie słyszała. Pani była cała pochłonięta widokami brzegów Neapolu i jakąś własną myślą, pani ma w sobie smutek wyraźny. Pardon, nie chcę być niedyskretnym, ale to dlatego postanowiłem pokazać pani Stromboli. Ja go widuję często i nigdy nie zaniecham, by go widzieć, bo i ja jestem romantykiem. Kocham piękne zjawiska natury i kocham morze, ono jest zawsze nowe i zawsze inne, chociaż niby takie same.
— Słup ognisty zbliża się ku nam, najwyraźniej idzie po fali. Ach, jakie to urocze zjawisko. Cóż za przepych, — unosiła się Elża.
Kapitan kiwał głową.
— Złudzenie optyczne, tak jest zawsze, gdy noc jest ciemna.
— Czy częste i długie są takie wybuchy?
— To nie wybuch, pani, to zwykły, silniejszy oddech Stromboli, ten wulkan żyje, ale jest nieszkodliwy. Takie same objawy u Wezuwjusza już są groźne, a Stromboli to przyjaciel marynarzy, oświeca nam często morze i daje świetne widowisko.
Kapitan z trudem nakłonił Elżę, aby poszła spać, gdyż wulkan nie gaśnie czasem do świtu, a jest zimno i chwiejba statku coraz większa. Gdy Elża pytała, czy się nie zanosi na burzę, kapitan odrzekł wesoło:
— Eee, nie, morze trochę huśta, więcej niż zwykle, ale nad ranem pewno bałwany zasną. Płyniemy do Kalkuty proszę pani, wobec przeto morza Czerwonego i oceanu Indyjskiego przed nami, cóż dla nas znaczą takie fale?.. kołysanka nic więcej.
Elża zeszła do kabiny z lekkim dreszczem pewnego lęku.
Morze Czerwone, Ocean Indyjski, takie przestrzenie... ale tam za tą potęgą mórz... On... Artur...
Nowa otucha wstąpiła do duszy młodej kobiety. Usypiała z obrazem Artura w mózgu, przepełnionym wizjami podróży. Czasem zgrzytnęła myśl smutna.
— A w Warowni noc, cisza, tylko szumi bór z oddali i pojękują wiązy. A Tomek...
— Biedny, biedny Tomek.
— Tak, tak, tak, tak, tak, — jednostajnie, mechanicznie mówi maszyna parowca i pcha statek w odmęty, w odmęty. Morze szumi tak, jak czasem szumiał Pyszny Bór z oddali.
Smutek i niepokój Elży powiększał się. Budziły się w niej obawy, że nie zastanie już Artura w Indjach. Może wyleczony wyjechał do Anglji, a może już... Na tę myśl przepaść otwierała się przed nią. Czuła również, że jeśli on zdrów, to pomimo szczęścia z tego powodu szukać go w jego ojczyźnie ona nie odważy się. Do jego matki nie pojechałaby za nic, znała siebie i swoją ambicję, więc wracać do kraju i oczekiwać, aż się on do niej ponownie odezwie? Więc tak, niech się dzieje wszystko, byle on był zdrów. Co się z nią stanie, to mniejsza, byle on żył, bo jeśli...
Lodowaty dreszcz przeniknął Elżę, trwoga coraz częstsza o zdrowie Artura mąciła jej umysł. Podróż morska nie szkodziła jej, czuła się zdrową fizycznie, ale coraz słabszą duchowo, jej stan moralny przerażał ją samą. Zaczęła myśleć z rosnącym przerażeniem o końcu podróży, bała się go jakby nieuniknionej katastrofy. Spytała raz kapitana, jak długo będą płynęli do Kalkuty.
— Neapol, Port Said 4 dni, Port Said — Aden 6 dni, Aden — Bombaj 5 dni, Bombaj — Kolombo 4 dni, Kolombo — Kalkuta 7 dni, zatrzymujemy się włącznie w Port Saidzie pięć godzin, w Suezie całą noc, w Adenie cały dzień, czyli 27 dni, płyniemy już czwarty dzień, będziemy w Bombaju za dni 12, w Kalkucie zaś za dni 25, o ile nic nie zajdzie nieprzewidzianego — wyrecytował kapitan.
— Dwadzieścia trzy dni, to okropnie długo; przez ten czas może się wszystko stać najgorsze...
— Co mianowicie?
— Można wyjechać... można umrzeć — wyszeptała Elża z wewnętrznym wstrząsem niepokoju.
— Eee... he... he, umrzeć to można i zaraz, poco taki długi termin. Ale nie umrzemy, nikt się na tamten świat nie spieszy, a tymbardziej marynarze, bo wiedzą, że droga tam prowadzi ich via żołądki rekinów. „Isle en mer” dowiezie nas bezpiecznie na miejsce, my się sobie niesprzeniewierzymy.
— Mnie, kapitanie, chodzi nie o własne życie — rzekła Elża smutno i oto nagle uświadomiła sobie przeraźliwie jasno, że nie przeżyłaby zgonu Artura. Jeśli on nie żyje... to nie mam poco żyć, nie mam do kogo i dokąd powracać.
Myśl ta beznadziejna sprawiła jej ulgę. Do tej pustki za sobą utworzonej nie wróci, bo gorszą byłaby ona od śmierci. Poza nią nic i przed nią nie pozostałoby nic, a żyć z taką nicością — czyż podobna?.. Odczuła bardzo wyraźnie, że nie zabrakłoby jej odwagi do popełnienia tego czynu, który stałby się tylko jej wyzwoleniem.
Artur Dovencourt-Howe był jej celem już jedynym, najdroższym, najświętszym. Wszystko mogło być przed nim, przed tym momentem decydującym, który ją do niego uniósł. Ale teraz po za nim tylko nicość. Za dwadzieścia trzy dni rozstrzygną się moje losy — powiedziała sobie z odwagą i rezygnacją, gotowa na wszystko. Mówiła to bez śladu tragedji, owszem, ze spokojem zupełnie szczerym. Francuz długo na nią patrzał i ruszał Wąsami groźnie. Wreszcie rzekł:
— Człowiek nie decyduje o sobie, bo zależy wszystko od takiej lub owakiej chwili, jaka napłynie z przestrzeni. Ludzie to nazywają przeznaczeniem, albo wolą Boga. To śmieszne, nieprawdaż?
— Pan nie wierzy w Boga?
— Ach, Bóg jest już bardzo stary, proszę wierzyć. Wiele rzeczy nie widzi, dużo nie chce wiedzieć, wreszcie zbyt długo się przygląda, a często i nieszczególne ma serce. Świat płynie jak fala morska, wznosi się, opada, burzy, uspokaja — ciągle w kółko.
Tylko morze jest coraz nowe, świat zaś zawsze jednakowy, morze jest piękne, świat brzydki. Światem nazywam ludzkość. I jak na morzu los podróżnika zależy od pogody, od przytomności kapitana i siły motoru, tak samo los człowieka wśród ludzi zależy od wewnętrznego usposobienia w danej chwili, od siły ducha i od mniejszej lub większej odwagi.
Elża zamyśliła się poważnie nad przeszłością swoją. Stanęły jej w myśli wypadki ostatnich lat kilku, ucieczka od Artura, Warownia, zaręczyny z Tomkiem, wojna, jej tęsknota, listy Artura, wreszcie ostatni list i znowu ucieczka do Artura.
— Kapitan ma rację — rzekła żywo. Uczucia ludzkie są często jak statek, rzucony na pełne może. Fala miota nim, pomimo nawet silnego motoru, tu i tam, druzgoce nawet opancerzenia, ale przyzna pan, że, gdy runie motor, statek ginie.
— Czyż zatem w Kalkucie mam oczekiwać, że siła pani ducha ulegnie ruinie?
Elża zadrżała, przykrość sprawiło jej to pytanie.
— Jeśli tak — rzekła, panując nad sobą — to zginę bez chęci ratunku.
— Pani mówi to z siłą, ale spokojnie, lecz w pani tkwi dramat. Mam dla pani dużo sympatji, bo lubię polaków i ludzi smutnych. Dajmy na to, że smutek pani chwilowy, w pani jest wewnętrzne życie, które przebija przez obecny nastrój, jak słońce przez mgłę. I oczy pani są dumne, patrzą śmiało na ludzi. Melancholijną pani nie jest napewno. Trzeba tylko słońca, by ta mgła zniknęła. Może zatem słońce indyjskie...
— Ach tak, kapitanie, słońce indyjskie gdyby mi świeciło.
Umilkła zawstydzona własnym wybuchem.
— Jak pani błysnęło w oczach, nie gorzej od słońca na samym równiku. Parbleu. Gotówem płynąć jaknajdłużej do Kalkuty, bo zaczynam się obawiać, czy pogoda dopisze.
— Zależy to od Boga i od mego fatum.
— Sprzeczność; pani wierzy w Boga, a jest poganką. Bóg i fatum to dwa pojęcia przestarzałe, choć przeciwne sobie. Tymczasem owa pogoda w Indjach zależy tylko od potęgi fal elektrycznych między panią i... słońcem Indji. Pozatem od żywotnej siły samego słońca i dobrych powiewów bieguna południowego, lub złych północnego. Oto wszystko.
— Pan jest niesłychanie sprytny — uśmiechnęła się Elża ubawiona.
— Ach, madame, ja słyszę, jak szemrze najmniejszy prądzik na dnie oceanu, ludzkie zaś uczucia odgaduję przez skórę na sto mil morskich, nie dopiero wtedy, gdy mnie już skrobią; różnię się tym od ryby.
Częste rozmowy Gorskiej z kapitanem zwracały na nią uwagę podróżnych. Nie udzielała się towarzystwu, widocznie unikając znajomości. Jej zamyślenie, wykwintny choć skromny ciemny strój, żywość i energja w całej postaci, pomimo wyraźnego smutku, a przytem wybitna, imponująca rasowość zaciekawiały mężczyzn, tym samym niepokojąc strojne damy, chciwe własnego wpływu. Najzawziętsze nazwały ją pokutnicą, posądziły, że nosi włosiennicę pod ciemną suknią. Ale dowcipny kapitan, usłyszawszy raz taką uwagę, zmrużył chytrze siwe oczki i, kiwając koło nosa rozłożoną szeroko dłonią, mówił tajemniczo, że ta pani to miljonerka szwedzka i jedzie do Indji, gdzie ma kopalnie brylantów, że stara się o nią miljarder angielski, ale ona go nie chce, gdyż postanowiła wyjść za biednego, byle jej się podobał. Skutek plotki kapitana był nadzwyczajny, mężczyźni zaczęli nagle nadskakiwać Gorskiej na wyścigi, kobiety zaś patrzyły na nią z zawiścią, ale z szacunkiem, jaki wywołują u niektórych miljony. Kapitan bawił się wybornie, Elża zaś, zajęta swojemi myślami, nie zwracała narazie uwagi na składane jej hołdy i nagłą adorację mężczyzn. Spostrzegłszy to jednak wkrótce, spytała kapitana, co by to znaczyło, gdyż domyślała się w tym jego współudziału. Gdy francuz wyznał wreszcie całą prawdę, Gorską uderzył przedewszystkiem jeden szczegół.
— Skąd panu przyszedł na myśl anglik w zestawieniu ze mną? — zadała pytanie.
Kapitan wahał się trochę z odpowiedzią, wykręcał się, ale Elża nie ustąpiła.
— Oto widziałem panią w Neapolu, obserwującą z takim zainteresowaniem kręcących się tam anglików, jak gdyby wśród nich miała się ukazać twarz znajoma, a nawet kochana. Następnie lubi pani mówić o Anglji, oburza się nadzwyczaj, gdy coś niepochlebnego powiem o anglikach. Stąd przeczułem, że... słońce Indji może mieć zabarwienie albiońskie, nie tylko ze względów gieograficznych. Obecne zainteresowanie się pani tym szczegółem mojej intrygi podkreśla moje przeczucia. Pardon za moją niedyskrecję.
— Pan jest człowiekiem zupełnie niebezpiecznym.
— Ale nieszkodliwym. Niech pani tylko nie prostuje mojej plotki. Co pani to szkodzi, bawmy się słabością ludzką. Może pani przytem nazbierać mnóstwo obserwacji bardzo ciekawych. Zanim dopłyniemy do Suezu, opinja pani miljonów jeszcze wzrośnie na statku. Może się pani spodziewać ofert tajemnych na wielbicieli i jawnych na przedsiębiorców handlowych.
— A skąd panu przyszło nazwać mnie szwedką?
— Jest pani typem podobnym do szwedek, to nie ubliża, proszę mi wierzyć, znam tę rasę kobiet i cenię. Oczywiście nie mam tu typu Krystyny Semiramidy szwedzkiej na myśli.
— Nie mógł mi pan przyznać mojej — własnej narodowości, którą pan podobno lubi?
— Taak, ale kopalnia brylantów w Indjach i polka, to trochę ryzykowne połączenie.
— Pan uważa Polskę za zbyt biedną?
— Już pani mówi z oburzeniem i goryczą, już panią obraziłem, już gotowa pani kopję kruszyć o Polskę. Więc na przeprosiny coś pani pokażę.
Kapitan wręczył Elży lornetę i skierował ją na południe.
— Co pani widzi tam daleko, daleko?
— Widzę jakiś pas błyszczący w słońcu, na skraju horyzontu, jak złoto. To chyba wyspa.
— To już Damietta.
— Afryka, Egipt!.. — zawołała Elża.
— Tak, dopływamy wkrótce do Port Said.
Elża doznała ponownego wrażenia, że otwiera się przed nią jakaś brama nowa a świetlista, jak ten pas lądu, widny z oddali, że oto próg do czegoś wielkiego. Przeszłość nagle zmalała, skurczyła się. Wszystko, co było, pozostało w szarej zaćmie. Przed nią słońce, blask. Przepełniona takim uczuciem, pochłaniała chciwemi oczami brzegi Egiptu, wpływając do portu, drżała na całym ciele, starała się jednak o spokój pozorny nawet przed kapitanem. Zresztą jej burzę wewnętrzną zagłuszył ruch portowy i nowość widoków. Nie mogła się napatrzeć na mnóstwo statków wielkich i małych, na rojowisko łodzi, i wąskich feluk arabskich, na ciemne twarze Arabów, Persów, Beduinów, na ich białe turbany i płaszcze, wśród których uwijały się fezy tureckie i czarne twarze o białkach oczów jak z porcelany.
Parowiec ładował węgiel, dopełniał niektóre zapasy, pasażerowie wsiadali i wysiadali, pokład był zapchany różnorodnością typów wschodnich i kostiumów. Niemniej rozmaite od strojów słyszało się narzecza językowe, a na dole, koło kadłuba statku, przewalała się istna powódź łódek z przekupniami i buchał wrzask, wściekłe wołania i przekleństwa. Elżę wszystko to ogłuszyło trochę, dopiero odetchnęła z przyjemnością, gdy statek ruszył.
Zanim wpłynęli pomiędzy kamienne mole, prowadzące do kanału, Elża rozejrzała się z rozkoszą po przestworach morza i żółtych ławicach Delty nilowej, poprzerzynanej taśmami wody rozpadającego się tu Nilu. Znikł krzykliwy tłum ludzki, została wszechmocna pustosz wód, zlana błękitem i świetlistością z niebem, została otchłanna bezdeń powietrzna, — czysta i wonna jak źródło życia, zostały te gęste a wąskie połacie piasku złotego Delty niby macki, którymi Afryka wpija się w łono morza Śródziemnego, jakby je trzymała, by nie uciekło... Wielkie doki i budynki portowe razem z lasem masztów okrętowych nikną w tej roztoczy powietrza, wody, która tu panuje samowładnie. Stada białych mew kłębią się nad morzem i kanałami, jak roje wielkich motyli. Słońce pali i zatapia wszystko w niezmiernie jaskrawej łunie. Wpłynęli na kanał. Elża zdumiewa się, bo oto statek sunie, jakby po rzece nawet niezbyt szerokiej, ujętej w groble, prostej niby szarfa blado-błękitna, i dziwnie cichej. Po morzu rozkołysanym kanał był jak tafla szklanna, okręt ślizgał się po niej swobodnie i pomimo, że na wielkości swej i na majestacie zyskiwał, wobec tej wąskiej wody i pustoszy piasczystej dokoła, to jednak miał wygląd bierny, bo nie robił wrażenia, że on przebywa ten kanał, lecz że kanał go posłusznie przenosi. Statek pozwala na to z dumą, jakby mówił: „drwię sobie z takiej wody, przedemną morza, oceany; dla nich zachowuję swój trud”.
A kapitan mówił do Elży:
— Cóż kanał... strumyczek wobec morza, prawda, pani? ale więcej on znaczy niż niejedno morze. Morze Czerwone odgrodziło się od Śródziemnego puszczą, aż tu Lesseps spłatał mu figla i przeciął barykadę. Marynarze mówią, że morze Czerwone od tej pory pieni się i burzy gorzej niż dawniej, zapewne też zbladło z gniewu, bo jak pani sama zobaczy, czerwone wcale nie jest, ale zawsze złe.
Gorska słuchała słów kapitana, ale zajęta była swoją myślą:
— Tędy przepływał Artur.
Słońce zapadało za skraj pustyni, zalewając ją purpurą, na cichych wodach jeziora Menzaleh drgały czerwone płomyki, jakby krople krwi. Krzyk żałosny czapli czy pelikanów wprowadzał do ogólnej melancholji krajobrazu nową nutę smutku. Udzielił się on Elży i to tak silnie, że łzy grube spadły z jej oczu. Wyobraźnia nasunęła okrutną wizję chorego Artura, płynącego tędy może bezpowrotnie. Krople szkarłatu na jeziorze wydały jej się krwią z rany Artura, z rany, jaką otrzymał przez nią... Skurcz dławił jej krtań tak boleśnie, że o mało nie wybuchnęła szlochem z pod serca idącym, ale dokoła było pełno ludzi, więc się pohamowała. Utkwiło jej w pamięci jedno zdanie Artura, jeszcze kiedyś na Rivierze wypowiedziane: „uczucia dzielę na osobiste i ogólno-ludzkie; pierwsze chowam skrzętnie dla siebie i swoich najdroższych, bo chcę, aby były zawsze czyste”. Elża bała się, by jej uczuć nie sprofanowali ludzie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W Suezie byli w nocy.
Górska widziała tylko światła portowe w dokach i na statkach* oraz takie same tańczące na czarnej toni zatoki. W oddali wielka latarnia morska rzucała smugę świetlistą w kształcie ogona komety; fale, huśtając się, rozszerzały lub zwężały ten zalew dobroczynnego blasku, igrając z jego iskierkami.
jednostajny plusk wody o kadłub statku i znany już gwar portowy znużył Elżę wkrótce; zeszła z pokładu do kabiny, ale do świtu zasnąć nie mogła: pisała długo w swoim bloku podróżnym, targał nią straszliwy niepokój nanowo ocknięty i już wprost męczący.
— Coś się napewno dzieje z Arturem — zbyt wyraźnie ta czuję.
Nagle oderwała ją z miejsca myśl błyskawiczna.
— Zatelegrafuję do niego, dowiem się, czy zdrów, wrazie wyjazdu uprzedzę, zatrzymam.
Nie śmiała pomyśleć, że się obawia, czy on żyje, że go głównie pragnie widzieć.
Pobiegła do kapitana.
Czuwał na stanowisku, bo dzień wstawał wietrzny i zanosiło się na burzę. Chociaż płynęli zatoką Sueską, lecz bałwany były wielkie i kołysały statkiem niegorzej niż morskie. Kapitan w usposobieniu kwaśnym powitał ją słowami:
— Źle, tu mamy wichurę, na Czerwonem będzie burza, barometr fatalny. Czemu pani tak rano wstała?
— Wcale nie spałam.
— Jeszcze lepiej.
Elża przedstawiła mu swoją prośbę.
Kapitan zmarszczył się.
— To można będzie uskutecznić w Adenie. Tam jest kabel podmorski angielski; o ile depesza do anglika, to nawet prywatna może być przyjęta bez zwłoki.
— Dopiero w Adenie! A ze statku naszego nie można?
Kapitan zrobił wielkie oczy.
— Doprawdy pani ma zachcianki prawdziwej miljonerki. Iskrowe depesze ze statku podawane są tylko w interesach naszych, marynarskich, alarmowe i t. d.
— A z Suezu?
— Suez opuściliśmy, stąd do Suezu telegrafować w kwestji prywatnej nie mam prawa i Suez teraz takiej depeszy do Indji nie przyjmie. Wojna trwa, wobec jej wymagań wszystko idzie na bok. Parbleu, niech pani będzie cierpliwą.
— Tak, a tymczasem utoniemy i nawet... nie będzie wiedział, że śpieszyłam — jąkała się Elża, trwożnie podniecona.
— O là...1à... zaraz utoniemy, poco mamy tonąć. W Bab-el-Mandeb leżeliśmy już parę razy do góry nogami, aż wszystkie rekiny tańcowały z radości, że będzie uczta i zawsze „Isle en mer” zwycięsko podniosła łeb, nawet jeden maszt nie pękł. Pani sama zobaczy, jakie kozły się przewraca w tej cieśninie piekielnie skalistej, dzikiej, nazwanej nawet „Portes des Pleurs”, a jednak nigdy w niej nie płakałem. Oberwałem guza czasem, ale to nic. Dopłyniemy do Adenu i tam zajmę się gorliwie depeszą pani.
Po chwili spytał jeszcze:
— Czy ten pan jest cywilny?
— Był kapitanem pancernika w eskadrze bojowej angielskiej.
— Kapitanem pancernika? He, to już zrobione, żadnych trudności. Telegram machniemy urzędowy od jego żony i basta.
— Ależ, panie, cóż znowu!..
— Czemu? przecie chyba żony nie ma, a przynajmniej nie jest z nią w Indjach... To byłby kawał, ha?..
Kapitan rozweselił się, ale widząc powagę Elży, jej trwogę nagłą i silne wzruszenie, zastosował się w jednej chwili do jej tonu.
Gorska długo nie mogła zapanować nad swoim niepokojem. „Od jego żony, od jego żony” powtarzała sobie uparcie słowa kapitana. Czyż to możliwe, by ona była kiedy żoną Artura?
Lęk zabobonny przed własnym fatalizmem zabijał marzenie.
— Być jego żoną... więc szczyt szczęścia, czaru...
— Jadę do niego, bo chory, bo ranny, bo może już... ale czyżby, czyżby?.. A jego słowa w ostatnim liście:
„Byłaś cudem mego życia, ty, fatalne przeznaczenie i miłości moja olbrzymia”
albo to:
„Powinienem był wcześniej zabrać Cię dla siebie bez względu na nic, nawet na Twój upór.”
a dalej:
„Jeśli on (Tomek) okaże się niegodnym takiej ofiary z Twojej strony, palnij mu w łeb jak zbrodniarzowi i powiedz: za mnie i za Artura, który życie swoje dał”.
— Arti, Arti jedyny, — zawołała Elża, wyciągając ramiona w przestrzeń. Była w swojej kabinie, ale duszą leciała przez morza, oceany, jak ptak do swej ojczyzny, stęskniona, pełna entuzjazmu.
W pewnej chwili stanęła przed lustrem, ocknął się w niej instynkt kobiecy.
— Czy dobrze wyglądam?.. czy się Arturowi spodobam?..
Przez chwilę badała siebie drobiazgowo.
— Zmizerniałam i zeszczuplałam — myślała — ale to nic, za to wiatr morski i słońce Egiptu opaliło mnie, mam zdrową cerę, choć jestem bledsza niż zwykle. Arti, czy ty tak lubisz?.. Pod oczami mam cienie jakieś głębokie, których dawniej nie było, oczy moje są dumne, jak mówi kapitan. Och, Arti, będę bardzo, szalenie dumna, jeśli ty mnie weźmiesz sobie.
— Arti!..
Z oczu jej strzelił ogień. Przyglądała się sobie ździwiona.
— Jak ja się zmieniam pod promykiem jednej nadziei tylko. A gdy stanę w łunie szczęścia...
— Arti, chcę, pragnę podobać ci się bardzo, ogromnie, jedynie. Czemuż nie mogę być, nie jestem piękną! A jednak widać, mam dla Ciebie, Arti, jakiś urok w sobie, skoro Ty... mogąc wybierać, sk
oro Ty... Biegała po kabinie, łamiąc ręce nad głową z niewypowiedzianego uczucia i porywu w duszy, wkraczającego w egzaltację.
Tego dnia zeszła na „lunch” ubrana staranniej w lekką ciemną suknię z crépe de chine’u. Chciała włożyć białą, ale zmieniła zamiar.
— Nie, a może on chory...
Przy stole rozmawiała z ożywieniem, bawiły ją komiczne pozy pasażerów z powodu wzmożonej znacznie chwiejby statku. Na stole położono już ramy, pomimo to nakrycie tańczyło, utrudniając jedzenie. Coraz to któryś z biesiadników trącał czołem o brzeg stołu lub odwalał się w tył, włażąc kolanami na własny talerz.
Elża nie jadła, widząc fizyczne niepodobieństwo spełnienia tej funkcji, piła jeno koniak zalecony jej przez kapitana.
Francuz pił bez miary i klął bez miary, co chwila wołając: pardon! Kilka osób zbladło nagle i uciekło do kabin, tłukąc się o ściany.
Elża czuła silny ból w skroniach i zawrót głowy, wyszła z trudem na pokład, ale wiatr wpychał ją z powrotem. Podziwiała morze groźne, warczące, spiętrzone bałwanami, ciemno-stalowe, z połyskiem żelaza i grynszpanu. Brudne piany bluzgały na pokład, jakby morze pluło na statek. Niebo zwisało ciężkie, brzemienne ołowiem, wodą nasiąkłe.
Nagle Elża uczuła, że pokład leci gdzieś w dół bezdenny, a wkoło wir szalony zakotłował gwałtownie i obuch jakiś uderzył ją w głowę. Krzyknęła i upadła jak długa na zwinięte liny okrętowe.
Nie zemdlała, lecz zawrót głowy pozbawił ją sił i władzy w sobie.
Kapitan ją podniósł i, besztając, ocucił, poczem odprowadził do kabiny, zabraniając jej wychodzenia na pokład. Elża rozchorowała się na dobre, pomimo koniaku i śliwek, które kapitan nasyłał jej masami. Pierwszy raz w życiu cierpiała tak strasznie, huśtając się na posłaniu od sufitu do podłogi bez chwili spoczynku. Wichura przeszła w huragan i burzę. Tak wpłynęli na morze Czerwone. Statek taczał się formalnie, podrzucany przez bałwany olbrzymie, jak góry, walił się w przepaście, kręcił młynka, kładł się bokiem, skrzypiał, stękał. Niewiadomo było, czy wściekło się morze, czy statek. Prawie wszyscy pasażerowie byli chorzy, tylko kapitan i załoga nie przestawali czuwać. Francuz wreszcie, jakby z desperacji, nabrał humoru, wymyślał morzu, ile wlazło, i zachęcał statek do walki.
Elża pod wieczór, chociaż chora bardzo, wysunęła się z kajuty, by zaczerpać powietrza, i usłyszała taką przemowę pobłażliwym, spokojnym tonem wypowiadaną:
— Jeszcze mało! Hejże, jeszcze trochę, wścieknij się do reszty, bydlę jedno! Krzycz, pluj, szalej! — Cierp stateczku, cierp, tyś wyższy nad to głupie bydlę, ono widzisz konwulsji dostało z bezsilnej złości, że ciebie nie złamie. Czekaj, potworze, przetrwamy twój gniew, a wtedy weźmiemy cię pod siebie, stulisz ogon, bezwstydniku jeden!
— Kapitanie, czy nie grozi jaka katastrofa? — spytała Elża — wpadniemy jeszcze na rafy koralowe?
— A pani tu czego?.. proszę się schować, bo piany z pyska tej rozjadłej bestji zalewają schody, dosięgną panią, poco patrzeć na czyjąś głupotę. Rafy — jakie tam rafy znowu! O là, 1à...
— Ale statek trzeszczy, panie.
— Co tam pani opowiada, statek się śmieje z głupich bałwanów i dlatego się tak wije, paroksyzm śmiechu go ogarnął, bo też jest z czego.
Humor kapitana udzielił się całej załodze i pasażerom. Co raz ktoś wyjrzał wystraszony z kabiny i powracał pełen otuchy, za przykładem kapitana żartując z burzy.
Trwało tak całą dobę, poczem ryk bałwanów trochę przycichł, statek wyprostował członki, ale chwiejba nie ustawała. Morze było sine, jakby zadymione, pełne piany, brudne i złe, pokudłaczone, jak pies obity i jeszcze warczący.